NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Na krawędzi cienia" (wyd. 2024)

Robinson, Kim Stanley - "Czerwony Mars" (Wymiary)

Ukazały się

King, Stephen - "Billy Summers"


 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

Linki

Orbitowski, Łukasz - "Prezes i Kreska. Jak koty tłumaczą sobie świat"
Wydawnictwo: Powergraph
Data wydania: Maj 2008
ISBN: 978-83-61187-02-8
Oprawa: twarda
Format: 210 x 210 mm
Liczba stron: 132
Cena: 33,90 zł
Ilustracje: Janusz Orbitowski



Wywiad z Łukaszem Orbitowskim

„Piszę obsesjami, bo inaczej nie umiem”



Katedra: Witam. Pretekstem do wywiadu jest niedawna premiera Twojej książki. Jaka była geneza powstania opowiadań o Prezesie i Kresce?

Łukasz Orbitowski: Dosyć banalna. Jakoś na jesieni 2006 roku dowiedziałem się, że moja żona jest w ciąży, taka świadomość zmienia człowieka. To tak jak u Lewisa, otwierasz szafę i znajdujesz tam drzwi do innego świata, tyle że akurat zamiast Narnii z Aslanem znalazłem świat Prezesa i Kreski. To był jeden impuls – pisać historię dla mojego dziecka, które rosło sobie spokojnie i nawet nie wiedziało, co to koty. Druga rzecz, połapałem się, jak silnie na moją pracę oddziałuje czynnik biznesowy, siadając do dowolnego tekstu, od razu wiedziałem, kto go wydrukuje, wyda, jak zostanę opłacony, co ma masę plusów i zarazem pozostawia niedosyt. Pomyślałem, że chcę zrobić coś tylko dla siebie i bliskich, dla własnej przyjemności, coś co nie zostanie opłacone, bo w życiu nie myślałem o wydaniu tego w książce. Rzecz trzecia, próbowałem troszkę samego siebie przeskoczyć, zawsze pisywałem o cudowności świata, mam też świadomość cierpienia, jakiejś grozy będącej udziałem bohaterów „Tracę ciepło”, opowiadań. I prosta myśl, tak zakręcić, by ocalić cudowność, niesamowitość życia, a zarazem pokazać tę jasną stronę. Nie wiem czy do końca wyszło, bo świat moich kotów wyszedł dużo posępniej, niż oczekiwałem. No i koty właśnie, przecież one istnieją, to Prezes i Kreska wymruczały mi te historie.

K: Jak na książkę napisaną z myślą o jeszcze nienarodzonym dziecku, jest w niej wiele poważnych, żeby nie powiedzieć dorosłych treści. Czy nie za poważnych dla młodego odbiorcy? A może chciałeś stworzyć książkę uniwersalną, dla wszystkich?

ŁO: Niewiele wiem o dzieciach. Wiesz, wydaje mi się, że już dzieciak w wieku trzynastu, czternastu lat nie powinien mieć kłopotu z przyswojeniem moich dorosłych książek, no a koty są prostsze, jaśniejsze. Z dziećmi jest tak, ze najpierw każemy im bawić się lalkami, a potem nagle siup, jesteś dorosły, odpowiedzialny, masz obowiązki i tak dalej. Siedmiolatek, na przykład, może sobie pograć w GTA, zastrzelić tam przechodnia, albo ściągnąć pornola z torrentów, albo zobaczyć brutalny horror. Ta część „dorosłego” świata jest dla niego dostępna tu i teraz, więc czemu nie może poczytać, zrozumieć czegoś z innej bajki. Opowieści o miłości, gdzie dojrzałość nie przeszkadza naiwności. Chcę powiedzieć tylko, że dzieci żyją w tym samym świecie co dorośli i trzeba umieć im o nim mówić. Inaczej same się dogrzebią.
Nigdy też nie myślę, dla kogo jest książka, którą piszę. Oczywiście, wyobrażam sobie jakiegoś tam swojego czytelnika, ale nie podług wieku, płci, zawodu. „Prezes i Kreska” nie są książką dla wszystkich, żadna książka nie jest.

