NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Jordan, Robert; Sanderson , Brandon - "Pomruki burzy"

Weeks, Brent - "Poza cieniem" (wyd. 2024)

Ukazały się

King, Stephen - "Billy Summers"


 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

Linki

Friedman, C.S. - "Świt czarnego słońca" (wyd. 2)
Wydawnictwo: Mag
Cykl: Friedman, C.S. - "Trylogia Zimnego Ognia"
Tytuł oryginału: Black Sun Rising
Tłumaczenie: Zbigniew Królicki
Data wydania: Maj 2008
Wydanie: II
ISBN: 978-83-7480-091-4
Oprawa: miękka
Format: 135x205
Liczba stron: 504
Cena: 35,00
Rok wydania oryginału: 1991
Tom cyklu: 1



Friedman, C.S. - "Świt czarnego słońca"

Tę książkę dedykuję kilku szczególnie drogim mi czytelnikom:

Rickowi Umbaughowi, dzięki któremu powstała;
Kellie Owens, Lindzie Gilbert, Lori Cook, Davidowi McDonaldowi
oraz Joemu i Reginie Harleyom, którzy umożliwili jej dokończenie;
Betsy Wollheim, której uwagi są, jak zawsze, bezcenne.

Autorka pragnie podziękować następującym osobom za ich rady, inspirację, jak również emocjonalne wsparcie podczas pisania niniejszej powieści: Jeanne Boyle, Adamowi Breslawowi, Christianowi Cameronowi, Tomowi Deitzowi, Nancy Friedman, Bobowi Greenowi, Johnowi Happowi, Delosowi Wheelerowi, Karen Martakos, Robinowi Mitchellowi, Steve’owi Rappaportowi, Vicki Sharp, Mike’owi Stevensowi, Sarah Strickland, Markowi Sunderlinowi i Glennowi Zienowiczowi.



Prolog

Nie wiedziała, dlaczego się boi wrócić do domu.
Miała już zamek w zasięgu wzroku, więc jego bliskość powinna ją uspokoić. Kochała tę staroświecką budowlę, którą zaprojektował jej mąż, i wszystkich, którzy tu mieszkali. Siedziba neohrabiów Merenthy była wspaniałym, alabastrowym pomnikiem marzeń Odnowiciela: wszystkie elementy strzelistego gotyku, które gdzie indziej – na przykład w królewskim pałacu – sprawiały tak przytłaczające wrażenie, tutaj zostały połączone z nieomylnym wyczuciem piękna, będącym dominującą cechą charakteru jej męża. Powstała budowla będąca jednocześnie niebotyczną kaskadą kamiennych łuków i zwieńczeń oraz bardzo przytulnym, wygodnym domem.
Ściągnęła wodze, na moment powstrzymując niekonia i usiłując zgłębić przyczynę swego niepokoju. Jak zawsze, ten trud okazał się bezowocny. Żałowała, że w przeciwieństwie do męża, nie umie nazywać i analizować takich uczuć. On tylko spojrzałby na budynek i rzekł: „Tam, widzisz? Demoniaki wcześnie dziś wyleciały i wyczuwasz ich obecność”. Albo: „Wieczorem zmieniają się prądy, dlatego jesteś niespokojna”. A może podałby jakieś inne wyjaśnienie, również wynikające z jego szczególnego daru – potrafił ująć przyczynę niepokoju w krótkie, proste słowa, które wystarczyło zrozumieć i zapomnieć.
Popatrzyła na zachód słońca. Może to zapadający zmierzch był powodem jej zdenerwowania? Zniknęła prażąca biała tarcza, która zsyłała na ziemię rozsądek, a Rdzeń powędrował za nią do jej grobu na zachodzie. Pozostało tylko kilka gwiazd, a wkrótce i te połknie ciemność. Teraz nastanie czas rzeczy, które kryły się przed światłem dziennym, upiornych ludzkich lęków żyjących własnym życiem i przemierzających noc w poszukiwaniu żeru. Spojrzała w niebo i zadrżała. Zniknęły nawet księżyce Erny – dwa już zaszły, a jeden, ten najmniejszy, jeszcze nie wzeszedł. Wkrótce zapadnie najczarniejsza noc, jaką kiedykolwiek widział ten ziemiopodobny świat. Głęboka noc, jak mówił jej mąż. Bardzo rzadkie, niezwykłe zjawisko w świecie leżącym w pobliżu serca galaktyki.
Noc ciemnych mocy.
Łagodnie ponagliła konia, lekko dźgając go piętami w bok, i spróbowała skupić się na rozmyślaniach o rodzinie. Chciała opanować niepokój, który narastał w niej już od prawie godziny, odkąd opuściła domostwo Bellamych. Jej córeczka Alix, zaledwie pięcioletnia, już opanowała podstawy konnej jazdy i z zapałem jeździła na oklep na miniaturowych zamkowych niekoniach, ilekroć pozwalali jej na to rodzice. Dziewięcioletni Tory najwidoczniej odziedziczył po ojcu nienasyconą ciekawość, więc w każdej chwili mógł się znaleźć w miejscu, w którym go być nie powinno, robiąc coś niezbyt dozwolonego. Eric, najstarszy z nich, dumny z doświadczenia, jakie zdobył w czasie jedenastu lat życia, wypróbowywał swoje umiejętności na zamkowej służbie. Tylko on przejmie je po ojcu, co bardzo mu się przyda, kiedy odziedziczy po nim ziemie i tytuł. Neohrabia samą siłą swojej osobowości odbierał chęć do walki wielu wrogom.
Wracając do jej męża, neohrabiego... Kochała go uczuciem czasem bliskim bólu i podziwiała nie mniej niż ludzie, którymi władał. Był idealistą, który porwał ją i zachwycił swymi marzeniami o Odnowie, a potem usadowił u swego boku, podczas gdy król i Kościół prześcigali się w obsypywaniu go zaszczytami. To ten młody geniusz zmienił wojny Gannonna w zwycięstwa, które pozwoliły zjednoczyć wszystkie krainy ludzi. Z miejscowych zwierząt wyhodował wierzchowce, które prawie niczym nie różniły się od ziemskich koni. Naginał ich ewolucję do swej woli z siłą i konsekwencją, o jakiej inni mogli tylko marzyć. Również jego niekoty uganiały się za miejscowymi gryzoniami z niemal kocim zapałem, ignorując mniej szkodliwe owady, będące ulubionym pożywieniem ich przodków. Obiecywał, że po następnych dwóch generacjach ich futro też będzie wyglądało lepiej, tak samo jak ich zachowanie na polowaniu.
Prawdę mówiąc, uważała, że jeśli do czegoś się zabrał, nie było rzeczy, której nie zdołałby dokonać... I może właśnie to ją przerażało.
Zamkowy dziedziniec był pusty, kiedy nań wjechała, i to było bardzo niepokojące. Zazwyczaj wracała do domu przed zachodem słońca, a ­dzieci zawsze ją wtedy witały. Wypadały z domu jak stadko podnieconych kociąt, zasypując ją tysiącem pytań i próśb. Słyszała „spójrz” i „widzisz”, zanim zdążyła zsiąść z konia. Dzisiaj ich nie było – niepokojąca zmiana – więc, rzucając wodze koniuszemu, z udawaną nonszalancją zapytała, gdzie są dzieci.
– Z ojcem, wasza wysokość. – Przytrzymał niekonia, gdy zsiadała. – Zdaje się, że w podziemiach.
Podziemia. Idąc przez wieczorne cienie do drzwi kasztelu, usiłowała nie okazać, jak bardzo zmroziło ją to słowo. Podziemia... Powtarzała sobie, że tam jest przecież biblioteka męża, kolekcja zabytkowych przedmiotów z Ziemi oraz pracownia, w której studiował swoje zbiory. Nic więcej. A jeśli dzieci są z nim... To dziwne, ale możliwe. W końcu kiedyś odziedziczą zamek i wszystko, co w nim jest. Czy nie powinny zapoznać się z pracą ojca?
Jednak, wchodząc w zimne mury kasztelu, była zmrożona do szpiku kości i tylko świadomość, że ten chłód płynie z jej ściśniętego strachem serca, sprawiła, że oddała płaszcz oraz opończę czekającej w środku służebnej.
– Jest dla pani wiadomość – powiedziała służąca. Wręczyła jej kopertę z grubego welinu, zaadresowaną równym, eleganckim pismem neohrabiego. – Jego wysokość kazał ją pani doręczyć, gdy tylko pani wróci.
Lekko drżącą ręką wzięła od służki kopertę i podziękowała. Nie będę czytać tutaj, postanowiła. W pobliżu był przedsionek, który wydał się jej bardziej odosobnionym miejscem. Dopiero kiedy weszła do środka i starannie zamknęła za sobą grube drzwi z różodębu, wyjęła list i przeczytała skreślone przez męża słowa.
„Proszę, przyjdź do mnie – pisał – jak najszybciej. Do pracowni”. Nic więcej: tylko wytłoczony na górze herb, a pod spodem zakrętas inicjałów, lecz czytając ten list, wiedziała, że wiele kryje się za tymi słowami... a ona nie potrafi tego pojąć i musi zejść na dół, niczego nie rozumiejąc.
Zerknęła w ogromne kryształowe lustro, przytłaczająco wielkie w komnacie o niskim sklepieniu. Przez chwilę się zastanawiała, czy powinna się przebrać. Jej suknia, o kroju zgodnym ze stylem Odnowy, przez cały dzień zbierała kurz, więc kremowy materiał nabrał lekko rdzawej barwy i był powalany ciemnoczerwoną gliną, ale pobrudził się tylko brzeg sukni, ponieważ jej miękkie wełniane fałdy osłoniła gruba opończa. Almea wyjęła z włosów kilka wsuwek, pozwalając miedzianozłotym lokom opaść na ramiona i piersi. Mąż uwielbiał jej włosy i taki krój ­sukien; kochał ją, powiedziała sobie, i nigdy nie pozwoliłby, żeby stała się jej krzywda. W końcu poprzestała na przeczesaniu włosów i wilgotnym ręcznikiem wytarła kurz z czoła i twarzy. To wystarczy. Musi wystarczyć, skoro chciał, żeby przyszła do niego natychmiast.
Pełna złych przeczuć zeszła krętymi schodami do podziemi.
W bibliotece nie było nikogo i paliła się tylko jedna świeca. Zapalono ją już dawno temu, pomyślała, widząc ilość stopionego wosku; widocznie hrabia spędził tu większość dnia. Wszystkie cztery ściany były zajęte przez półki z księgami opisującymi historię ludzkości od czasów Pierwszej Ofiary do obecnych. Zapisane drobnymi literami przez osadników, wydrukowane gęstym tuszem w pierwszych drukarniach na Ernie albo mozolnie skopiowane ze świętych tekstów. Kształt liter i styl ilustracji świadczyły, że wywodziły się z prawie zapomnianych okresów dziejów ojczystej planety. Zauważyła skórzane oprawy jego własnego dwunastotomowego traktatu o sztuce wojennej i mniej znane poradniki z dziedziny magii. Tylko...
„Nie nazywaj tego magią” powiedziałby. „Nie jest nią. Fae jest dla tego świata czymś równie naturalnym, jak woda i powietrze na planecie naszych przodków, a dopiero gdy wyzbędziemy się wrodzonych uprzedzeń, nauczymy się ją rozumieć i kontrolować”.
A obok tych ksiąg kościelne rękopisy. Wszystko przez nich, pomyślała. To oni do tego doprowadzili, odrzucając go. Przeklęci hipokryci! Ich wiara opierała się w znacznym stopniu na jego filozofii, a siła jego uporządkowanego umysłu nadała kształt ich religijnym marzeniom, przekształcając Kościół dogmatów w coś, co mogło przetrwać – i przewodzić – wieki. Coś, co mogło w końcu ujarzmić fae i przynieść pokój planecie, która rzadko zaznawała czegoś lepszego niż chaos. Jednak jego i ich marzenia znacząco się różniły i ostatnio niewiele brakowało, a otwarcie zostałby wyklęty. Po tym, jak go wykorzystali, aby za nich walczył! – pomyślała gniewnie. Umocnił rolę Kościoła we wszystkich krainach ludzi i utrwalił ich władzę w królestwie ludzkiej wyobraźni... Zatrzęsła się ze złości. To oni go zmienili, powoli, lecz nieuchronnie, to oni zasiali w nim pierwsze ziarna ciemności, jednocześnie odziewając we władzę i zaszczyty. Rycerz Królestwa. Premier Porządku Złotego Płomienia. Prorok Prawa.
I wyklęty czarownik, myślała z goryczą. Skazany na ognie piekielne – prawie – ponieważ chce opanować tę siłę, której przez wszystkie te lata nie mogliśmy pokonać. Siłę, która kosztowała nas nasze dziedzictwo, która zabiła naszych przodków... Czy to grzech, wy nadęci dranie? Taki grzech, że musicie wyprzeć się jednego z waszych proroków?
Nabrała tchu w piersi i próbowała ochłonąć. Teraz musi mieć siłę za nich oboje. Siłę, aby pomóc mu wyrwać się z kręgu piekielnych lęków, jeśli go opadną. Mógłby żyć długie lata, nawet narzekając na nową doktrynę Kościoła, ale za to w spokoju. Mógłby tak żyć, gdyby pewnej wiosennej nocy nie zawiodło go jego własne ciało, rozciągając się bezwładnie na ziemi, podczas gdy niewidzialne stalowe kleszcze wyciskały dech z jego płuc, a strudzone serce z trudem usiłowało przetrwać. Później, z wymuszonym spokojem powiedział: „Ono było przyczyną, to dziedziczna wada. Jeszcze nie umiem jej usunąć, wykorzystując moją Sztukę, ale znajdę sposób”. Jednak Almea wiedziała, że zło już się stało. W wieku dwudziestu dziewięciu lat ujrzał oblicze śmierci, a to zmieniło go na zawsze. Taki obiecujący młody człowiek, żyjący w cieniu własnej śmiertelności...
Drzwi otworzyły się, zanim ich dotknęła. Zobaczyła męża stojącego na tle rzucanego przez lampę blasku. Miał na sobie długą szatę z granatowego jedwabiu, z rozcięciami na bokach ukazującymi szare spodnie i buty z miękkiej skóry. Jego twarz jak zwykle była spokojna i piękna. Szlachetne, delikatne rysy u innego człowieka sugerowałyby zniewieściałość. Wiedziała, że to uroda jego matki, nadająca mężczyźnie niemal nieziemskie piękno, emanująca spokojem, który zaprzeczał wszelkim burzom uczuć, jakie mogły szaleć w jego duszy. Pocałował ją delikatnie, jak oddany mąż, ale wyczuła w nim jakiś chłód, a kiedy odsunął się na bok, żeby ją przepuścić, spojrzała mu w oczy i nagle dostrzegła w nich to, czego najbardziej się obawiała. Teraz nie można mu już było pomóc. Ujrzała coś, czego z pewnością bałaby się dotknąć, obwarowane zrodzonymi z lęku murami, na które nie wedrze się żadna kobieta.
– Dzieci – szepnęła. Mrok panujący w komnacie skłaniał do mówienia szeptem. – Gdzie są dzieci?
– Zaprowadzę cię tam – obiecał. W jego oczach zamigotało coś, co mogło być zarówno bólem, jak i miłością, lecz zaraz zniknęło, pozostawiając tylko chłód. Wziął stojącą na brzegu biurka lampę i skinął na żonę. – Chodź.
Poszła. Przez drzwi znajdujące się na końcu komnaty i wiodące do pracowni. Światło lampy wydobywało z mroku zabytkowe przedmioty z czasów Lądowania, migoczące jak gwiazdy uwięzione w szklanych gablotach. Kawałki nieznanych substancji, służących niegdyś do jakichś tajemniczych celów... Miękki srebrny krążek, który zgodnie z przekazami był książką, chociaż ten fakt oraz sposób jej czytania pozostawały zagadką, jakiej neohrabia jeszcze nie zdołał rozwiązać. Kawałki folii, największy ledwie szerokości jej dłoni, na których podobno mogła pomieścić się cała biblioteka. Maleńki metalowy pajączek wielkości kciuka, który niegdyś służył jako substytut ludzkiego mózgu.
Potem neohrabia otworzył drzwi w przeciwległej ścianie pracowni i nagle poczuła zimny podmuch. Ich spojrzenia spotkały się i w oczach męża ujrzała tylko pustkę, mroczną obojętność, jałową i przerażającą. Uświadomiła sobie, że przekroczył jakąś niewidoczną, niepojętą granicę i spoglądał na nią z otchłani tak głębokiej i ciemnej, że zatracił w niej swoje człowieczeństwo.
– Chodź – szepnął. Poczuła wokół siebie moc fae, popychającą ją naprzód. Poszła za nim. Przez drzwi, które dotychczas musiały być ukryte, gdyż nigdy przedtem ich nie zauważyła. Do jaskini wyrzeźbionej przez wodę w skale, na której stał zamek, po wąskim mostku z błyszczącego kamienia, spinającym jej brzegi. Przeszli po nim, przy wtórze słów, jakie mamrotał, chcąc związać dość fae, by pewnym krokiem mogli przedostać się na drugą stronę. Pod nimi – głęboko w mrocznej otchłani – wyczuła obecność wody i słyszała, jak krople miarowo spadają ze sklepienia do tego niewidocznego jeziora.
Zostaw to, mój mężu! Odrzuć ciemność i wróć do nas: do żony, dzieci i Kościoła. Podejmij swoje sny i miecz wiary, i wróć do światła...
Jednak w dole panowała głęboka noc, równie gęsta jak na powierzchni, a mrok podziemnego świata niechętnie ustępował przed blaskiem niesionej przez neohrabiego lampy i natychmiast zamykał się za ich plecami.
Wyrzeźbiony przez wodę most kończył się szeroką półką skalną. Tam mężczyzna odsunął się na bok i pokazał, żeby Almea szła przodem, przez wąski łuk, w którym ledwie się mieściła. Usłuchała, drżąc. Cokolwiek znalazł w tych ciemnościach, było tu. Czekało na nią. Była tego tak pewna, że musiało to mieć związek z fae.
Potem wszedł, unosząc lampę, która oświetliła wnętrze pieczary.
– O mój Boże! Tory...? Alix?
Dzieci leżały skulone pod ścianą, za blokiem topornie ociosanego kamienia, który prawie całkowicie wypełniał niewielką jaskinię. Oboje mieli kredowobiałe twarze i szkliste oczy, wpatrzone w dal. Powoli podeszła do nich, nie chcąc uwierzyć w to, co widzi. Obudź mnie, błagała w myślach, niech to będzie sen, niech to nie będzie prawdą... Jej dzieci. Martwe. Jego dzieci. Spojrzała na męża, w oczy tak zimne, że zwątpiła, czy kiedykolwiek mogły należeć do człowieka. Ledwie zdołała odzyskać głos, ale w końcu szepnęła:
– Dlaczego?
– Potrzebuję czasu – powiedział. W jego głosie usłyszała ból, głęboko zakorzeniony ból, i może też strach? Jednak nie było w nim ani cienia wątpliwości. Ani śladu żalu. Żadnych uczuć, jakie miałby jej mąż. – Czasu, Almeo. I w żaden inny sposób nie mogę go zyskać.
– Kochałeś je!
Pokiwał głową i zamknął oczy. Przez moment – tylko przez moment – zdawał się nad nim unosić duch jego dawnego „ja”.
– Kochałem – przyznał. – Tak jak kocham ciebie. – Ponownie otworzył oczy i tamten duch zniknął. Popatrzył na nią. – Gdyby było inaczej, nie byłoby w tym mocy.
Chciała krzyczeć, ale głos uwiązł jej w gardle. To koszmar, myślała. Koszmarny sen, więc musisz się zbudzić. Zbudź się! Zbudź!
Delikatnie, lecz stanowczo, podniósł ją i posadził na kamiennym bloku. Opuszczał ją powoli, aż wyciągnęła się na szorstkim głazie. Oniemiała, czuła, jak mocno krępuje jej kończyny, by nie mogła się ruszać. Krzyk narastał jej w gardle – obietnice, argumenty, rozpaczliwe błagania – ale nie była w stanie wydobyć z siebie słowa. Mogła tylko z przerażeniem patrzeć, jak mężczyzna zamyka oczy; w milczeniu obserwować, jak nagina dziką fae do swych celów... szykując się do pierwotnego rytuału Erny. Złożenia ofiary.
W końcu otworzył oczy, które błyszczały, gdy na nią spojrzał. Nie wiedziała, czy to były łzy.
– Kocham cię – powiedział. – Bardziej niż wszystko, prócz samego życia. A nawet je oddałbym kiedyś za ciebie. Jednak dziś już nie. Nie teraz, kiedy pod moimi stopami rozwarli piekielną otchłań i uwięzili mnie w niej tą samą siłą, jakiej ich nauczyłem używać... Zbyt wiele modlitw! Za wiele umysłów wyklinających moje dzieło. Ta planeta jest niestała i reaguje na takie rzeczy. Potrzebuję czasu – powtórzył, jakby to wszystko wyjaśniało.
Uniósł długi sztylet, jednocześnie wąską dłonią delikatnie odgarnął jej włosy z czoła.
– Po śmierci czeka cię daleko lepsze życie, niż kiedykolwiek mnie będzie dane – rzekł cicho. – Przepraszam za ból, jaki muszę ci zadać, żeby cię tam posłać. To nieunikniona część tego procesu.
Zdjął dłoń z jej czoła i tuż przed oczami ujrzała błyszczące ostrze.
– Ofiarą nie jest twoje ciało – wyjaśnił. Jego głos rozbrzmiewał zimno w ciemnościach. – Jest nią moje... człowieczeństwo.
Potem opuścił ostrze, a ona odzyskała głos. Zaczęła krzyczeć, wołając jego imię, powtarzając, że go kocha, błagając... Jednak było już za późno, od dawna. Od kiedy zapadła głęboka noc.
Nikt nie słuchał.



MIASTO CIENI

1
Damien Kilcannon Vryce wyglądał na człowieka, który doskonale potrafi sobie radzić w potrzebie i z tego powodu kłopoty zazwyczaj omijały go szerokim łukiem. Miał krępe i muskularne ciało, a na rękach szramy świadczące o tym, że walczył często i dobrze. Bez wysiłku dźwigał na plecach długi miecz w grubej skórzanej pochwie, chociaż smugi kurzu na wełnianej koszuli i błoto, oblepiające buty do konnej jazdy, świadczyły, że przebył długą i ciężką drogę, więc powinien być zmęczony. Jego poznaczona bliznami skóra łuszczyła się, tyle razy tracąc opaleniznę i opalając się ponownie, że teraz sprawiała wrażenie dobrze wyprawionego rzemienia. Ręce, lekko zaciśnięte na grubych skórzanych wodzach, były jeszcze zaczerwienione od mroźnego, suchego wiatru Gór Działowych. Krótko mówiąc, był człowiekiem, którego nie można lekceważyć, a ponieważ złodzieje i zbóje z przedmieść Jaggonath woleli łatwiejsze ofiary, nie zaczepiany minął zatłoczone zachodnie dzielnice i wjechał do centrum miasta.
Jaggonath. Sycił się jego dusznym powietrzem, dźwiękiem tej nazwy, samym faktem jego istnienia. Dotarł tutaj. Nareszcie. Po tylu dniach drogi, że prawie zapomniał, iż ma jakiś cel, że jest coś prócz podróży... A potem nagle wokół wyrosło miasto, najpierw drewniane chaty przedmieść, a potem ceglane budynki i wąskie brukowane uliczki centrum, wznoszącego się kamiennymi łanami ku zamglonemu słońcu. To wystarczyło, aby niemal zapomniał, ile kosztowała go ta podróż i dlaczego wybrali jego, żeby przebył ten szlak.
Do licha, pomyślał cynicznie, nikt inny nie był dość głupi, żeby spróbować. Usiłował wyobrazić sobie kogoś ze starszyzny Ganji, ­pokonującego długą trasę z zachodu na wschód, przeprawiającego się przez te wszystkie zdradliwe łańcuchy górskie, walczącego z zamieszkującymi je okropnymi bestiami, stawiającego czoło dzikiej fae i wszystkim najgorszym koszmarom, jakie zechciałyby przybrać materialną postać... Jednak oderwane fragmenty tego obrazu, jak brzegi źle zasklepionej przez uzdrowiciela rany, nie chciały się zejść. Och, może i wyruszyliby, gdyby mogli podróżować morzem... To jednak wiązało się z ryzykiem innego rodzaju, a Damien wolał mniej groźne przeszkody, które można pokonać, w przeciwieństwie do częstego na morzach Erny tsunami.
Łagodnie popędzał wierzchowca przez ulice, nie spiesząc się, sprawdzając, gdzie też właściwie się znalazł. Chociaż już zapadała noc, w mieście było tłoczno niczym na targowisku w Ganji w samo południe. Dziwne obyczaje, rozmyślał, jak na ludzi mieszkających tak blisko miejsca, w którym skupiało się zagrożenie. W Ganji sklepikarze zamykaliby sklepy przed nastaniem nocy, już na samą myśl o Rdzeniu kreśląc w powietrzu ochronne znaki. Nadeszła pora, gdy nocami tylko jeden księżyc oblewał światłem stęsknioną ziemię, a niebawem miała zapaść głęboka noc. Wtedy ożywią się wszystkie stwory ciemności, żądne krwi, grzechu, nasienia, rozpaczy – wszystkiego, na czym żerują, a będą szukać zawzięcie. W taki czas tylko głupiec chodziłby nocą bez broni. Albo, rozmyślał Damien, ktoś żyjący tak blisko jądra ciemności, że nieustanne niebezpieczeństwo przytępiło mu zmysły.
Nagle zauważył coś i gwałtownie ściągnął wodze, a jego trzynogi rumak niespokojnie parsknął. Damien zaśmiał się cicho i poklepał go po szyi.
– Nic nam tu nie grozi, stary przyjacielu – rzekł, a po namyśle dodał: – Przynajmniej na razie.
Zsiadł i przeprowadził utrudzone zwierzę przez ulicę, do miejsca, które przykuło jego wzrok. Był to mały sklepik z wąskim daszkiem i markizą, na którą gasnące słońce spływało ognistymi kroplami. „Fae Shoppe” głosiły złote litery. „Mistrzyni wiedzy. Czynne całą dobę”.
Obejrzał się przez ramię na szybko pogrążającą się w mroku ulicę. Noc nadchodziła szybko i jeden Bóg wie, co mogła przynieść. Rozsądek nakazywał znaleźć jakąś gospodę, zostawić w niej rzeczy, wprowadzić rumaka do stajni i rzucić kilka zaklęć chroniących bagaż... Tylko czy on postępował rozsądnie, kiedy gnała go ciekawość? Poświęcił chwilę, żeby wyjąć z juków najcenniejszą rzecz – prawdę mówiąc, jedyną cenną rzecz, jaką posiadał – po czym przypiął do poręczy łańcuch przytrzymujący zwierzę i wszedł do środka.
Do innego świata. Pomarańczowe i bursztynowe, migotliwe światło wielobarwnych lamp zastąpiło blask gasnącego słońca. Matowe drewno potęgowało wrażenie harmonii, zapewne wspierane jednym czy dwoma zaklęciami, zbyt subtelnymi, aby je zdefiniować, ale poczuł, że jego utrudzone podróżą mięśnie rozluźniają się.
Wszędzie wokół widział rzeczy. Cudowne przedmioty, wśród których nie znalazłoby się dwóch podobnych, zapełniały niezliczone półki, gabloty i stojaki. Niektóre wyglądały znajomo, przynajmniej na pozór. Na przykład broń: wprawnym okiem dostrzegł wszystko, od broni białej po pistolety, od prostych mieczów, które najbardziej cenił, po bardzo skomplikowane – i równie zawodne – cudeńka wymagające gotowych nabojów prochowych. Wszelkie artykuły gospodarstwa domowego, jakie można sobie wyobrazić. Książki, zakładki i pulpity, pióra i papier. Niektóre przedmioty były najwidoczniej dziełami Sztuki: talizmany z wyrytymi symbolami starej Ziemi, kunsztownie splecione amulety, zioła, przyprawy, perfumy i olejki, oraz cały sprzęt potrzebny do maksymalnego wzmocnienia ich działania.
Jakiś dziwaczny sklep z pamiątkami czy perfumeria? Przeczytał kilka etykietek i ze zdumieniem potrząsnął głową. Czy to możliwe – naprawdę możliwe – aby wszystkie te otaczające go przedmioty były dziełami Sztuki? Wszystkie? Co za pomysł!
Na środku pokoju, oddzielając sklep od tej części, która najwidoczniej służyła za bibliotekę, stał szklany kontuar z kilkoma tuzinami książek, a za nim siedział przeglądający je mężczyzna. Miał rzadko spotykaną u mieszkańców zachodu bladą karnację, ale Damien uznał, że choć mocno kontrastuje ona z czarnymi oczami, włosami i ubiorem nieznajomego, zapewne była jedynie efektem pracy na nocnej zmianie. W mieście, w którym życie wre przez całą noc, wszystko było możliwe.
Dostrzegłszy gościa, mężczyzna najpierw przesunął na czoło, a potem zdjął okulary w stalowych oprawkach. Damien dostrzegł błysk maleńkich znaków, wyrytych na środku soczewek.
– Witaj – powiedział uprzejmie mężczyzna. – Czym mogę służyć?
Za szybą kontuaru leżały kolejne dziwaczne przedmioty: atłasowe poduszeczki w kształcie serc i perkalowe woreczki ozdobione wstążkami, amulety przypominające solidne łańcuchy i kielichy ozdobione sugestywnymi symbolami erotycznymi. Każdy artykuł był opatrzony etykietką. Jeśli napisy na nich mówiły prawdę...
– Czy one naprawdę działają? – zapytał.
Blady mężczyzna uprzejmie pokiwał głową, jakby codziennie słyszał to pytanie.
– Milady Cee jest kwalifikowaną adeptką. Każdy przedmiot w tym sklepie posiada moc fae. Skutek gwarantowany – w większości przypadków. Szukasz czegoś konkretnego?
Już miał odpowiedzieć, gdy na końcu sklepu otworzyły się drzwi, dotychczas zasłonięte przez sterty książek, a może przez Sztukę? Weszła przez nie młoda kobieta o roziskrzonych oczach.
– Znalazłam! – oznajmiła wspólnikowi.
Ten westchnął melodramatycznie i zamknął grube tomiszcze.
– Dzięki bogom. Nareszcie.
– Gdybym na początku nie użyła tego przeklętego... – Urwała na widok Damiena i jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. – O, przepraszam. Nie wiedziałam, że mamy gościa.
Nie mógł nie odpowiedzieć na tak zaraźliwy uśmiech.
– Milady Cee, jak sądzę?
– Jeśli tak sobie życzysz. Ciani z Faraday.
Podeszła i podała mu rękę, którą z przyjemnością uścisnął. Milady miała ciemne włosy i miękką brązową skórę, lekko skośne i pełne wyrazu oczy, oraz wargi, które zdawały się same układać w miły szeroki uśmiech. Cieniutkie kurze łapki w kącikach oczu świadczyły o dojrzałym wieku, lecz gładka cera i zgrabna figura opowiadały inną historię. Nie sposób było zgadnąć, ile ta kobieta ma lat ani skąd pochodzi, co mogło być zamierzonym efektem. Jakkolwiek było naprawdę, wywarła na nim niemałe wrażenie.
Powiedz szczerze, Damienie, zawsze pociągało cię wszystko, co wiąże się z fae, a to jest prawdziwa adeptka. Czy jej wygląd ma jakieś znaczenie?
– Cała przyjemność po mojej stronie – rzekł z zapałem. – Damien Kilcannon Vryce, ostatnio z Ganji na Urwiskach, do twoich usług.
Zmrużyła oczy, rozbawiona, co świadczyło o tym, że wie, ile tytułów pominął. Zapewne użyła Wiedzy, gdy tylko go zobaczyła, a fakt, że nawet tego nie poczuł, najlepiej świadczył o jej umiejętnościach.
Zupełnie zrozumiałe. Jako adeptka nie tylko jest potężniejsza, ale wprost pławi się w fae, w sposób niedostępny innym. Potem przypomniał sobie, gdzie się znajduje, i pomyślał ze zdumieniem: Jak ona sobie radzi z tą świadomością, że żyje tuż obok samej ciemności...?
– A poza tym jesteś Mistrzynią Wiedzy?
Skłoniła się.
– Mam ten zaszczyt.
– Co robi... Mistrzyni Wiedzy?
– Zajmuję się badaniami, gromadzę, tworzę i rozpowszechniam informacje. Powiadają, że niegdyś, przed Wielką Ofiarą, nasi przodkowie używali do tego maszyn. Oczywiście, robię to za skromną opłatą.
– Oczywiście.
– To oznacza również, że zajmuję absolutnie neutralne stanowisko w kwestii tego, do czego zostaną wykorzystane moje informacje. – Po czym ze złośliwym błyskiem w oku dodała: – Dyskrecja zapewniona.
– Domyślam się, że to konieczne.
– Och, tak. Niestety, życie nas tego nauczyło. Zbyt wielu tak zwanych „władców danych” zabili kiedyś czarodzieje szukający zemsty za takie czy inne niedyskrecje. Nauczyliśmy się nie opowiadać po niczyjej stronie. A ludność nauczyła się szanować naszą neutralność, aby czerpać korzyści z naszej obecności. Czy jest coś, co mogłabym ci pokazać? Albo coś, czym możemy ci służyć?
Zastanawiał się, jak głęboko sięgnęła weń Wiedzą. Uważnie ją obserwując, powiedział:
– Potrzebuję miejscowej mapy fae. Macie tu jakąś?
Jej oczy skrzyły się rozbawieniem, odbijając światło lampy.
– Myślę, że tak – odparła krótko. Nie podjęła tematu. – Aktualną czy historyczną?
– Aktualną.
– A więc na pewno mamy.
Podeszła do jednej z zapchanych księgami półek i po kilkuminutowych poszukiwaniach wybrała i wyciągnęła arkusz grubego welinu. Rozłożyła go na kontuarze przed Damienem i przygniotła krawędzie kilkoma leżącymi tam przedmiotami bez etykiet.
Damien cicho gwizdnął. Prądy fae przepływały przez miasto w kilku różnych miejscach, starannie oznaczonych co do kierunku i odchyleń przypływów. Na północ od miasta, za osłoniętymi portami Kale i Seth, za krętą Cieśniną Żmii, oddzielającą dwa kontynenty, spirala silnych prądów schodziła się w punkt węzłowy, tak upstrzony notatkami i liczbami, że ledwie można było dostrzec jego położenie. Puszcza? – zastanawiał się Damien, wśród tysięcy napisów szukając nazwy tego rejonu. Tak, to Puszcza. A mała kropka pośrodku wskazywała najdzikszą fae na wszystkich zamieszkanych przez ludzi kontynentach i jak dotąd najbardziej niebezpieczną. Tak blisko!
– Nada się? – zapytała kobieta. Ton jej głosu dobitnie świadczył, że wiedziała, iż mapa jego rodzinnej ziemi wyglądałaby przy tej jak ­pajęczynka wiejskich dróżek. Nigdy nie widział ani nawet nie wyobrażał sobie czegoś takiego.
– Ile?
– Pięćdziesiąt miejscowych, albo równowartość w zachodniej walucie. Możemy też dokonać wymiany – dodała.
Spojrzał na nią zaintrygowany.
– Niewielu widujemy tu przybyszów z twoich stron, a jeszcze mniej takich, którzy odważyli się przejść Góry Działowe. Wieści stamtąd i twoja relacja są dla mnie sporo warte – z zawodowego punktu widzenia, rzecz jasna. Może zechcę wymienić to, czego chcesz, na to, co wiesz.
– Przy obiedzie? – podsunął gładko.
Zmierzyła go spojrzeniem, od zabłoconych butów po zgrzebną wełnianą koszulę. Wydało mu się, że czuje wokół ciepło fae i zrozumiał, że kobieta użyła Wiedzy.
– Czy nie powinieneś gdzieś się stawić? – spytała z rozbawieniem.
Wzruszył ramionami.
– W tym tygodniu. Nie wiedzą, że przybyłem wcześniej i nie dowiedzą się, dopóki im nie powiem. Nikt na mnie nie czeka – zapewnił.
Skinęła głową zamyślona. Potem odwróciła się do stojącego obok mężczyzny, który miał już gotową odpowiedź.
– Idź, Cee. – On też się uśmiechał. – Popilnuję sklepu do północy. Tylko wróć przed... – Urwał w połowie zdania i niepewnie spojrzał na Damiena. – Zanim oni przyjdą, dobrze?
Kiwnęła głową.
– Oczywiście. – Spod sterty papierzysk wyjęła dwa przedmioty: amulet na wstążce i mały, oprawiony w płótno notes. Wręczyła je mężczyźnie, wyjaśniając: – Kiedy przyjdzie Dez, daj mu te wykresy. Chciał więcej, ale z gwiazd Rdzenia mogę wyczytać tylko tyle. Jeśli będzie chciał jeszcze czegoś, spróbuj go przekonać, żeby zaufał fae ziemi. Z jej pomocą mogę wygłosić dokładniejszą przepowiednię.
– Zrobię to.
– A Chelli wciąż prosi o talizman dla syna, amulet chroniący przed niebezpieczeństwami głębokiej nocy. Powiedziałam, że nie mogę jej go dać. Nikt nie może. Najlepiej zrobi, nie wypuszczając go z domu. Gdyby znów przyszła...
– Powiem jej.
– To chyba wszystko. – Z wieszaka przy drzwiach zdjęła kurtkę i wkładając ją, uśmiechnęła się do Damiena. – Stawiasz?
– To dla mnie zaszczyt – odparł.
– A więc pod „Nowe Słońce”. Spodoba ci się. – Obejrzała się na pomocnika. – Będę tam, gdybyś mnie potrzebował, Zen. Daj tylko znak.
Skinął głową.
Damien podał jej ramię. Patrzyła na nie przez moment, wyraźnie rozbawiona tym gestem, a potem wsunęła mu pod łokieć swoją wąską dłoń.
– Możesz oddać tam konia do stajni – poinformowała go. – I sądzę, że uznasz tę okolicę za... nader interesującą.
***
Określenie „interesująca” okazało się niedopowiedzeniem.
Gospoda „Nowe Słońce” była jednym z kilku budynków otaczających centralny plac Jaggonath, a zarazem znakomitym punktem widokowym. Okna sali restauracyjnej wychodziły na kilka akrów trawników i drzew, pociętych na geometryczne figury dobrze utrzymanymi alejkami. Widząc liczne pagody i drewniane sceny, Damien uznał, że w tym parku odbywają się rozmaite imprezy, najpewniej w ciepłe miesiące. Istotnie było to centrum miasta nie tylko geograficzne. A po przeciwnej stronie, lśniąc srebrzyście w księżycowym blasku...
Katedra. Ta katedra. W przeciwieństwie do wielkiej katedry w Ganji, nie oddzielona od miasta otaczającymi ją, satelickimi budynkami kurii, lecz będąca częścią i ośrodkiem miejskiego życia. Ustawił się tak, żeby dobrze widzieć drzewa i westchnął z zachwytu. Jeśli mówiono prawdę, był to najstarszy kościół na wschodnim kontynencie. Wybudowany w szczytowym okresie Odnowy był monumentalnym przykładem dramatycznych możliwości stylu neogotyckiego. Łuki i przypory wznosiły się ku niebiosom, a kremowy symarmur z boską perfekcją odbijał światło księżyców i lamp. Na tle ciemnego wieczornego nieba budowla jarzyła się faepodobną poświatą, a wierni ciągnęli do niej jak ćmy do płomienia. Na jej szerokich schodach tłoczyły się tuziny – nie, setki wyznawców – a ich wiara ujarzmiała przepływającą im pod stopami, dziką fae, obdarzając ją spokojem, pięknem i nadzieją. Damien spoglądał na to w podziwie i zdumieniu, myśląc: Tak oto, w tym dziwnym miejscu, ziścił się Sen. Jądro porządku będącego podwaliną cywilizacji. Gdyby tylko wykorzystać ją na szerszą skalę...
Lekkie pociągnięcie za rękaw przypomniało mu, gdzie i z kim jest. Kiwnął głową.
Później.
Milady Cee zamówiła posiłek dla nich obojga. „Miejscowe specjały” powiedziała. Postanowił nie pytać, jak wyglądały, kiedy były żywe. Wbrew obawom uznał je za wspaniałe, a wraz z gęstym, słodkim ale, będącym specjalnością Jaggonath, stanowiły miłą odmianę po miesiącach spożywania suchego prowiantu, popijanego wodą.
Rozmawiali. W zamian za mapę opowiadał jej przeróżne historie, ubarwiając swoje prawdziwe przygody, aż jej łagodny uśmiech dał mu do zrozumienia, że jego słowa graniczą z łgarstwem. Przybierając nieco poważniejszy ton, przekazał jej istotne wieści. O pięciu statkach rozbitych na skalistych brzegach Ganji i o tragicznej śmierci dyplomaty z zachodu. O letnich burzach nadciągających znad pustyni, jakby piaski chciały zagarnąć nowe terytoria. O tsunami, trzęsieniach ziemi i polityce. Interesowało ją wszystko, nawet sprawy, które uważał za trywialne, i nie udzieliła mu w zamian żadnych informacji, dopóki nie poczuła się usatysfakcjonowana.
Kiedy podano deser, zapadła ciemna noc, jak większość nocy po całkowitym zachodzie słońca i Rdzenia. Jeden księżyc dopiero miał niebawem wzejść, a nieliczne gwiazdy były ledwie widoczne na horyzoncie.
– Teraz twoja kolej – powiedziała uprzejmie, wsypując łyżeczkę czarnego cukru, będącego jeszcze jedną specjalnością Jaggonath, do gęstego napoju z kożuszkiem piany. – Co cię najbardziej interesuje?
Rozważał kilka na pół żartobliwych odpowiedzi, jakich mógłby udzielić innej kobiecie, ale zmienił zdanie i zrezygnował z nich. Taka propozycja była zbyt cenna, aby marnować okazję na towarzyską konwersację.
– Puszcza lub rakhowie – odparł po krótkim namyśle. – Co wolisz.
Przez moment – tylko przez moment – dostrzegł lekki cień na jej twarzy. Gniewu? Strachu? Przeczucia? Jednak odchyliła się na krześle i zapytała zupełnie spokojnie:
– Masz spore wymagania, co?
– Tam, skąd pochodzę, te sprawy są tylko legendą. W dodatku mroczną.
– Jednak ty chcesz wiedzieć.
– A kto by nie chciał?
– O Puszczy? Przecież sama myśl o niej otwiera drogę mrocznej fae? Większość ludzi woli unikać takiego ryzyka.
Puszcza. Fakt, że wspomniała o niej, dowodził, iż to ten drugi temat budził jej niepokój. Odnotował to w myślach i skupił się na tym, o czym wolała mówić. Puszcza zwana w starożytnych księgach Zakazaną. Cóż o niej wiadomo, nawet teraz? Skupisko najdzikszej fae, którą niegdyś, w ciemnych wiekach, nazywano złem. Teraz uważano inaczej. Teraz rozumiano, że siły błądzące po powierzchni planety same w sobie nie są dobre ani złe, po prostu reagują. Na nadzieje i obawy, amulety, zaklęcia i wszelką Sztukę, sny, koszmary oraz tłumione żądze. Ujarzmiona fae była użyteczna. Gdy odpowiadała na skrywane ludzkie pragnienia, na uczucia i instynkty powstrzymywane za dnia, potrafiła być śmiertelnie groźna. Najlepiej świadczyła o tym historia Lądowania i okropna śmierć, jaka spotkała wielu pierwszych kolonistów. A także potwory, z którymi Damien walczył w Górach Działowych, obdarzone życiem i ciałami wytwory najgorszych ludzkich rojeń, zastawiające wśród lodowych pustkowi pułapki na nieostrożnych.
Albo Puszcza.
– Ogromna koncentracja sprawia, że tamtejsza fae jest zbyt potężna, aby ją ujarzmić – powiedziała kobieta. – Objawia się prawie natychmiast. Krótko mówiąc, wystarczy martwić się czymś, aby stało się to faktem. Każdy człowiek, który ośmielił się tamtędy wędrować, niezależnie od intencji, wywarł zły wpływ na Puszczę. Każdy zgon, jaki miał miejsce pod jej drzewami, czynił fae coraz bardziej gwałtowną. Niegdyś Kościół próbował ją ujarzmić przez masowe narzucanie wiary – jak z pewnością wiesz, miało to miejsce podczas ostatniej z wielkich wojen – ale ona tylko zesłała na nich ich własne koszmary, w mrocznej religijnej otoczce. Ta siła przedkłada pilnie strzeżone sekrety naszej podświadomości nad akty naszej woli.
– Jak zatem człowiek może przebywać tak blisko niej? Jak takie miasta, jak Jaggonath, Kale, Seth czy Gehann, mogą w ogóle istnieć, nie mówiąc już o rozkwicie?
– Jeszcze raz popatrz na mapę. Puszcza znajduje się w samym sercu wiru, tego skupiska mrocznej fae, która przyciąga wszystko, co chce, wsysając do środka wszelkie przejawy zła. Większość tych rzeczy już nigdy się nie pojawia. Gdyby było inaczej, nie moglibyśmy mieszkać tutaj, tak blisko niej.
– Powiedziałaś „większość”.
Skinęła głową i spochmurniała.
– W Puszczy żyje jakieś stworzenie – może demon, a może człowiek – które w pewnym stopniu podporządkowało sobie mroczną fae. Legenda głosi, że on siedzi w centrum wiru, jak pająk w pajęczynie, czekając, aż ofiary znajdą się w jej mocy. Jego słudzy mogą wychodzić z Puszczy, co też czynią, nieustannie szukając dla niego ofiar, które mógłby pożreć.
– Mówisz o Łowcy.
– Znasz to imię?
– Od kiedy przybyłem na wschód, dość często je słyszałem. Jednak bez słowa wyjaśnienia.
– Nie bez powodu – zapewniła. – Samo wspomnienie tego imienia otwiera drogę, którą fae... Ludzie obawiają się takiego kontaktu. I nie chodzi tylko o Łowcę. Stał się miejscowym upiorem, stworem czającym się w ciemnych zakamarkach i szafach, którego imieniem straszy się niegrzeczne dzieci. Mieszkańcy wschodu nauczyli się obawiać go bardziej niż czegokolwiek innego, oprócz samego Złego. Nie zrozum mnie źle – on naprawdę jest potężny i zły. W zaułkach wszystkich miast wschodu jego słudzy polują na ofiary, które znoszą mu do Puszczy na pożarcie. Zawsze są to kobiety, przeważnie młode, zawsze atrakcyjne. Powiadają, że poluje tam na nie jak na zwierzynę, w sercu krainy spełniającej każdy jego kaprys. Niewielu dane było ujść z życiem – a raczej pozwolono przeżyć, dla jakichś, jemu tylko znanych celów. Wszystkie postradały zmysły. Byłoby dla nich lepiej, gdyby zginęły. Zazwyczaj wkrótce potem i tak się zabijają.
– Mów dalej – poprosił cicho.
– Powiadają, że po zachodzie słońca jego słudzy mogą przybierać ludzką postać. Dlatego rzadko widuje się tu po zmroku samotne kobiety – chodzą pod strażą albo grupkami.
– Mówisz „on” – rzekł spokojnie. – Uważasz, że to mężczyzna?
– Tak sądzę. Wiekszość ludzi jest innego zdania.
– Adept?
– Z pewnością. Jakże inaczej?
– Zdominowany przez Puszczę.
Przyjrzała mu się, chyba szukając w myślach odpowiednich słów.
– Może – powiedziała w końcu, obserwując go. – Chociaż wątpię.
Raczej to on zdominował Puszczę. Niepokojąca myśl. Do bitwy, która miała zakończyć wszystkie wojny, Kościół rzucił całą swą potęgę przeciwko bezgranicznemu złu... bezskutecznie. Czy to możliwe, aby jeden człowiek zdołał opanować takie miejsce, podczas gdy tysiące daremnie oddały za to życie?
Nagle zauważył, że skinęła na kelnera i narzuciła kurtkę na ramiona. Czyżby siedzieli tu już tak długo?
– Robi się późno – powiedziała przepraszająco. – Naprawdę muszę już wracać.
– Na spotkanie z „nimi”? – usiłował żartować, lecz w jego głosie pojawiło się napięcie, którego nie zdołał ukryć.
Na stole leżał rachunek. Zerknął nań.
– W tym mieście jest dziewięćdziesiąt sześć pogańskich kościołów – ostrzegła go. – Dziewiętnastu adeptów i prawie tysiąc takich, którzy uważają się za czarowników lub im równych. Nie spodobają ci się ani oni, ani to, co ci powiedzą. Lepiej więc nie pytaj.
– Nie mam zamiaru. Wystarczą mi słowa jednego.
Popatrzyła na niego wyraźnie rozbawiona, po czym potrząsnęła głową.
– Jesteś całkiem niezłym kompanem, zważywszy, z czego żyjesz. Daleko milszym, niż oczekiwałam.
Uśmiechnął się.
– Staram się.
– Zostaniesz przez jakiś czas w mieście?
– Jeśli zniosą moją obecność.
Nie spytała, kogo ma na myśli, co dowodziło, że wiedziała. Jej Wiedza była naprawdę ogromna – i nic dziwnego, skoro żyła w takim miejscu jak to.
Spojrzał na pogrążony w mroku plac i pomyślał o rzeczach, jakie mogły kryć się w tych ciemnościach.
– Chodź – rzekł, rzucając na stół garść wschodnich monet. – Odprowadzę cię.
***
Jeśli z daleka katedra wyglądała okazale, to z bliska wywierała jeszcze większe wrażenie. Nad mniejszymi łukami pięły się wyższe, a ­przestrzenie między nimi pokryto stylizowanymi rzeźbami. Ogromną budowlę ­wypełniały kolejne warstwy zdobień, jakby jej projektant obawiał się pustych przestrzeni. Jeśli nawet wnętrze wydawało się przeładowane, było to cechą stylu. Siła architektury okresu Odnowy opierała się na tym, by patrzący na budowlę czuł się przytłoczony.
Damien przystanął u stóp ogromnych schodów i otworzył umysł na wszystko, co implikowała katedra: połączoną wiarę tysięcy służącą jednemu prawu; pozostałość wielkiego marzenia, nadwątlonego, lecz nie unicestwionego podczas straszliwej wojny, która podzieliła Kościół i wydała go na łaskę tego, co na tej dziwnej planecie nazywano Naturą; nadzieję, że kiedyś wiara pokona fae i cała Erna wreszcie zostanie skolonizowana.
Wszystkie te myśli wypełniły jego umysł, rozgrzewając ciało wraz z krążącym w żyłach ciepłym ale, zadowoleniem wywołanym dotarciem do celu podróży i podnieceniem po spotkaniu z kobietą.
„Gdybym nie był taki zakurzony” powiedział jej, kiedy w końcu wrócili do sklepu „może spróbowałbym cię uwieść”.
„Gdybyś nie był taki zakurzony” odparła z uśmiechem „może by ci się udało”.
Wspaniała perspektywa na przyszłość, pomyślał.
Ostatni uczestnicy wieczornego nabożeństwa schodzili po jasnokremo­wych schodach, omijając go, rozchodząc się na boki jak fala. Nie zauważył ani jednej samotnej kobiety: wszystkie szły w grupkach lub pilnowane przez mężczyzn. Nawet tutaj, na schody domu bożego, padał cień Łowcy.
Potem ostatni wierni uścisnęli dłonie kapłana i odeszli, a wielkie rzeźbione drzwi powoli zamknęły się na noc. Patrzył na nie przez chwilę, a potem wszedł po schodach i zapukał.
Otworzyły się boczne drzwiczki i wyjrzał przez nie niski mężczyzna w habicie, z lampą w ręce. Damien wiedział, że w porównaniu z dobrze odzianymi wiernymi, stojąc na tych lśniąco białych stopniach, wygląda niechlujnie.
– No? – zapytał mężczyzna tonem, który wyraźnie mówił „już zamk­nięte”. Podejrzliwym spojrzeniem obrzucił miecz Damiena.
– Świątynia jest otwarta?
Zapytany z niechętnym westchnieniem odsunął się na bok, przepuszczając przybysza. Teoretycznie budynek był otwarty i każdy mógł doń wejść, żeby się pomodlić. Tak nakazywał zwyczaj, zarówno na wschodzie, jak i na zachodzie. Jeśli strudzony wojownik chciał wejść do świątyni o tej porze, nikt nie miał prawa zakazać mu wstępu. Damien dobrze o tym wiedział. Kiedy pochylił głowę i przez niskie, wąskie drzwiczki wszedł do przedsionka katedry, tamten ostrzegawczo położył dłoń na jego ramieniu.
– Bez broni – rzekł chłodno.
Damien był bardziej zdumiony niż zirytowany. Rękojeść miecza była dobrze widoczna nad jego ramieniem, a jej nabijana złotem gałka i jelec w kształcie jęzorów płomieni powinny ostrzec mężczyznę i skłonić do grzeczniejszego zachowania. Czyżby od tak dawna żaden przedstawiciel jego porządku nie odwiedził tej świątyni, że ci kapłani zapomnieli o zwyczaju?
– Czy zastałem jego świątobliwość? – zapytał.
Tamten spojrzał na niego tak, jakby Damien wypowiedział w jego obecności klątwę, po czym strzepnął coś z rękawa, jakby ubrudziła go sama obecność intruza.
– Ojciec święty nie ma w tej chwili czasu, jest zajęty – rzucił krótko. – Wróć rano, w normalnych godzinach przyjęć i poproś o audiencję.
– Powiedz mu, że jest tu Damien Kilcannon Vryce – odparł. – Myślę, że zechce się ze mną widzieć.
Mężczyzna przez chwilę mierzył go nieprzyjaznym spojrzeniem. W końcu uznał, że szybciej pozbędzie się tego nieproszonego gościa, spełniając jego żądanie. Skinął na nowicjusza – chłopca o jasnych oczach i miłym uśmiechu – po czym rzekł szorstko:
– Idź i powiedz jego świątobliwości – jeśli w ogóle zechce cię wysłuchać, w co wątpię – że Damien Kilcannon Vryce żąda natychmiastowej audiencji.
Chłopiec pobiegł, chętnie spełniając polecenie. Damien tymczasem przeszedł przez przedsionek i szparę w grubych drzwiach z różodębu, po czym zajrzał do świątyni. Ujrzał obite aksamitem ławki, szczerozłoty ołtarz i ozdobiony drogimi kamieniami fresk, przedstawiający Proroka strącającego Złego w mrok – jeden z niewielu jego wizerunków aprobowanych przez Kościół.
Ładnie, pomyślał. Bardzo ładnie.
– Ojcze?
Chłopiec wrócił. Patrzył na Damiena szeroko otwartymi oczami, z podziwem, gdy zakłopotany mężczyzna w habicie przepraszał:
– Bardzo mi przykro, ojcze. Nie wiedzieliśmy, kim jesteś. Oczywiście, ojciec święty natychmiast cię przyjmie.
Nowicjusz chciał go zaprowadzić, ale Damien powiedział łagodnie:
– Nie. Znajdę drogę. Dziękuję ci, synu.
Czuł, że chłopiec gapi się na niego, gdy szedł po kafelkach posadzki do masywnych drzwi, które niewątpliwie prowadziły na schody. Co mu powiedziano? Damien nasłuchiwał szeptów lub szmerów, ale dopiero kiedy dotarł do schodów i drzwi zamknęły się za jego plecami, usłyszał, jak młodzik wypowiada słowa, które zapewne wydawały mu się niewiarygodne.
Pełnym podziwu szeptem, zmieszanym z odrobiną lęku, chłopiec rzekł:
– Ojciec Vryce jest czarodziejem...
Wchodząc na schody, Damien cicho się zaśmiał.



Dodano: 2008-05-07 15:48:32
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS