NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Morgan, Richard - "Trzynastka" (twarda)
Wydawnictwo: ISA
Tytuł oryginału: Black Man
Tłumaczenie: Marek Pawelec
Data wydania: Sierpień 2008
ISBN: 978-83-7418-205-8
Oprawa: twarda
Format: 161 x 240 mm
Liczba stron: 592
Cena: 45
Rok wydania oryginału: 2007



Morgan, Richard - "Trzynastka" #5

ROZDZIAŁ 4
Sevgi Ertekin obudziła się z dziwnym przekonaniem, że całe miasto pokrywa gęsta zasłona deszczu.
W czerwcu?
Zamrugała. Gdzieś na zewnątrz otwartego okna apartamentu usłyszała przyzywający głos syreny. Intymny i nostalgiczny niczym dźwięk ezanu, którego wciąż brakowało jej ze starej okolicy, ale też napakowany adrenaliną, jakiej nie mogło dostarczyć wezwanie do modlitwy. Obudziły się w niej przygaszone instynkty zawodowe, po czym obróciły się na drugi bok z nadejściem wspomnień. To już nie jej sprawa. Zresztą i tak ryk syreny policyjnego radiowozu dobiegał z daleka i prawie tonął w odgłosach handlu toczącego się sześć pięter niżej. Słychać było krzyki, przeważnie przyjazne, i muzykę z zamontowanych w budkach kolumn, szaleńcze neoarabskie nuty, na które aktualnie nie miała nastroju. Dzień zaczął się bez niej.
Wbrew rozsądkowi obróciła się w stronę okna. Blask słońca uderzył ją w twarz, zmuszając do zmrużenia oczu. Zmiennopolaryzacyjne zasłony wydymane podmuchami z zewnątrz skrzyły się porannym światłem. Wyglądało na to, że znów zapomniała przestawić je na nieprzezroczyste. Spod jednej z zasłon wystawała pusta butelka Jamesona, ktoś – ktoś, jasne, Sev, kto to mógł być? – poturlał ją po wypolerowanych klepkach podłogi, gdy nie zostało jej już nic do zaoferowania. Salon, w którym najwyraźniej usnęła w ubraniu na kanapie. Chwila namysłu pozwoliła przywołać mętne potwierdzenie. Usiadła na niej po zakończeniu imprezy i dopiła resztę butelki. Niejasne wspomnienia przemawiania do siebie między łykami dymnego ciepła whisky. Cały czas myślała, że po prostu wypije jeszcze jednego, tylko jeszcze jednego, potem wstanie i...
Nie wstała. Usnęła.
To coś nowego, Sev. Zazwyczaj udaje ci się dojść do łóżka.
Zebrała się w sobie i usiadła zrywem, po czym pożałowała, że zrobiła to tak gwałtownie. Poczuła się, jakby zawartość jej głowy przesunęła się jak trawa na wietrze. Przetoczyła się przez nią fala mdłości i Sev poczuła się skrępowana odzieżą. Gdzieś wczoraj pozbyła się butów – leżały pod przeciwległymi ścianami pokoju, tak daleko, jak to było możliwe – ale wciąż miała na sobie bluzkę i spodnie. Niejasno przypomniało się jej coś o leżeniu na plecach po czyimś wyjściu i szarpaniu się z butami i skarpetkami. Najwyraźniej udało się jej ich pozbyć, ale reszty już nie zmogła.
Teraz koszulę miała zmiętą i pomarszczoną pod pachami, a miseczki profilujące odkleiły się od piersi i uciekły podczas wygibasów z butami. Jedna wylądowała pod pachą, druga przepadła. Spodnie zdołały się jej wykręcić tak, że przestały być luźne, miała też pełne wnętrzności. Nieprzyjemnie cisnął ją pęcherz, a w głowie rozpoczęło się tępe łomotanie.
Do tego pada.
Podniosła wzrok i opanowała ją nagle dzika wściekłość, gdy udało się jej prześledzić cichy szum do prawdziwego źródła. W rogu pokoju wciąż pracował stary zestaw rozrywkowy. Odtwarzany w nim czip doszedł do końca, a system nie przełączył się na ekran powitalny, wyświetlając zamiast tego śnieżny taniec przy akompaniamencie prawie niesłyszalnego szumu, tworzącego tło dla dźwięków miasta z zewnątrz. Wypełniał wszystko jak...
Zacisnęła usta. Wiedziała, jaki oglądała czip. Nie pamiętała tego, ale wiedziała.
Do jasnej cholery, tam nie pada.
Zerwała się na nogi i dźgnęła wyłącznik zestawu. Przez chwilę stała potem w swoim mieszkaniu, jakby wcale nie należało do niej, jakby włamała się, żeby coś ukraść. Poczuła, jak ściska jej się gardło i zrozumiała, że będzie płakać.