K: Prezes i Kreska. Mężczyzna i kobieta. Związki międzyludzkie to wzajemne docieranie się różnych osobowości, wypadkowa bliskości i niezależności?

ŁO: Trudno mi mówić na ten temat. Czym innym jest pisanie, czym innym życie – nie zawsze przebiega ono tak, jak chcielibyśmy je opisać. Ale skoro pytasz, to chodzi chyba o to, by być razem, zarazem będąc sobą. Mówiąc językiem Świetlickiego, ludzie roboczą są dla siebie nieprzysiadalni. I najczęściej związki biegną w dwóch kierunkach, albo roztapiamy się w sobie i gubimy siebie, albo jesteśmy „razem-lecz-osobno”, a przecież nie o to chodzi. Ale czasem wydaje mi się, że można w kimś zatonąć, zarazem zachowując siebie. Tak przynajmniej słyszałem, filmy o tym kręcili. A mówiąc serio, przecież w każdej miłości jest coś trochę niemożliwego, coś, co czyni ją piękną. Chodzi o to, że jesteś czasem z kimś tak cholernie blisko, że masz poczucie nierzeczywistości, leżysz i myślisz o świecie, gdzie rządzi szmal, ludzie za czymś pędzą i wtedy takie leżenie przy sobie wydaje się czymś z innego świata. Mówisz sobie – takie rzeczy się nie dzieją. A dzieją się, „Prezes i Kreska” są właśnie o tym.

K: Zajmujesz się słowem pisanym na wiele sposobów: piszesz beletrystykę i publicystykę, redagujesz. Nie męczy Cię ciągła praca z tekstami? Nie miałbyś ochoty zająć się dla odmiany czymś innym?

ŁO: Ja się zajmowałem. Robiłem w prasie, pracowałem na budowie, próbowałem sił w handlu i tak dalej, wiele lat robiłem też rzeczy dziwne. Kłopot w tym, że lubię swoją robotę. Część zajęć oczywiście chętnie bym odpuścił, uderzył w innym kierunku, a z drugiej strony – byłbym szalony, gdybym narzekał na swój los. Praca pisarza, publicysty, redaktora nawet, daje ci coś niesamowicie cennego, mianowicie – wolność. Mogę pracować przez dwie doby bez przerwy, a potem leżeć i dłubać w nosie, do tego dochodzą podróże: biorę laptopa i gdzieś sobie jadę. Zwiedzam miasta, pisuję w knajpach i hotelach, czasem nad jakąś rzeką cholerną, moje biuro jest ze mną. To zarazem sprzężenie zwrotne, Tymek, ta robota mnie uszczęśliwia, czy podróż, czy zwykłe wyjście do knajpy, żeby walnąć parę stroniczek w zadymionym miejscu, ona pompuje krew w moje historie. A zmiany, oczywiście. Marzy mi się film, co jest szalenie trudne ze względu na specyfikę, czy raczej pokaleczenie branży filmowej. Ocieram się póki co, wdzięczę. Jak kot właśnie.

K: Film? Brzmi ciekawie. Interesuje Cię pisanie scenariuszy czy też może chciałbyś stanąć po którejś ze stron kamery?

ŁO: No pewnie, że bym chciał. Poziom reżyserii w Polsce jest taki, że pewno poradziłbym sobie. Ale tak serio – nie chciałbym, nie jestem reżyserem, nie mam żadnego doświadczenia w tym kierunku i ktoś fachowy zrobiłby to lepiej. Jeszcze gorzej z aktorstwem, myślę, że kłoda drewna ma więcej wdzięku i talentu ode mnie. Scenariusz to co innego, dałbym radę, pewne próby nawet poczyniłem, ale scenarzystami można sobie oczy podbić, a człowiek taki jak ja jest w branży filmowej nikim. Każdy może napisać scenariusz, prawda? Inną sprawą jest ekranizacja moich tekstów, tu coś idzie po malutku do przodu. Nie podjąłbym się jednak napisania scenariusza na podstawie własnego tekstu. Nie o to chodzi. Chciałbym, żeby ktoś wziął moją historię, rozpieprzył na części i zrobił z niej coś swojego.

K: Jakie jest Twoje spojrzenie na literaturę? Perfekcja językowa czy literackie „mięcho”, rozmach fabularny?

ŁO: Czym innym jest to, co chcę pisać, a czym innym to, czego oczekuję od literatury jako czytelnik. Osobiście wskazuję na mięcho . Podziwiam autorów w rodzaju Grishama czy Forsythe’a, którzy wrzucają w książkę kilkanaście wątków równoległych, mają masę postaci i nad wszystkim panują. Ja bym tak nie umiał. Moje fabuły są proste. Jakby na to nie patrzeć. Może dlatego tak dobrze pracuje mi się z Urbaniukiem? Tak że zachwycam się czymś innym, co innego znów robię. Mnie fascynują granice polszczyzny, to jak wyprawa w nieznane miejsce, szukanie skarbów – jak bardzo można przemienić słowo, by pozostało zrozumiałe? I tego w literaturze fantastycznej brakuje mi najbardziej, zróżnicowania wypowiedzi literackiej. Z kolei nurt główny cierpi na brak fabuł. A tak prawdziwie i szczerze, to właśnie prawdy i szczerości chcę w książkach. Od tego się zaczyna i to jest najważniejsze.

K: Mówisz, że fantastyka nie eksperymentuje z językiem, a główny nurt jest ułomny na poziomie fabuły. Jakie jest Twoim zdaniem wyjście z tej sytuacji?

ŁO: Dość proste. Uczyć się jedni od drugich. Nie chodzi do końca nawet o eksperyment, ale o tożsamość językową, zindywidualizowanie własnych książek na poziomie wypowiedzi. Ludzie tworzą oryginalne światy, próbują ożywić w nich nietuzinkowych bohaterów, wyrażając się jednocześnie bardzo standardową polszczyzną. A nie można także w tym odnaleźć siebie, popatrzeć na język jako jeszcze jeden świat, w którym znajduje się wiele, fantastycznych właśnie, rzeczy do odkrywania? Czasem rozumiem, czemu ludzie nie chcą. Czytelnicy, być może, nie zwracają już uwagi, jak co jest napisane i tylko ja mam szajbę. Z drugiej strony, młodzi pisarze wyżywają się w słowie i na tej zabawie poprzestają. Można by zbliżyć się trochę do siebie, co, przecież w kupie jest raźniej.

K: Od kilku lat współpracujesz z Jarosławem Urbaniukiem - między innymi przy felietonach w „SF” czy opowiadaniach i powieściach z serii „Pies i klecha”. Jak układa się wam wspólna praca i jak wygląda podział zadań?

ŁO: Często słyszę to pytanie. Podział zadań jest jasny, najpierw przerzucamy się pomysłami, to etap tzw. pracy koncepcyjnej, tym cenniejszej, że dokonującej się w warunkach najczęściej z pracą nie kojarzonych. Efektem jest zarys opowieści, sylwetki bohaterów. Potem Jarek siada do roboty, pisze konspekt i nie myśl tylko, że to parę zdań, dostaję potężne pliki pełne tekstu, a także zdjęć, filmów z tubka, nagrań, facet rysuje mapki, a całość okrasza najróżniejszą mądrością. Oczywiście, na tym etapie się konsultujemy, bo Jarek utknie, nie uleci, no to gadamy znowu. Dostaję konspekt i zaczyna się praca pisarska, czasem coś dodaję od siebie w szczególe, czasem dopiszę scenę, coś pokreślę, gotowy tekst wraca do Jarka, no i praca dobiega końca. Fajnie jest wtedy. Tylko widzisz, my znamy się prawie lat dwadzieścia, robiliśmy razem masę rzeczy i po prostu jeden wie, czego po drugim może się spodziewać, czego nie spodziewać, znamy wilcze doły naszych ułomności, tak że coś podobnego nie zadziałałoby we współpracy z kimś innym. Wiesz, odpada tłumaczenie wszystkiego po trzy razy, to tak, tamto inaczej. Znamy swoje gusta, a czasem się zaskakujemy, Jarek mnie jakimś pomysłem, bohaterem, ja jego, mam nadzieję, sposobem, w jaki to ująłem. Wrzeszczymy na siebie bardzo często.

K: W takim razie, jakie macie dalsze plany odnośnie tej serii? W zapowiedziach Fabryki Słów pojawił się już „Tancerz”. O czym będzie? Domyślam się też, że to nie koniec „Psa i klechy”.

ŁO: Właściwie ostatni rok spędziłem z Gilem i Enką, powstały dwie książki. Teraz zrobiliśmy sobie przerwę. Cały cykl jest zaplanowany na cztery tomy, plus zbierzemy opowiadania, dodamy jakieś nowe – w sumie powinno być sześć książek. W „Tancerzu” zachowaliśmy zasadę opierania fabuły o wątki polityczne, choć tutaj pozostają mniej wyraźne. Tym razem akcja dzieje się w cieniu lewego czerwcowego. Mamy początek lat dziewięćdziesiątych. No i skoro w „Przeciwko wszystkim” wzięliśmy się za Okrągły Stół, to tym razem mierzymy się z inną narodową świętością, czyli Mickiewiczem. To opowieść o pewnym zaginionym tekście, który, właściwie odczytany, przemienia człowieka. Przemienia gruntownie i w coś strasznego. Tym razem jest więcej akcji, rozmachu: demony, diabły, pościgi na motocyklach przez Paryż, seks z upiorami, strzelaniny, walki wywiadów i tym podobne. Miałem kupę zabawy podczas pisania i chciałbym, żeby czytelnicy bawili się choć w połowie tak dobrze. Ta książka to akcja, przygoda, tajemnica, kupa serca włożona w każdą stronę.

K: W „Przeciwko wszystkim” wiele jest aluzji czy przeróbek znanych motywów. Lubisz (czy też w tym przypadku lubicie) mrugać do czytelników?

ŁO: Sam robię to dość rzadko. Zresztą nie wiem. Musimy zrozumieć, że podkultura ma swoje kody, którymi można docierać do czytelnika, a nuż się zaduma albo roześmieje. Inni też to robią i to na wiele sposobów, weźmy aluzje do malarstwa u Grzędowicza i Huberatha, Jakub Ćwiek zrobił zdaje się z tego nowy rodzaj zabawy, każąc czytelnikom wyszukiwać nawiązania. To też jakaś radość. Bawi mnie łączenie różnych światów, w „Przeciwko wszystkim” mamy przerobione i „Dziady” Mickiewicza, i King Konga, pojawiają się ludzie, którzy istnieją naprawdę. Trochę pozmienialiśmy im nazwiska, to wszystko. Można tak ciągnąć ten wywód, wydaje mi się po prostu, że takie aluzje nic złego nie zrobią, a mogą wzbogacić książkę. Człowiek coś znajdzie, coś znajomego i poczuje się bardziej u siebie.

K: Powieść „Tracę ciepło”, a szczególnie jej pierwsza część, jest głęboko osadzona w realiach Krakowa z lat transformacji ustrojowej. Ile w opisywanych przez Ciebie sytuacjach jest elementów autobiograficznych?

ŁO: Polska literatura, zwłaszcza pisana przez moich rówieśników przyzwyczaiła do tego, ze ludzie piszą swoim życiem. To błąd, bo najczęściej starcza sił na jedną książkę. Marta Dzido napisała książkę o aborcji i nie jest tajemnicą, że sama ciążę usunęła, „Zwał” Shutego jest o banku chyba i tam właśnie autor robił. Gejowskiego „Lubiewa” też wielbiciel dziewcząt nie napisał i tak dalej, przykładów jest mnóstwo. U mnie autobiografia zatrzymuje się na poziomie scenerii, była ta szkoła, te ulice i owszem, prali mnie w podstawówce, ale wtedy zasadniczo obrywało się po pysku, nie miałem, nie mam żadnej traumy, zwykła sprawa – czasem ktoś cię oklepie, ty czasem kogoś. Nic się nie dzieje. Czyli może użyłem jakiegoś wzmocnienia. Niektóre rzeczy przeniosłem oczywiście wprost, paranoiczną lekcję muzyki, Izbę Pamięci Narodowej z mydłem z ludzkiego tłuszczu i tak dalej. Ale dowcip w tym, żeby rozumnie korzystać z doświadczenia, nie przenosić za dużo, nie wprost. Koledzy rzucali psom petardy. Żaden nie aportował.

K: Twoje teksty potrafią wzbudzić silne emocje. Osobiście największe wrażenie wywierają na mnie, gdy w otaczającym świecie zmieniasz jeden niewielki element lub wprowadzasz szokującą scenę (np. właśnie ten fragment z „Tracę ciepło” z dziećmi rzucającymi psu petardę). Czy to jest Twoja recepta na „ruszenie” czytelnika?

ŁO: Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie. Mnie zależy na silnych emocjach, samemu mi towarzyszą podczas pisania, więc miło, gdy ktoś się na mnie oburza, wzrusza się lub czuje niepokój. Scena z psem jest szczególna, nie jesteś pierwszym, który mi ją wypomniał. To takie zagranie definiujące poniekąd książkę, transparent z informacją, ej, kolego, koleżanko, lekko nie będzie. Zabawne jest co innego, otóż emocje czytelnika w tym wypadku nie są moimi, ja świetnie bawię się, wymyślając, pisując takie sceny. Odnośnie litrów krwi, to literatura zawsze przegra z kinem, bo w filmie krew jest czerwona i naprawdę chlapie, książka działa inaczej, na poziomie sceny, zdystansowania się lub przybliżenia języka.

K: Można powiedzieć, że przypięła się do Ciebie łatka twórcy horrorów, ale niektóre z Twoich najnowszych tekstów odchodzą daleko od grozy. Znudziła Ci się ta konwencja, czy też chcesz spróbować sił na innym polu?

ŁO: Dorastałem do takich tematów, do takiego pisania jak w ostatnich tekstach. Myślałem o tym dużo wcześniej, niż się odważyłem. Ale rzecz najważniejsza, nie kombinuję. Pisanie w kraju, gdzie nikt nie czyta jest czymś szalonym, więc głupstwem byłoby jeszcze bawić się w koniunkturę. Piszę o tym, o czym chcę, co chwyci za flaki, co nie chce wyjść z głowy, prędzej czy później przenosi się do kompa. Mam swoje nawyki, swoją estetykę, ale jutro mogę napisać ci powieść głównonurtową albo zwykłe fantasy, naprawdę nie wiem, bo to jest za mną. Czasem czuję się jak medium, przez które mówią duchy. Pewne rzeczy zwyczajnie się zjawiają. Jeziora się zjawiły. Popiel do mnie przyszedł. I tak dalej. Problem w tym, że tekstów jest coraz więcej, więcej, a nie chcę się powtarzać, zależy mi, żeby każde opowiadanie było odmienne od poprzednich, książka od książki – totalnie inna. To trudne, jeśli piszesz obsesjami, więc czasem kombinujesz na poziomie zmiany konwencji (odejście od horroru) lub scenografii, z tego powodu odwiedziłem Polskę Ludową, sam, oraz z Jarkiem, w towarzystwie psa i klechy. To kombinowanie czasem jest trudne, bo chcę swoją robotę robić coraz lepiej, a przecież talentu mi nie przybywa.

K: Wspomniałeś, że piszesz obsesjami. Podobnie mówi Wit Szostak. Czy tak jak on nie wracasz do starych pomysłów, jeśli tematyka nie jest Ci już tak bliska jak niegdyś?

ŁO: Piszę obsesjami, bo inaczej nie umiem, nie potrafiłbym siąść i wykoncypować sobie książki. Po prostu wyszłaby z tego jakaś straszna sztuczność, nie wiedziałbym nawet jak napisać zdanie. Raczej nie wracam do starych pomysłów, ale zwróć uwagę, że ja pracuję dosyć powoli. „Tracę ciepło” powstawało prawie dwa lata, tyle samo „Święty Wrocław”. Każde opowiadanie to miesiąc, dwa roboty, chodzenia wokół tego. Teraz akurat siedzę, obmyślam nową książkę, jest ze mną jakoś od stycznia. A jeszcze nie napisałem ani zdania. Niektóre tematy są ze mną przez lata, po prostu boję się do nich podejść – wymagają masę pracy lub obawiam się, że nie dam rady, nie udźwignę. Z drugiej strony jest coś takiego jak przymus pisania, po prostu coś chwyta cię za gardło i trzyma aż nie wypuścisz części siebie na papier. Jest jeszcze inna sprawa – moje teksty przestają być moje zaraz po napisaniu. Nie mam już tych emocji. Nie rozpoznaję bohaterów. Poprawiałem ostatnio „Święty Wrocław” i czułem się, jakbym czytał książkę kogoś obcego.

K: Wróciłbyś do starych utworów i je poprawił, zmienił? A może uważasz, że nie należy wracać do przeszłości, a stare utwory są świadectwem tego, jaki był Łukasz Orbitowski x lat temu?

ŁO: Przecież wróciłem choćby przy okazji edycji książkowej „Horror show”. Proponowano mi wznowienie pierwszych tomików, ale odmówiłem, za słabe, za mało moje. Wiadomo, że teraz pewne rzeczy zrobiłbym zupełnie inaczej, może byłoby to i fajne, taki remake, nie wiem jednak po co. Mam pomysł na kilka następnych książek i nie widzę sensu we wracaniu do staroci. Choćby dlatego, że nie należą już do mnie, tylko do ludzi, którzy je przeczytali.

K: Jak reagujesz na opinie na temat swoich utworów? Wdajesz się w dyskusję czy podobnie jak Jarosław Grzędowicz uważasz, że nie należy zabierać głosu w sprawie swoich tekstów?

ŁO: Mam szczęście do recenzji. Było trochę złych, trochę głupich, lecz złośliwej żadnej. Jarek też ma rację, tekst poszedł w świat i musi się bronić sam, jeśli bym się za to chwycił, znaczyłoby to, że spieprzyłem sprawę. A z drugiej strony nie ma co ściemniać, opinie ludzi ruszają za serce, czy to wypowiedziane na papierze, w necie, czy to rzucone przez stolik w knajpie, na konwencie, nieważne – człowiekowi robi się miło lub smutno. Więc reaguję normalnie, cieszę się, jeśli trafiłem z tekstem do kogoś, martwię się, gdy spudłuję. Najczęściej jednak radość jest większa niż zmartwienie.

K: Pytam się nie bez przyczyny. Taki na przykład „Popiel Armeńczyk” swego czasu zebrał trochę gromów, równie często był chwalony. Jak myślisz, skąd w tym przypadku zdania były tak podzielone?

ŁO: Nie siedzę w ludziach. Myślę, że czytelnik łatwo się przyzwyczaja, wiesz? Od Pilipiuka oczekujemy opowiadań o Wędrowyczu i humoresek, Piekara pisze o swoim inkwizytorze i tak dalej. Trywializuję, ale jak Dukaj to będzie trudny, jak Grzędowicz to miks gatunkowy, do tej pory pozostaje silnie obecna tęsknota za Wiedźminem. Może ode mnie oczekiwano, że będę dalej pisał o chlaniu, ćpaniu i miastach, czy szerzej, babrał się we współczesności. A ja chciałem napisać o Polsce, o historii. Być może tematyka historyczna obchodzi mało kogo, ludzie nie czytają też Słowackiego, na którym „Popiel…” był zbudowany. Emocje były aktualne przecież, współczesne, moje. Nie bez znaczenia pozostało stężenie brutalności w tym opowiadaniu. Tekst napisany dla wszystkich jest tekstem dla nikogo, moja robota zawsze wzbudzała kontrowersje, tym razem stały się wyraźne. Gdyby „Popiel…” spodobał się wszystkim, albo też nikomu, znaczyłoby to, że dałem ciała. Zresztą, bez przesady. To tylko opowiadanie.

K: Pora na standardowe pytanie o plany pisarskie. „Święty Wrocław” jest już napisany. O czym będzie i kiedy się ukaże? I jak Twoje inne projekty?

ŁO: „Wrocław” jest opowieścią o przemienieniu się pewnego osiedla w coś niepoznawalnego. Wzięło się to z pytania, jak zareagowałby świat, jak zareagowałby ten kraj, jak zareagowaliby ludzie i instytucje na fenomen, z którym nie można nic zrobić: czarne osiedle, gdzie każdy może wejść, ale nikt nie wyjdzie, bo już nie chce, nikt też wchodzić nie musi. Do tego deszcz leje, całość widziana z kilku perspektyw; będzie też historia miłosna, rozpierducha w finale i odsłanianie tajemnic. Więcej tu Polski i obyczaju, oczywiście, z wiodącym wątkiem fantastycznym. Teraz ukazały się bajki o kotach. Gotowy jest drugi tom „Psa i klechy” zatytułowany „Tancerz”, o którym już wspominałem. Powoli siadam do nowej książki, będzie to zbiór nowelek, cztery horrory historyczne zamknięte w tytule „Widma”, pierwszą akurat będzie ten nieszczęsny „Popiel…”, choć pozostałe teksty pozostaną w odmiennym klimacie. I tak dalej, chyba nudno opowiada się o planach? Teraz siedzę nad wymyślaniem alternatywnej Warszawy, gdzie nie było Powstania, do tekstu tytułowego.

K: Na koniec gratuluję kolejnego Sfinksa, tym razem za „Cichy dom”. Przyjemnie jest być wyróżnianym?

ŁO: No pewnie, że przyjemnie. I bardzo wszystkim dziękuję.

K: Ja również dziękuję za wywiad.



Wywiad przeprowadził Tymoteusz „Shadowmage” Wronka.


Autor: Tymoteusz "Shadowmage" Wronka


Dodano: 2008-06-23 16:26:01
Komentarze

Sortuj: od najstarszego | od najnowszego

nosiwoda - 10:01 01-07-2008
"Można powiedzieć, że przypięła się do Ciebie łatka twórcy horrorów, ale niektóre z Twoich najnowszych tekstów odchodzą daleko od grozy."
E, nie. Po prostu orbit fajnie pisze. A że pisze takie rzeczy, to mniejsza. Jak słusznie powiedział: znudzi mu się, inny duch mu coś szepnie, to napisze co innego. O ile rzadko wazelinuję, to orbitowi bez skrupułów.
No i gratulacje za nominację do Zajdla. To był mój typ i nim zostaje. Taki byłem pod wrażeniem tej nominacji, że wysłałem Kubie Nowakowi SMS o niej, zapominając wspomnieć biedakowi, że TEŻ dostał nominację :D Przypomniałem sobie dopiero po kilku godzinach, że w sumie jemu też mógłbym pogratulować :P

Rheged - 12:10 01-07-2008
nosiwoda pisze:No i gratulacje za nominację do Zajdla. To był mój typ i nim zostaje. Taki byłem pod wrażeniem tej nominacji, że wysłałem Kubie Nowakowi SMS o niej, zapominając wspomnieć biedakowi, że TEŻ dostał nominację :D Przypomniałem sobie dopiero po kilku godzinach, że w sumie jemu też mógłbym pogratulować :P


No faktycznie, to było niezłe z Twojej strony :P. Ale przynajmniej się na szybko dowiedzieliśmy kogo nominowali ;]. Moje typy to Orbit i oczywiście Kuba. Mam nadzieję, że gorączka nad "Lodem" już przeszła większości i zagłosują na coś innego :)

nosiwoda - 13:27 01-07-2008
Rheged pisze:No faktycznie, to było niezłe z Twojej strony :P.
A, bo Wy wtedy z andre, byszbyszem i jeszcze którymś fantastą w Kraku imprezowaliście, nie? Taaak.

Rheged - 18:49 01-07-2008
Si. Ze Sławkiem jeszcze i z moją połowicą (ale ona nie fantastka, choć jak dla mnie to... ;]).

A wywiad świetny. Mam wrażenie, że jakie pytanie nie zadać Orbitowi, to i tak odpowie z pasją.

Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS