Nie czarować bez pozwolenia!
Recepcjonistka odprowadziła tę dwójkę zdziwionym wzrokiem. Mogłaby przysiąc, że nigdy wcześniej nie widziała tutaj ani łysego mężczyzny we fraku, ani Chinki w policyjnym mundurze. Ale pracodawcy kazali jej zatrzymywać wchodzących, a nie wychodzących, więc nic nie powiedziała. Na ulicy Kreol zjeżył się. Był przyzwyczajony do cieplejszych okolic. Co prawda, San Francisco ma całkiem ciepły klimat, ale w październiku, do tego w nocy, było tam dość chłodno, a mag nie był odpowiednio ubrany. Wpół do czwartej nad ranem to dość późna godzina (lub bardzo wczesna, zależy jak na to patrzeć), a laboratorium profesora znajdowało się dość daleko od centrum, na ulicach nie było więc tłoku. Gdy czekali na taksówkę, Kreol zdążył wrzucić do pamięci aż trzy pełne zaklęcia.
— Tak, najważniejsze: nie bój się — szybko uprzedziła go Vanessa, przypominając sobie jakie przerażenie budziły samochody w różnych cudakach z przeszłości, jakich widywała na filmach.
— Przecież wiem — odparł rozdrażniony mag. — Myślałby kto, samobieżny rydwan, miałem podobny.
Nie bierz mnie za dzikusa, kobieto.
— No dobrze. — Vanessę ucieszyła jego reakcja. — W takim razie wsiadaj.
Właśnie jakiś kierowca zauważył jej znaki i taksówka zatrzymała się przy krawężniku. Kreol był przyjemnie zaskoczony, gdy odkrył, że za kierownicą siedzi Murzyn. Sam był w jednej czwartej Afrykaninem i miał dla czarnych więcej szacunku niż dla białych. Jeśli trafił się jeden czarnoskóry, to znaczy, że jest ich tu więcej. Kreol był zadowolony.
— Co, pani oficer, aresztowaliśmy kogoś? — wesoło zapytał kierowca.
— Nie. My… wracamy z balu karnawałowego. Tak, właśnie, to kostiumy z maskarady. — Vanessa znalazła wytłumaczenie. Nie miała ochoty przyznawać się, że jest prawdziwą policjantką, chociaż było to tchórzostwo.
— Tak, tak, rozumiem — przytaknął szofer.
W rzeczywistości nie uwierzył jej. Doświadczone oko starego taksówkarza od razu dostrzegło, że w kaburze dziewczyny tkwi prawdziwy pistolet, a nie atrapa. Ale po co ma się wtrącać w nie swoje sprawy? Ma dość własnych problemów.
— Dokąd jedziemy? — podejrzliwie zapytał Kreol.
— Do mnie, do domu — odpowiedziała Van. — Pomieszkacie tam kilka dni, a potem poszukamy czegoś lepszego.
— Na początek trzeba się zaopatrzyć w pieniądze.
Zdobądź mi pomieszczenie do odprawiania rytuałów, kobieto, a szczodrze cię wynagrodzę.
Odpowiadało to w pełni planom Vanessy, kiwnęła więc z zadowoleniem głową. Kierowca obserwował ich we wstecznym lusterku, starając się zgadnąć, w jakim języku rozmawiają. Vanessa mieszkała na przeciwnym krańcu miasta, w niemalże takim samym domu, jak ten, który opuścili. Wynajmowała mieszkanie na spółkę z koleżanką Louise McDougal, kasjerką z supermarketu.
— Tylko cicho — uprzedziła, otwierając drzwi. — Jeśli czegoś nie zrozumiecie, pytajcie mnie. Nie czarować bez pozwolenia, nie wychodzić z domu, nie hałasować za bardzo. Jasne?
— Panie, kto tu jest najważniejszy? — zapiszczał Hubaksis z pretensją.
— Milcz, niewolniku — dobrodusznie nakazał Kreol.
Okazało się, że mieszkanie Vanessy i Louise jest tylko trochę większe od pracowni profesora Greena. Ale za to był tu telewizor, meble wypoczynkowe i inne przyjemne osiągnięcia cywilizacji. Było widać, że tutaj ktoś naprawdę mieszka, a nie tylko przychodzi od czasu do czasu popracować. Telewizor nie zainteresował Kreola — pudełko jak pudełko, co w nim ciekawego? Vanessa nie włączyła go, postanowiwszy pokazać później. Pozostałe wyposażenie też nie przyciągało uwagi — w pokoju nie było niczego nadzwyczajnego. Za to Kreol po prostu osłupiał zobaczywszy domowego pieszczocha dziewcząt — puszystego kota syjamskiego o imieniu Fluffi.
— Święte zwierzę! — zawołał z zachwytem. Nabrał do Van większego szacunku. — Nie mówiłaś, że należysz do szlachetnych!
— O czym mówisz? — wzruszyła ramionami Vanessa, zrzucając bezczelnego kota z poduszki.
— Świętokradztwo! — zakrzyknął wzburzony Kreol.
— Nie waż tak się obchodzić z Kotem!
Niemalże było słychać, jak ostatnie słowo wymawia wielką literą.
— A myślałam, że tylko Egipcjanie czcili koty… — zauważyła Vanessa w zamyśleniu, patrząc, z jaką atencją
Kreol gładzi prężącego się Fluffiego.
— Sumeryjczycy ich nie czcili — zapiszczał jej do ucha dżinn. — Po prostu odnosili się do nich z szacunkiem. Posiadać je mogli tylko członkowie arystokratycznych rodów, a za zabicie kota groziła kara śmierci.
— No nie wiem, według mnie to właśnie nazywa się oddawaniem czci — burknęła Vanessa.
Drzwi do pokoju Louise otwarły się i pojawiła się w nich sama Louise — zaspana, mrugająca od oślepiającego ją, jasnego światła. Platynowa blondynka z długimi nogami, znacznie ładniejsza od swojej przyjaciółki.
Chociaż wszystko jest sprawą gustu.
— O, cześć, Van! — wymamrotała sennie. — Przecież miałaś dziś być w pracy przez całą noc?
— Tak, ale widzisz, pojawiły się pewne problemy… — wybąkała Vanessa.
— A to kto? — Louis zwróciła uwagę na Kreola, który cały czas jeszcze głaskał kota. — Twój nowy
chłopak?
— No coś ty! — fuknęła Van. — Nie jest w moim typie. To mój daleki krewny. Z Chin. Przyjechał tak nieoczekiwanie... no i nie ma się gdzie zatrzymać. Nie masz nic przeciwko, żeby nocował u mnie przez kilka dni?
— Nie-eee, na Boga... — ziewnęła Louise. — Witamy w Stanach! — krzyknęła raptem głośno, zwracając się tym razem do Kreola. Wykonywała przy tym jakieś dziwne ruchy, jakby rozmawiała z głuchoniemym.
— Co mówi ta wariatka? — dopytywał się mag, który, porzuciwszy kota, ze zdziwieniem wpatrywał się niezgrabne gesty panny McDougal.
— Wita się — wyjaśniła Vanessa. — Louise, on nie rozumie ani słowa po angielsku. I w ogóle jest trochę dziwny. Widzisz, całe życie spędził w górach Tien-szan... Więc nie dziw się, jeśli wykręci jakiś numer.
— Co, pierwszy raz w dużym mieście? — uśmiechnęła się Louise.
— No właśnie. Wyobrażasz sobie — dzisiaj pierwszy raz w życiu zobaczył samochód!
— Co ty mówisz?! — szczerze zdziwiła się przyjaciółka.
— Nie może być! A jak się nazywa?
— Kreol.
— I co, to wszystko? A nazwisko?
— Nazwisko...? — zająknęła się Vanessa. — Oj, widzisz, no wyleciało mi z głowy. Zaraz zapytam. Jak się nazywasz? — zapytała po sumeryjsku.
— Kreol. Nie powiedziałem ci? — Mag spojrzał na nią z niedowierzaniem.
— Nie o to chodzi! — Vanessa przewróciła oczami.
— Człowiek nie może mieć tylko samego imienia!
— Do tej pory mi wystarczało — zasępił się Kreol, zmartwiony tym, że potomkowie wprowadzili modę na noszenie kilku imion, a do tego jeszcze się dziwią, że ktoś ma tylko jedno. — A może chodzi o tytuł? W takim razie jestem Kreol, Syn Kreola, Arcymag Piątego Stopnia Magicznej Akademii Sześćdziesięciu Nauk, Pierwszy Mag Ur, Yolange i Babilonu, Posiadacz Tęczowej Laski Władców, Zwycięzca Szummy, Teja i Methu, Zwycięzca Esketynga i Trzech Wielkich Demonów Enku...
— No to jak? — nie wytrzymała Louise, która marzyła tylko o tym, aby znowu znaleźć się w łóżku. — On co, sam nie wie?
— Wygląda na to, że tam u nich nie używają nazwisk — niezręcznie wykręciła się Vanessa, z rozdrażnieniem spoglądając na Kreola, który wciąż jeszcze wymieniał swoje tytuły.