Zamiast tego gwałtownie potrząsnęła głową, zamieniając łzy na potężny impuls bólu. Niezgrabnie ruszyła przez sypialnię do łazienki, przyciskając dłonie do głowy. Na półce przy łóżku stała fiolka tabletek na ból głowy oraz listek syndu. A dokładniej kapsułek synadyny k37, uniwersalnych tabletek klasy wojskowej – jej udział w czarnorynkowych dostawach dla nowojorskiej policji w czasach, gdy jeszcze tam pracowała, o sile kilkakrotnie przewyższającej wszystko, co na ulicy nazywano syndem. Używała ich kilka razy wcześniej i przekonała się o ich przerażającej skuteczności – stymulowały reakcje synaptyczne i koordynację fizyczną, odsuwając w cień praktycznie wszystko inne, a przy tym robiły to szybko. Sevgi zawahała się chwilę, ale zdała sobie sprawę, że ma dzisiaj coś do zrobienia, choć nie bardzo pamiętała, co takiego.
Sev, w tych czasach prochami napycha się całe to cholerne miasto. Pogódź się z tym.
Wycisnęła z folii kilka wojskowych kapsułek i właśnie miała je przełknąć, gdy dotarł do niej obraz widziany kątem oka.
Weszła z powrotem do sypialni.
– Hej.
Dziewczyna w łóżku nie mogła mieć więcej niż osiemnaście czy dziewiętnaście lat. Mrugając po obudzeniu, wydawała się jeszcze młodsza. ale ciało pod prześcieradłem było zbyt pełne jak na spojrzenie dziecka. Usiadła i tkanina zsunęła się z niemożliwie sterczących piersi. Sądząc po tym, jak się ruszały, efekt zapewniała podskórna siatka mięśniowa, a nie implanty. Kosztowna robota jak na kogoś tak młodego. Sevgi uznała, że to czyjaś zdobycz randkowa, z tych fałszywych bonobo, ale miała zbyt silnego kaca, by przypisać jej twarz do kogoś na imprezie. Może ten, kto ją przyprowadził, zbyt się upił, by przy wyjściu zabrać ze sobą wszystkie zabawki.
– Kto ci powiedział, że możesz tu spać?
Dziewczyna znów zamrugała.
– Ty.
– Ach. – Gniew Sevgi wyparował. Stłumiła kolejną falę mdłości i przełknęła. – No dobra, zbieraj swoje rzeczy i wracaj do domu. Koniec imprezy.
Wróciła do łazienki, starannie zamknęła drzwi, a potem, jakby dla podkreślenia własnych słów, schyliła się i zwymiotowała do ubikacji.

* * *

Kiedy już była pewna, że ich nie zwróci, połknęła tabletki k37, popijając je szklanką wody, po czym stanęła oparta o ścianę pod ciepłym prysznicem, czekając, aż poczuje skutki. Nie trwało to długo. Podrasowane chemikalia leku przygotowano nie tylko pod kątem jasnego myślenia, ale i szybkiego działania, a pustka w żołądku jeszcze to przyspieszyła. Łupanie w głowie zaczęło przygasać. Odkleiła się od wykafelkowanej ściany, sięgnęła po żel i zaczęła się szorować. Nasiąknięta masa jej włosów gładko poddała się i ustąpiła, a piana spłynęła po jej ciele w gęstych kłębach. Przypominało to zdzieranie z siebie noszonych kilka dni ubrań. Poczuła w sobie nową siłę i skupienie. Gdy dziesięć minut później wyszła spod prysznica, ociekając wodą, jej ból siedział ukryty za warstwą chemicznego bandażu, a jego miejsce zajęła przenikliwa błyskotliwość.
Co niekoniecznie było błogosławieństwem. Susząc się przed lustrem, zauważyła ciało zbierające się na jej pośladkach i się skrzywiła. Od miesięcy nie odwiedzała siłowni, a jej domowy Cassie Rogers AstroTone – używany przez prawdziwy personel MarsTrip! – porastał kurzem niczym sflaczały cyrkowy namiot. Obciążające dowody zaniedbań miała wprost przed sobą i nie można było się ich pozbyć, biorąc wojskowe tabletki, jak w przypadku bólu. Przez jej umysł przebił się obraz niedorzecznie idealnych krągłości dziewczyny w jej łóżku, sprężystego biustu z salonu mody. Spojrzała na wypukłości własnych piersi, zaczepionych dość nisko na klatce i odchylających się na boki.
Pieprzyć to, Sevgi, masz za sobą trzydziestkę. Przecież nie próbujesz już imponować chłopakom przy Moście Bosforskim, prawda? Daj spokój. Zresztą zaraz masz okres, to pogarsza sprawę.
Jej schnące włosy zaczynały już nabierać zwyczajowego kształtu niechlujnej czarnej szopy. Przeczesała je kilka razy szczotką, po czym z niechęcią dała spokój. Z lustra spojrzało na nią jej głównie arabskie dziedzictwo: szeroko rozstawione, wysokie kości policzkowe, jastrzębi nos, pełne wargi i brązowe oczy o ciężkich powiekach. Ethan powiedział kiedyś, że miała w twarzy coś z tygrysa, ale Sevgi o zmysłach wyostrzonych syndem i bez makijażu podejrzewała, że dzisiaj wyglądała raczej jak niezadowolona wrona. Obraz wymusił uśmiech na twarzy i zakrakała do siebie w lustrze. Rzuciła ręcznik i poszła się ubrać. Odkryła pragnienie kawy.
Jak można było się spodziewać, kuchnia wyglądała niczym pole bitwy. Każda dostępna powierzchnia została zastawiona stertami naczyń. Sevgi wypatrzyła w szczątkach talerze z imprezy – przypominające szmatki, ciemnozielone ślady po miejscach, gdzie na talerzach leżały faszerowane liście winogron, kruche fragmenty ciasta sigara börek, zimny bakłażan z pomidorem w oliwie, pół wywróconego do góry nogami lahmacun, wyglądającego jak sztywna, wyschnięta ścierka. W zlewie piętrzyła się krzywa wieżyczka foremek niczym jakiś automatyczny pajacyk na sprężynie. Na podłodze pod jedną ze ścian w równych rzędach ustawiono butelki eksportowego Efesa, wypełniające kuchnię kwaśnawym zapaszkiem.
Dobra impreza.
Pochwałę wybełkotało kilku z wychodzących gości. Potwierdziła je nagła lawina wspomnień, grupy znajomych wypełniających mieszkanie, rozciągniętych na sofach i poduszkach, jedzących, pijących i gestykulujących z pełnymi ustami, pełnych miłego rozbawienia. To naprawdę była dobra impreza.
Jasne – szkoda tylko, że musiałaś później wykończyć tę flaszkę irlandzkiej.
Czemu to zrobiłaś, Sev?
Poczuła, drgnięcie mięśni twarzy i wiedziała, że jej spojrzenie stwardniało od wypełniającego ją uczucia.
Wiesz, czemu.
Za myślą nadszedł synd, jaskrawy i ostry. Nagle zrozumiała, jak łatwo byłoby w takim stanie umysłu kogoś zabić.
Odezwał się telefon, cicho i rozsądnie, jak wgryzanie się w wełnę.
– Mam na linii zarejestrowany kontakt, Toma Nortona. Przyjmiesz połączenie?
Niczym cegła walnęło ją przypomnienie, co miała dziś do zrobienia.
Jęknęła i poszła po resztę środków przeciwbólowych.

* * *

Pierwsze, co się nie zgadzało, to samochód.
Norton zazwyczaj jeździł absurdalnie wielkim, antycznym cadillakiem z miękkim dachem, na którym można było się opalać, i olbrzymim grillem chłodnicy. Był przy tym cholernie dumny ze swojego wozu, co było dziwne, biorąc pod uwagę jego historię. Zbudowany w jakimś warsztacie w Alabamie lata przed urodzeniem Nortona, był to pojazd, za jazdę którym zostałby w Nowym Jorku natychmiast aresztowany, gdyby nie zapłacił prawie dwukrotnej jego wartości za wymianę oryginalnego silnika na napęd magnetyczny z nieprodukowanych już japońskich motorówek. Wywalił potem jeszcze miesięczna pensję na gruntowne pokrycie go polimerami, uwieczniając kolekcję zadrapań i wgnieceń zebranych we wcześniejszym życiu w Jezusowie. Sevgi nie potrafiła go przekonać, że była to w zasadzie metafora głupot przeszłości, z której pochodził.
Dzisiaj w ostrym blasku syndu zrozumiała, że był to rodzaj samochodu, jaki bardzo chciałby mieć Ethan, i właśnie dlatego to odstępstwo Nortona od poza tym nieskazitelnej męskości Manhattanu czasami budziło w niej cichą złość.
Dzisiaj nim nie przyjechał.
Zamiast tego, gdy wyszła na ulicę – wciąż naciągając na ramiona wybrany losowo żakiet – podniósł się z tylnego siedzenia ciemnoniebieskiej kropli autojazdu, ewidentnie ze stajni INKOL. Stojąc tam, wyglądał gładko i w sposób pełen opanowania jak pojazd, z którego wysiadł – poezja eleganckiej kompetencji. Krótko przycięte włosy pobłyskiwały na słońcu srebrnymi nitkami, lekko niebieskie oczy mrużyły się na pięknie opalonej twarzy przyszłego kandydata do prezydentury.
Posłał jej swój klasyczny półuśmieszek.
– Cześć, Sev. Radosna i kwitnąca?
– Jasne.
– O której się to w sumie skończyło? – Wrócił do domu dobrze przed północą, na ile pamiętała, i nie korzystał z chemikaliów.
– Nie pamiętam. Późno.
Przepchnęła się obok niego i wsiadła do samochodu, przesuwając się w głąb, by zrobić mu miejsce. Drzwi opadły i kropla ruszyła gładko, skręcając na Zachodnią 118. Otoczył ich ruch miejski. Przejechali cztery przecznice, zanim Sevgi skojarzyła kierunek i doznała drugiego dziś dysonansu wobec spodziewanego przebiegu dnia.
– Co jest, zostawiłeś coś w biurze?
– Nie jedziemy do biura, Sev.
– Tak, wydawało mi się, że tak właśnie ustaliliśmy wczoraj. Więc czemu jedziemy na wschód?
Norton znów się uśmiechnął.
– Nie jedziemy też do Kaku. Zmiana planów. Dzisiaj nie zaznasz nieważkości.
Ulga, jaką poczuła na tę wieść, zadziałała niczym słońce na skórze, rozgrzewając ją i ustępując miejsca wszelkiej ciekawości. Naprawdę nie miała ochoty na wykręcającą wnętrzności jazdę windą w górę nanokratownicy Kaku ani poruszanie się w nieważkości na górze. W ośrodku przy kratownicy mieli leki łagodzące objawy obu doświadczeń, ale nie była pewna, czy można było je mieszać z krążącym w jej żyłach syndem. A myśl o rozpoczynaniu śledztwa w tym stanie – ze zmaltretowanym mózgiem i żołądkiem buntującym się z powodu braku ciążenia i Ziemi obracającej się gdzieś tam cholernie daleko – wystarczyła, by zaczęły jej się pocić dłonie.
– Dobra. To może zechcesz łaskawie mi powiedzieć, gdzie jedziemy?
– Jasne. Terminal suborbitalny JFK. O jedenastej mamy prom do SFO.
Sevgi wyprostowała się na siedzeniu.
– Co się stało, „Horkan’s Pride” nie trafił w do gniazda w doku?
– Można to i tak ująć. – W głosie Nortona nie było śladu rozbawienia. – Nie trafił w Kaku, nie trafił w Sagana, wodował jakieś sto kilometrów od brzegu Kalifornii.
– Wodował? Przecież one nie powinny lądować na Ziemi.
– Mów mi jeszcze. Z tego, co słyszałem, tylko główna sekcja załogowa dotarła na dół w jednym kawałku. Reszta pospadała gdzieś po drodze, od Utah do wybrzeża, albo spaliła się przy wejściu w atmosferę. Władze Wybrzeża holują pozostałości w stronę zatoki, gdzie je sobie otworzymy i wstrząśniemy ich naszą błyskotliwą analizą tego, co u diabła poszło nie tak. Swoją drogą, to słowa Nicholsona, nie moje.
– Tak, domyśliłam się. – Norton wypowiadał przekleństwa tak, jak żebrak wydaje wafle – gdy absolutnie i nieodwołalnie został do tego zmuszony lub gdy należały do kogoś innego. Wyglądało na to, że jego problem z nimi ma naturę lingwistyczną, nie moralną, ponieważ nie widać było po nim żadnego niesmaku czy zakłopotania w przypadku cytowania wypowiedzi innych lub gdy klęła Sevgi, co ostatnio zdarzało się bardzo często.
– W takim razie czemu wcześniej z tym do mnie nie zadzwoniłeś?
– Wierz mi, próbowałem. Nie odbierałaś.
– Och.
– Tak, więc kryłem cię przed Nicholsonem, jeśli się zaczęłaś nad tym zastanawiać. Powiedziałem, że jesteś gdzieś na mieście w sprawie tego numeru ze Spring Street i że mieliśmy się spotkać przy terminalu.
Sevgi kiwnęła głową.
– Dzięki, Tom. Jestem twoją dłużniczką.
Nie był to pierwszy raz – w ciągu ostatnich dwóch lat zebrało się więcej, ale żadne z nich nie chciało się do tego przyznać. Dług narastał między nimi bez słów, jak współudział albo rodzina. Zresztą oboje zgadzali się, że Nicholson to dupek.
– Myślisz, że ktoś tam jeszcze żyje? – zapytał Norton.
Sevgi wyjrzała na ruch za oknem, przypominając sobie dane statku.
– „Horkan’s Pride” to seria pięć. Zbudowali je z myślą o przetrwaniu rozbicia na Marsie, a tam nie ma oceanów.
– Prawda, ale też w drodze ciągnie ich znacznie słabsza grawitacja.
Obok nich pojawiła się kropla NYPD z oknami nieprzejrzystymi oprócz tego po stronie kierowcy. Młoda policjantka przestawiła system na ręczny i prowadziła swobodnie jedną ręką, drugą wystawiając przez okno. Rozmawiała z kimś, ale Sevgi nie potrafiła stwierdzić, czy z drugą osobą w pojeździe, czy przez system audio wozu. Pod noszonym na głowie weblarowym kaskiem wyglądała na swobodną i kompetentną. Obudziły się wspomnienia i Sevgi stwierdziła, że zastanawia się, co porabia Hulya. Naprawdę powinna czasem się z nimi spotykać, zobaczyć, co Hulya porabia, czy spróbowała drugiego podejścia do egzaminu na sierżanta i czy wciąż obnosi się w każdą sobotę ze swoim fantastycznym tyłeczkiem po Moście Bosforskim. Usiąść gdzieś na solidną sesję wspominkową, może osuszyć skrzynkę Efesa.
Na myśl o piwie i zapachu, który pozostawiło w jej kuchni, żołądek Sevgi gwałtownie się zbuntował. Pospiesznie odegnała ogarniającą ją nostalgię. Radiowóz zmienił pas i zniknął pośród ruchu. Sevgi spróbowała obudzić własne kompetencje.
– Płyn kapsuły zamrażającej powinien zaabsorbować solidną porcję wstrząsu uderzenia – powiedziała powoli. – A fakt, że w ogóle spadł w jednym kawałku, oznacza, że to było jednak choć częściowo kontrolowane wejście, prawda?
– Coś w tym rodzaju.
– Dostaliśmy coś więcej z komputerów, zanim do tego doszło?
Norton potrząsnął głową.
– Tylko to żądanie zatrzymania przy Kaku, ten sam przekaz wewnętrzny. Nic nowego.
– Świetnie. Do ostatniej chwili pieprzony Latający Holender.
Norton uniósł ręce z płasko rozłożonymi palcami i wydał z siebie potępieńczy jęk. Sevgi posłała mu kontrolowany uśmiech.
– To cholernie mało śmieszne, Tom. Nie mam pojęcia, czemu gliny Wybrzeża nie rozwaliły go, jak tylko przeciął ich granicę. Nie byłby to pierwszy przypadek przerobienia przez tych durniów zabłąkanego statku na konfetti, gdy nie odpowiedział ładnie na ich wywołanie.
– Może martwili się potencjalnymi ofiarami? – zasugerował Norton z poważnym wyrazem twarzy.
– Jasne.
– No dobrze, jednak mam nadzieję, że nie zamierzasz prezentować podobnego podejścia, młoda damo. Miejscowi zapewne i tak nie będą przesadnie mili. To nasza puszka spadła im z nieba.
Wzruszyła ramionami.
– Płacą podatki INKOL tak samo, jak cała reszta. To również ich puszka.
– Jasne, ale to my mamy pilnować, żeby takie rzeczy się nie zdarzały. To dlatego odpalają nam swoje podatki.
– Rozmawiałeś już z kimś z ich strony?
Norton potrząsnął głową.
– Z żadnym człowiekiem. Tuż przed wyjściem próbowałem złapać osobę, która prowadzi sprawę, ale trafiłem tylko na maszynę, standardowy interfejs telefoniczny. Powiedziała, że policja odbierze nas na lotnisku. Dwoje agentów, Rovayo i Coyle.
– Masz ich papiery?
Norton klepnął kieszeń marynarki.
– Ściągnąłem kopię. Chcesz zobaczyć?
– Czemu nie.
Gliniarze z Wybrzeża stanowili parę o zrównoważonej płci i pochodzeniu etnicznym. Z fotografii podpisanej „det. A. Rovayo” patrzyła ciemna, afrolatynoska kobieta z wystawioną szczęką i zaciśniętymi ustami, ewidentnie i bez powodzenia próbując swą miną ukryć urodę pełnych ust i orzechowych oczu. Kłam wyrazowi jej twarzy zadawały gęste loki, dłuższe niż dozwolone u pracowników nowojorskiej policji. Poniżej na tym samym wydruku patrzył przed siebie detektyw R. Coyle, biały, o twardych rysach i w średnim wieku. Włosy miał poprzetykane siwizną i przycięte krótko, prawie po wojskowemu. Na obrazie mieściły się tylko głowa i ramiona, ale sprawiał wrażenie masywnego i silnego.
Sevgi wzruszyła ramionami.
– Zobaczymy – rzuciła.

* * *

Zobaczyli.
Coyle i Rovayo przywitali ich na lądowisku San Fran zdawkowymi uprzejmościami i skanem siatkówki zaraz po wyjściu z promu suborbitalnego. Powiedziano im, że to standardowa procedura. Norton posłał ostrzegawcze spojrzenie Sevgi, która w widoczny sposób się obruszyła. W Nowym Jorku nie tak witało się przylatujących z wizytą gliniarzy. Tutaj trudno było stwierdzić, czy próbują ich obrazić, czy nie. Coyle, dokładnie tak wielki i lakoniczny, jak sugerowało holozdjęcie, wręczył im identyfikatory i dokonał przedstawienia. Później sprawę przejęła Rovayo. Nachyliła się i rozsunęła im powieki ciepłymi palcami o nieco stwardniałej skórze, przystawiła skaner, po czym się cofnęła. Wszystko zostało wykonane z płynnością świadczącą o dużej wprawie, a pośród strumieni przybywających podróżnych miało intymny posmak europejskiego pocałunku w policzek. Przynajmniej Norton sprawiał wrażenie, jakby dobrze się bawił. Rovayo zignorowała jego uśmiech, zerknęła na zieloną kontrolkę urządzenia i schowała skaner do naramiennej torby. Coyle kiwnął głową w stronę rzędu wind na końcu hali przylotów.
– Tędy – rzucił lakonicznie. – Mamy helikopter.
W milczeniu wjechali na górę, przeszli korytarzem przez osłonięte szklanymi kopułami górne piętro budynku, potem kolejna winda, która wypluła ich na betonową płytę z czekającym zgrabnym, czerwono-białym autokopterem. Na wschodzie zatoka połyskiwała w popołudniowym słońcu metalicznym srebrem. Lekki wiatr łagodził żar dnia.
– To wy zajmujecie się sprawą? – spróbował Norton, gdy weszli już na pokład.
Coyle posłał mu lodowate spojrzenie.
– Cała cholerna policja zajmuje się tą sprawą – warknął i zatrzasnął właz. – Odznaka numer 2347. Lot zgodnie z planem. Startujemy.
– Dziękuję. Proszę zająć miejsca.
Autokopter mówił głosem Asii Badawi, niskim i nasączonym miodem, nie do pomylenia nawet przy tych kilku wymówionych sylabach. Sevgi pamiętała niejasno, że w jakimś magazynie czytanym podczas oczekiwania na wizytę u prawnika trafiła na artykuł o kontrakcie na głos do oprogramowania, który Badawi podpisała z Lockheedem. Szerokie uśmiechy pod publikę i uściski dłoni, protesty oburzonych fanów. Ziewnięcie, przymknięcie oczu. Zechciałaby pani wejść, pani Ertekin? Wirniki obudziły się do życia, po drugiej stronie okna pomruk silników nabrał wyciszonej mocy i oderwali się od betonu. Wcisnęło ich w fotele. Automatyczny helikopter wzniósł się, przechylił i poniósł ich nad zatoką.
Sevgi spróbowała nawiązać rozmowę.
– Macie już coś z powłoki?
– Ekipa skanująca bada cały kadłub. – Fotele w kabinie ustawiono naprzeciw siebie i przed nią siedział Coyle, ale gdy mówił, wyglądał przez okno. – Do wieczora postawimy i uruchomimy pełny wirtual.
– Szybko – pochwalił Norton, choć wcale tak nie uważał.
Rovayo spojrzała na niego.
– Byli zajęci w środku, to jakby miało pierwszeństwo.
Chwila zaskoczonej ciszy.
– W środku? – zapytała z groźną uprzejmością. – Otworzyliście już włazy?
Para gliniarzy z Wybrzeża wymieniła porozumiewawczy uśmieszek. Sevgi, mająca już dość bycia przez cały dzień ostatnią osobą, do której docierały informacje, poczuła, że zaczyna tracić cierpliwość.
– „Horkan’s Pride” to własność INKOL – powiedziała sztywno. – Jeśli grzebaliście przy...
– Niech pani schowa te kajdanki, agencie Ertekin – wtrącił się Coyle. – Zanim straż przybrzeżna dotarła do pani własności, ktoś zdążył już wysadzić włazy. Od środka. Może pani zapomnieć o kwarantannie.
To niemożliwe. Z trudem zdołała się powstrzymać od powiedzenia tych słów. Zamiast tego zapytała:
– Czy naruszono kapsuły zamrażające?
Coyle spojrzał na nią z namysłem.
– Naprawdę będzie lepiej, jeśli pani poczeka i sama zobaczy.
Autokopter wykręcił, a Sevgi nachyliła się, żeby wyjrzeć przez okno. Pod nimi, pośród wód zatoki, z wyspy wyrastała stacja Alcatraz należąca do Ochrony Wybrzeża, pełna bladoszarych platform i pomostów. Na południowym brzegu niczym schemat rozciągał się pływający suchy dok pełen prostych linii i odstępów, z ludźmi zredukowanymi do kropek i pojazdami jak zabawki. Na środku wyraźnie widać było masyw sekcji załogowej „Horkan’s Pride”. Nawet po oderwaniu zewnętrznych struktur, przypalony i pobliźniony przez upadek, wyskoczył na nią niczym znajoma twarz na grupowej fotografii. Widywała czasami jego bliźniacze statki w stoczniach orbitalnych nad nanokratownicą Kaku i miała w laptopie archiwalne nagrania „Horkan’s Pride”, zebrane odkąd statek utracił łączność z bazą INKOL. Podczas częstego przesiadywania w poczekalniach prawników, w bezsenne noce, kiedy nie piła, wpatrywała się w szczegóły, aż zaczynały ją boleć oczy. Dobry detektyw je, śpi i oddycha szczegółami, powiedział jej kiedyś Larry Kasabian. Tak właśnie łapie się tych złych gości. Przyzwyczajenie pozostało. Tak dobrze znała wewnętrzną budowę statku, że mogłaby z zamkniętymi oczami przejść z jednego końca na drugi. Nauczyła się na pamięć specyfikacji sprzętu i oprogramowania. Nazwiska zamrożonych członków załogi były jej równie bliskie jak marki produktów kupowanych co rano, a szczegóły ich biografii same pojawiały się w głowie, gdy przywoływała obraz którejś twarzy.
Naprawdę będzie lepiej, jeśli pani poczeka i sama zobaczy.
A teraz przypuszczalnie wszyscy byli martwi.
Automatyczny helikopter wylądował z maszynową precyzją na wzniesionej platformie przy jednym z końców kompleksu doków. Silniki ucichły i właz znów się otworzył. Coyle ponownie uczynił honory, opuszczając właz i wyskakując jako pierwszy. Druga wyszła Sevgi.
Podążył za nią miodowy głos Badawi.
– Proszę uważać na stopnie i zamknąć za sobą właz.
Coyle poprowadził ich schodami wiodącymi z platformy. Na dole czekał komitet powitalny. Trzy mundury Ochrony Wybrzeża jako wsparcie ubranego po cywilnemu oficera, którego twarz Sevgi rozpoznała z kilku wirtualnych seminariów z zeszłego roku na temat podrabiania śladów genetycznych. Gładkie azjatyckie rysy, nadające jego twarzy wygląd młodszego, niż prawdopodobnie był, gęste siwe włosy i wymięte ubranie, niepasujące do analitycznego spojrzenia. Sądząc po jego wzroku i paru innych aspektach wyglądu, przypuszczała, że ma wspomaganie – co było ostatnio dość powszechne wśród urzędników Wybrzeża – ale nie miała na to żadnych konkretnych dowodów. Podczas późniejszych nieoficjalnych spotkań mówił z cichą rezerwą, głównie o swojej rodzinie, a jego wzrok prawie w ogóle nie opadał na piersi Sevgi, za co była mu wdzięczna. Teraz usiłowała przypomnieć sobie jego nazwisko, które usłużnie podsunął synd.
– Porucznik Tsai. Jak się pan miewa?
– Kapitan – poprawił sucho. – Awansowałem w styczniu. A miewam się tak, jak można się spodziewać, biorąc pod uwagę okoliczności. Przypuszczam, że zechcecie natychmiast zobaczyć swój statek. A raczej to, co z niego zostało.
Ponuro kiwnęła głową.
– Byłoby miło.
– Powiedziano mi... – Tsai machnął w stronę mundurowych, którzy wypełniali cały dok – że około siódmej będziemy mieć działający wirtual. Załogi kończą właśnie kadłub, ale Rovayo pewnie mówiła wam o włazach.
– Tak, że zostały wywalone od środka.
– Kapitanie – wtrącił się Norton – chcielibyśmy się dowiedzieć, w jakim stanie jest załoga „Horkan’s Pride”. A w szczególności, czy zostały naruszone systemy kriogeniczne.
Tsai zatrzymał się w pół obrotu, a jego spojrzenie nagle przeniosło się gdzieś w dal, najpierw w głąb doku, później nad zatokę, jakby odtwarzając w pamięci coś, czego wolałby nie widzieć. Do Sevgi nagle dotarło, że za profesjonalną dumą przebywających na własnym podwórku Coyla i Rovayo kryło się to samo poruszenie i że tak naprawdę wcale nie chodziło tu o problemy jurysdykcji.
Oni się boją, zrozumiała nagle. A my jesteśmy ich jedynym rozwiązaniem.
Sevgi doznała już kiedyś takiego objawienia, gdy jeszcze była żółtodziobem w nowojorskiej policji i zajmowała się przypadkiem przemocy domowej na tle narkotykowym. Podczas rozmowy z poobijaną i wciąż puchnącą matką sprawcy z bolesną ostrością zdała sobie nagle sprawę, że kobieta patrzyła na nią jako na rozwiązanie jej problemu, że spodziewała się od policjantki Ertekin, lat dwadzieścia trzy, że zrobi coś z gównianym stanem jej życia oraz rodziny.
Tak miło czuć się potrzebnym.
– Naruszone – wolno powiedział Tsai. – Tak, chyba można to tak określić.

* * *

Zewnętrzne włazy przepadły, odstrzelone gładko przez ładunki awaryjne – leżały teraz gdzieś na dnie Pacyfiku. Poczerniały kadłub „Horkan’s Pride” został ułożony w suchym doku, na tyle zbliżając się do poziomej stępki, na ile pozwalała na to jego konstrukcja. I tak musieli zejść do śluzy numer cztery, jakby była studnią wyciętą w górnej powierzchni kadłuba sekcji załogowej. Drabina pomocnicza stanu nieważkości zaprowadziła ich na dno znajdującej się wewnątrz śluzy powietrznej, a z niej spadli ciężko przez wewnętrzny właz na równą powierzchnię głównego korytarza grzbietowego. Wzdłuż przejścia łagodnie jarzyły się na niebiesko panele techniczne LCLS, ale mundurowi Tsaia ustawili przy śluzie i dalej bardzo jasne lampy jarzeniowe. Biały blask odbijał się od paskudnie kremowych ścian i zębów.
Wzrok Sevgi dostrzegł je, gdy tylko zeszła z ostatniego szczebla drabiny i natychmiast znieruchomiała. Rozdarty do dziąseł uśmiech okaleczonej ludzkiej głowy, leżącej na podłodze luzem obok pozbawionego kończyn torsu.
– Rozumie pani, o co mi chodziło? – Tsai zszedł obok niej.
Sevgi stała, walcząc z żołądkiem. Nie licząc kaca, minęło już sporo czasu. Nawet jej ostatni rok na ulicach, w policji, był litościwie pozbawiony podobnych widoków, a przeniesienie z wydziału zabójstw do INKOL, choć nie przysporzyło jej popularności w policji, zdecydowanie ograniczyło ilość zniekształconych ludzkich szczątków, jakie musiała oglądać. Teraz luźno zdawała sobie sprawę, że bez syndu zwróciłaby już zawartość żołądka, rozbryzgując ją Tsaiowi po całym miejscu zbrodni.
Raczej po twoim miejscu zbrodni.
To twoje, Sev.
Nachyliła się nieco i spojrzała na trupa. Przejęła go.
– Alberto Toledo – cicho podpowiedział Tsai. – Inżynier z bańki Stanleya, nanotech atmosferyczny. Pięćdziesiąt sześć lat. Powrót do domu po zakończeniu kontraktu.
– Tak, wiem. – Ze zrujnowanej, wyszczerzonej twarzy popłynęły do niej szczegóły biografii, szepcząc jak duch. Dane pracy, życiorys, informacje o rodzinie. Ten miał gdzieś córkę. Ciało na policzkach zdarto do kości, przy której wciąż trzymały się pojedyncze kawałki tkanki. Szczękę obdarto. Oczy...
Przełknęła. Wciąż trochę ją mdliło. Dołączył do niej Norton, kładąc rękę na jej ramieniu.
– Dobrze się czujesz, Sev?
– Tak, nic mi nie jest. – Zebrała fakty. „Horkan’s Pride” nie rozmawiał z nimi przez prawie siedem i pół miesiąca swojej długiej drogi z powrotem na Ziemię. – Kapitanie, to... wygląda na świeże.
Tsai wzruszył ramionami.
– Powiedzieli mi, że to zasługa środków bakteriobójczych w systemie powietrznym statku. Ale tak, przypuszczamy, że ten Alberto był prawdopodobnie jednym z ostatnich.
– Ostatnich?
Sevgi zerknęła na Nortona, gdy to mówił, i z satysfakcją zauważyła, że wyglądał równie niepewnie, jak ona się czuła. Dotarł do niej kwaśny odór świadczący, że w zamkniętej przestrzeni ktoś inny zwymiotował. Świadomość, że inni przed nią to widzieli i zareagowali tak jak ona, była dziwnie uspokajająca. Dzięki temu łatwiej było jej się opanować.
– Co się stało z kończynami? – zdołała zapytać prawie swobodnie.
– Usunięto je chirurgicznie. – Tsai wskazał w głąb korytarza. – Wciąż pobierają zapisy automatycznego chirurga, więc nie jesteśmy jeszcze pewni, jak to zrobiono, ale to oczywiste wyjaśnienie.
– W takim razie jak trafił tutaj?
Kapitan kiwnął głową.
– Tak, to trochę trudniejsze. Może uderzenie trochę porozrzucało ciała. Większość kapsuł kriogenicznych ma otwarte pokrywy, ze środkami odżywczymi rozlanymi po podłodze i ścianach. Wygląda na to, że ktokolwiek to zrobił, nie był aż tak skrupulatny w sprzątaniu, przynajmniej pod koniec.
– Kiedy statek spadał, powinny były zadziałać grodzie na korytarzach – zauważył Norton. – Te statki w sytuacjach zagrożenia dzielone są na przedziały. Nie ma mowy, żeby coś mogło przelecieć w taki sposób z jednego końca kadłuba na drugi. Wykluczone.
– Cóż, to tylko teoria. – Tsai znów machnął ręką w głąb korytarza. – Ale sami widzicie. Nie ma tu za wiele przedziałów. Chcecie obejrzeć sekcję kriogeniczną?
Sevgi spojrzała w głąb korytarza, gdzie zamontowane przez policję oświetlenie rozjarzało okolice sypialni. Dostrzegła poruszające się w głębi postacie, usłyszała jakieś głosy. Krótki śmiech. Dźwięk niemal z fizyczną siłą pchnął ją w przeszłość, do czasów miejsc zbrodni z wydziału zabójstw. Czarny humor pomagał zacieśniać więzy, łącząc ich z siłą niedostępną dla nikogo, kto nie pracował w tych sprawach, dokładając się do oderwania przychodzącego z doświadczeniem. Strasznie dziwne miewasz nostalgie, dziewczyno. Trochę ją to zaniepokoiło, gdyż uświadomiło siłę, z jaką – pomimo buntu żołądka – zapragnęła nagle wrócić do tego świata i jego mrocznych procedur.
– Pozostałe ciała – odezwała się, gdy synd rozjaśnił jej w głowie. – Wszystkie zostały okaleczone tak jak to, prawda?
Twarz Tsai zmieniła się w maskę.
– Albo gorzej.
– Znaleźliście kończyny?
– Nie jako takie.
Sevgi kiwnęła głową.
– Tylko kości, prawda?
Och, Ethan, powinieneś tu być i to zobaczyć. Tym razem to się naprawdę stało, tak jak zawsze opowiadałeś, że kiedyś będzie.
– Zgadza się. – Tsai patrzył na nią jak nauczyciel na bystrego ucznia.
– Ty chyba żartujesz – cicho odezwał się Norton.
Sevgi obróciła się w jego stronę. To było odruchowe odrzucenie, szok, nie protest.
– Zgadza się.
– Ktoś pociął tych ludzi używając autochirurga...
Kiwnęła głową, w ostrym wspomaganiu syndu i szoku zrozumienia wciąż niepewna, jak się czuje, jak powinna się czuć.
– Tak. I zjadł ich.



Dodano: 2008-06-20 14:01:45
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS