NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

Gong, Chloe - "Nieśmiertelne pragnienia" (zielona)

Ukazały się

Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"


 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

 Le Fanu, Joseph Sheridan - "Carmilla"

 Henderson, Alexis - "Dom Pożądania"

Linki

Barclay, James - "Płacz narodzonych"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Barclay, James - "Ascendenci Estorei"
Tytuł oryginału: Cry of the Newborn
Tłumaczenie: Anna Studniarek
Data wydania: Luty 2008
ISBN: 978-83-7418-184-6
Oprawa: miękka
Format: 135 x 205 mm
Liczba stron: 640
Cena: 37,90 zł
Tom cyklu: 1



Barclay, James - "Płacz narodzonych" (18 rozdziałów)

Postacie

OBYWATELE WESTFALLEN

Ardol Kessian OJCIEC ASCENDENCJI, SŁUCHAJĄCY WIATRU
Willem Geste ESZELON ASCENDENCJI, CHODZĄCY PO OGNIU
Genna Kessian ESZELON ASCENDENCJI, MÓWCA BÓLU
Andreas Koll ESZELON ASCENDENCJI, STRAŻNIK ZIEMI
Hesther Naravny ESZELON ASCENDENCJI, STRAŻNICZKA ZIEMI
Gwythen Terol ESZELON ASCENDENCJI, PANI STAD
Meera Naravny ESZELON ASCENDENCJI, CHODZĄCA PO OGNIU
Jen Shalke Eszelon Ascendencji, Zrodzona z Wody
Arducius ASCENDENT
Gorian ASCENDENT
Mirron ASCENDENT
Ossacer ASCENDENT
Elsa Gueran NAUCZYCIEL WESTFALLEN
Bryn Marr KOWAL

URZĘDNICY PRZYMIERZA ESTOREI

Herine Del Aglios ORĘDOWNICZKA PRZYMIERZA ESTOREI
Paul Jhered SKARBNIK ZBIERACZY
Felice Koroyan KANCLERZ, ZAKON WSZECHWIEDZY
Arvan Vasselis MARSZAŁEK OBROŃCA CARADUKU
Thomal Yuran MARSZAŁEK OBROŃCA ATRESKI
Katrin Mardov MARSZAŁEK OBROŃCA GESTERN
Orin D’Allinnius PIERWSZY UCZONY ORĘDOWNICZKI
Harkov KAPITAN STRAŻY PAŁACOWEJ
Erith Menas ZBIERACZ
Harin ZBIERACZ

LEGIONY PÓŁNOCNEGO FRONTU

Roberto Del Aglios GENERAŁ ARMII
Davarov MISTRZ PIECHOTY, 21. ALA
Elise Kastenas MISTRZ KONNICY, 8. LEGION
Goran Shakarov MISTRZ PIECHOTY, 15. ALA
Dahnishev MISTRZ CHIRURG
Rovan Neristus MISTRZ INŻYNIER
Ellas Lennart MÓWCA ZAKONU


LEGIONY WSCHODNIEGO FRONTU

Gesteris GENERAŁ ARMII
Pavel Nunan MISTRZ PIECHOTY, 2. LEGION
Dina Kell MISTRZ KONNICY, 2. LEGION

LEGIONY POŁUDNIOWEGO FRONTU

Jorganesh GENERAŁ ARMII
Parnforst MISTRZ PIECHOTY, 34. ALA

MARYNARZE PRZYMIERZA

Gaius Kortonius ADMIRAŁ OCETANY
Karl Iliev DOWÓDCA ESKADRY, ESKADRA OCENII
Patonius KAPITAN DUMY CIRANDONU
Anthus TAKIELARZ, DUMA CIRANDONU
Gorres CHIRURG, DUMA CIRANDONU

OBYWATELE I INNI

Lena Gorsal PRETOR BRODU MEWY W ATRESCE
Han Jesson GARNCARZ Z BRODU MEWY
Harban Qvist PRZEWODNIK Z KARKU
Icenga Qvist GOR-CAMAS KARKU
Rensaark SENTOR, SIŁY TSARDU
Kreysun PROSENTOR, SIŁY TSARDU


Rozdział 1

834. cykl Boga, 1. dzień wznoszenia genas

1. rok prawdziwej Ascendencji

I oto były, spały w spokoju. Nowonarodzone i bezradne. Piękne i delikatne. I w tym wszystkim zupełnie nie różniły się od innych niemowląt zrodzonych w świecie błogosławionym przez Boga.
Nigdy wcześniej jednak czworo noworodków nie było obserwowanych tak dokładnie i w takim milczeniu; oglądanych z taką niepewnością, nadzieją i zadziwieniem. Atmosfera była tak napięta, że powinny były się obudzić i rozpłakać. Nie zrobiły tego.
Wokół czterech łóżeczek, patrząc na małe twarzyczki, tłoczyli się ci, dla których ci trzej chłopcy i jedna dziewczynka, narodzeni zaledwie przed kilkoma godzinami, stanowili ukoronowanie wieloletnich poświęceń. Jednak mimo wykorzystania wszelkiej zgromadzonej wiedzy i niekończących się zapisków wszystkiego, co miało miejsce wcześniej, wciąż nie wiedzieli, czy ta czwórka osiągnie to, do czego się narodziła.
Niezależnie od tego, jak długo się wpatrywali, nie było żadnych znaków. Niemowlęta nie pokazywały po sobie, czy posiadają wszystko, czy choć część z tego, co powinny posiadać wedle wyczerpujących obliczeń. Eszelon Ascendencji zebrał się w całkowitej zgodzie wokół łóżeczek. Wszyscy coś wyczuwali. Po niezliczonych rozczarowaniach i fałszywych obietnicach świtu, tym razem wszystko wyglądało inaczej. Musiało tak być.
Shela Hasi stała za kołyskami, a przed nimi znajdowało się siedmioro z dziewięciorga członków Eszelonu. Mieli przed sobą nieuniknione i niekończące się oczekiwanie na oznaki prawdziwego talentu. Lecz zanim poczują frustrację tych licznych lat, będą mieć nadzieję i marzyć o wypełnieniu przeznaczenia, którego pochodzenie ginęło w mrokach starożytnej religii i wierzeń. Czuła się oszołomiona ich obecnością. Cała społeczność Westfallen nie bez powodu trzymała się razem od niezliczonych stuleci, lecz Eszelon otaczała aura, która ją wyróżniała. Charakteryzowały ją długoletnie umiejętności, niezwykłe oddanie i wszechogarniająca determinacja.
Shela nie mogła się wyprzeć ukłucia zazdrości, jakie czasem czuła. Ona sama aż do dziesiątego roku życia była Zrodzoną z Wody. To były cudowne czasy, które zapamięta na zawsze. W dniu, w którym opuścił ją talent, niemal utonęła.
Od tego czasu minęło prawie czterdzieści lat i czasem nadal odczuwała stratę tak boleśnie, jak w tamtej chwili. Pogwałcenie jej ciała. Odebranie czegoś, co uważała za swoją własność. Dlatego zazdrościła Eszelonowi ciągłych związków z Ascendencją, odrobiny potencjału, który, jak wszyscy mieli nadzieję, posiadały te dzieci.
Jednocześnie współczuła im codziennego niepokoju. Choć ci, których talenty zanikały, zazwyczaj przeżywali stratę w młodym wieku, zdarzało się czasem, że ktoś posunięty w latach utracił swoją więź. Taki ból musiał być niezwykle trudny do zniesienia. Każdego wieczoru, podobnie jak inni członkowie jej linii, modliła się, by Eszelon pozostał w całości. Jak na razie, Bóg odpowiadał na ich modły.
Uśmiechnęła się do nich. Ci najbardziej szanowani obywatele Westfallen byli urzeczeni dziećmi. Od Ardola Kessiana, jednego z trzech pozostałych przy życiu członków pierwszej linii, do Jen Shalke, nastolatki, która dopiero zaczynała pojmować swoje przeznaczenie. Taki kochany człowiek, ten Ardol Kessian. Miał sto trzydzieści dwa lata, był całkowicie łysy i zgarbiony, lecz wciąż pełen życia. Jego uśmiech ogrzewał w chłodne dni, a głęboki i dźwięczny głos dawał pocieszenie Eszelonowi przez pokolenia. Był niezrównanym Słuchającym Wiatru i nawet powiedział wszystkim, jak ciepło będzie w czasie narodzin i w ciągu następnych dni. Był wyjątkowo utalentowany i z pewnością będzie im go brakować, gdy powróci do ziemi i w objęcia Boga.
– Piękne są, nieprawdaż? – powiedziała Shela, a jej szept niósł się daleko w ciszy wypełniającej przytulny, słoneczny pokój dziecinny. Lekki wietrzyk przynosił przez otwarte okna świeże morskie powietrze. Shela słyszała, jak ciepłe powietrze przepływa przez hypokaustum pod płytkami podłogi, dodatkowo ogrzewając wrażliwe noworodki.
Zielone oczy Kessiana zamigotały pod łysymi łukami brwiowymi.
– Wspaniałe. Cenne. Niosące wszystkie nasze nadzieje i pragnienia, choć nie mogą o tym wiedzieć. – Pokiwał głową. – I podobają mi się imiona. Doskonały wybór.
Wyciągnął nieco drżącą dłoń, by pogłaskać każde z dzieci po głowie, jednocześnie mówiąc cicho.
– Mirron, wiele będzie spoczywać na twoich ramionach. Będziesz znosić ciężar macierzyństwa prócz wszystkiego innego, co na ciebie spadnie. Twoi bracia w aspekcie, leżący dziś u twego boku, będą cię zawsze wspierać, a ty ich. Ossacerze i Arduciusie, nosicie imiona wielkich wojowników, lecz nigdy nie powinniście być zmuszeni do walki. Waszym przeznaczeniem jest pokój. I Gorian. Pobłogosławiony imieniem naszego ojca. Noś je dobrze. Bądź wierny jego pamięci. Wypełnij swoje przeznaczenie i z braćmi oraz siostrą osiągnij to, czego my nie możemy. Wykorzystaj to dla dobra wszystkich przed obliczem Boga Wszechwiedzącego.
Odwrócił się do znanego od stu lat przyjaciela, Willema Geste’a z drugiej linii.
– Willemie, modlitwa.
Eszelon zebrał się i każdy przykucnął na jedno kolano. Jedną ręką dotykali ziemi, a drugą unosili otwartą do niebios. Shela oparła dłonie na zewnętrznych łóżeczkach, obejmując ich wszystkich.
– Ascendencja stoi przed tobą, Boże nasz, by powierzyć te nowonarodzone dzieci twojej opiece. Dzieci, które staną się twoimi najpotężniejszymi sługami na tej ziemi, o co się modlimy. Obiecujemy, że będziemy je wychowywać i szkolić, by one z kolei wykonywały twoje dzieło przez całe życie, którym je pobłogosławisz, chroniąc ziemię i morze, i wszystkich, którzy z nich żyją. Prosimy cię, byś je chronił, strzegł i kochał tak, jak wszystkie swoje dzieci. Prosimy o to w imię prawdziwej wiary w Wszechwiedzącego. My, z czystych linii Ascendencji, błagamy cię, Boże nasz, niech tak się stanie.
– Jak było zawsze – zaintonowali jednym głosem.
– Dziękuję, Willemie – powiedział Kessian, wstając. – A teraz, zanim Shela nas stąd wszystkich wyrzuci, chyba powinniśmy odejść i dać maleństwom odpocząć.
– Nie mogę z nimi dłużej zostać? – spytała Jen Shalke płaczliwym głosem.
Kessian uniósł palec do ust. Shela uśmiechnęła się do siebie.
– Za chwilę, młoda Jen – powiedział. – Po pierwsze, Gwythen, Meero, wracajcie do łóżek. Nie wiem, co was opętało, by stać z nami tak krótko po porodzie. Musicie być wyczerpane.
– Jesteśmy z Eszelonu Ascendencji – odparła Gwythen Terol, matka Ossacera. – To nasz obowiązek. – Jej głos był dumny, lecz twarz ściągnięta.
– Mimo to proszę cię, byś teraz odpoczęła – stwierdził Kessian łagodnie, a jego głos pozostał ciepły mimo słów połajania. – Willemie, Genno, mamy pracę do wykonania i teksty do przeczytania. Są tam odpowiedzi, których wciąż potrzebujemy, choć przypuszczam, że większość dowodów śpi w tych kołyskach. Wszystko inne musi zaczekać do chwili, gdy zobaczymy, czym się staną.
– A jeśli o ciebie chodzi, młoda Jen, jestem pewien, że Shelę ucieszy twoje towarzystwo w ciągu nadchodzących dni i lat. Jednak dzisiaj nasza niania musi się samotnie przedstawić swoim podopiecznym i przyzwyczaić do nich. Tymczasem są ryby do złowienia i rybacy, którzy chcą wiedzieć, gdzie zastawiać sieci. Dzień jest piękny, a morze ciepłe. Może uda ci się znaleźć ławicę, co? Inaczej nasza uczta wieczorem będzie uboższa, czyż nie?
Uśmiech Jen był pełen uwielbienia i Shela znów poczuła, że zazdrości umiejętności młodej Zrodzonej z Wody. Zaznała wolności świata pod falami, zanim został jej odebrany. Często śniła o tym, co widziała, i miejscach, które odwiedziła. Ponownie przeżywała swoją przeszłość dzięki opowieściom Jen i uważała, że jako jedyna naprawdę rozumie młodą kobietę. Dzięki temu stały się sobie bardzo bliskie. Shela spuściła wzrok. Choć wszyscy szanowali ją jako członka linii i za jej umiejętności niani, nigdy nie mogła stać się jedną z nich i czuć więzi, która łączyła Ascendencję.
Drzwi do pokoju dziecinnego otworzyły się. Do środka weszła Hesther Naravny, zamykając je za sobą. Strażniczka Ziemi z piątej linii była temperamentną, wybuchową kobietą po sześćdziesiątce. Hesther rozejrzała się wokół, a jej twarz zachmurzyła się, gdy patrzyła na nich.
– Meera, co ty tu robisz? Ty też, Gwythen, jeśli już o to chodzi. Nie powinnyście były wychodzić z łóżek.
– Eszelon zebrał się, żeby pobłogosławić dzieci – stwierdziła Meera. – I może to ja powinnam cię spytać, dlaczego cię tu nie było?
– Ten sam nadąsany dzieciak, co zawsze – mruknęła Hesther. – Czy będę się musiała tobą opiekować, aż zdziecinniejesz, Meero?
– Mówiłam ci już tysiące razy. Nie jesteś moją matką.
Twarz Hesther złagodniała. Podeszła do Meery i uniosła dłonie do jej policzków.
– Nie, ale jestem twoją siostrą i kocham cię bardziej niż każdą żyjącą istotę pod Bożym niebem. Jesteś matką dziewiątej linii. Linii, która może doprowadzić nas do Ascendencji, i nie pozwolę, byś ryzykowała. Proszę, Meero, poród był trudny. Musisz odpocząć.
Kobieta skuliła się i pokiwała głową.
– Wiem. Ale to wszystko jest takie... i popatrz tylko na moje piękne dziecko.
Twarz Hesther się rozjaśniła.
– Jestem przede wszystkim dumną ciotką i dumną siostrą, a dopiero potem członkiem Eszelonu. Masz pięknego syna, ważnego syna. Ale teraz chodź. Gwythen, ty też. Pomóżcie sobie dojść do łóżek.
Eszelon przepuścił je, a Willem otworzył drzwi.
– Niech Bóg wam obu błogosławi – powiedział. – Śpijcie spokojnie.
– Dobrze – powiedziała Hesther, kiedy drzwi znów się zamknęły. – Ardolu, na forum od świtu są tłumy. Są cierpliwi, ale z pewnością nadszedł czas, by przekazać im jakieś wieści.
Kessian pochylił głowę.
– Nie ma sensu trzymać ich dłużej w niepewności. Czeka nas dużo przygotowań.
– To prawda – zgodziła się Hesther. – Shela, jak się mają?
– Są spokojne. Ale nie zaszkodzi im trochę więcej spokoju.
Hesther mrugnęła i podeszła do drzwi.
– Ja zwrócę się do mieszkańców miasta. Reszta wychodzi.

* * *

Pokój dziecinny wychodził bezpośrednio na marmurową kolumnadę, która otaczała wewnętrzne ogrody willi Ascendencji. Hesther przeszła szybko między dwoma kolumnami i wyszła na słońce, które ogrzewało płyty pod jej sandałami i migotało w kroplach wody z czterech fontann, umieszczonych pośrodku każdej z ćwiartek ogrodu. Aromaty i barwy kwiatów, traw i niewielkich drzew tworzyły atmosferę bujnego życia. Hesther odetchnęła nią i poczuła przypływ energii.
Za sobą pozostawiła największe nadzieje Ascendencji. Wypełniało ją to dziecinnym podnieceniem, które sprawiło, że pobiegła truchtem przez piękne ogrody w stronę długiego holu wejściowego, przez chłodny przedsionek i na ulice Westfallen.
Westfallen leżało u krańca wąskiej zatoki, która sto mil dalej na południe łączyła się z szerokim oceanem. Pół mili za murami przystani malowniczy wodospad Genastro spadał z wysokości ponad tysiąca stóp do zatoki, zabierając ze sobą nadmiar wody z Wierzbowego Jeziora, leżącego dwie mile na wschód od miasta.
Willę wybudowano na wzniesieniu nad miastem, z widokiem na wspaniałą złocistą zatokę i kamienno-betonowe zabudowania portu. Na łagodnych zboczach nad miastem stały większe wille otoczone ziemią uprawną. Na polach dojrzewały plony, a zwierzęta gospodarskie pasły się albo wygrzewały. Niżej, bliżej forum, wzdłuż wąskich ulic znajdowały się niskie domy i nieliczne kamienice ze sklepami na parterze.
Miasto było opuszczone. Flota trzydziestu łodzi rybackich została wyciągnięta na plażę. Nikt się nie poruszał pod leniwie łopoczącymi markizami sklepów. Wszyscy znajdowali się na forum. Hesther słyszała zgiełk głosów i widziała tłum zebrany pod sceną. Setki ludzi czekały na wieści. Hesther zbliżała się szybko, lecz wolała nie ryzykować zadyszki. Nagle usłyszała wybuch śmiechu wśród tłumu. Ktoś przynajmniej ich zabawiał.
Weszła na forum na tyłach sceny i wspięła się na nią po schodach. Sklepy i kramy otaczające wybrukowany plac były puste. Słońce odbijało się od wypolerowanych kolumn, pobielonych ścian i ciepłych dachów krytych czerwoną dachówką. Wszyscy uciszyli się w chwili, gdy ujrzeli Hesther. Młodzi akrobaci i żonglerzy rozproszyli się i znikli w tłumie.
Odetchnęła głęboko, by się uspokoić, wygładzając prostą niebieską sukienkę bez rękawów i poprawiając pasek. Ułożyła długie, kasztanowe loki i przyjrzała się mieszczanom, którzy cały dzień czekali na jej słowa. Wtedy poczuła ciężar sześćdziesięciu pięciu lat życia, oczekiwań, które nosiła w imieniu wszystkich, i tego, co mógł przynieść sukces.
Wszystkim, czego pragnęli zebrani, było życie wolne od zmian i dążenia do zmiany. Jednak to, co miała ogłosić, było symptomem zmiany o fundamentalnym charakterze. Na wszystkich twarzach malowało się oczekiwanie. Na twarzach tych, którzy nie zostali dotknięci przez linie, widziała też podniecenie i naiwność. Pragnienie wieści, które przynosiła i żadnego pojęcia, jak wielki wpływ wywrze to na ich życie, jeśli dzieci zrealizują swój potencjał.
Nie czuła winy, jedynie ekscytację. Ponieważ każda twarz pokazywała ducha, który na zawsze pozostanie przy nich. Cisza stała się nie do zniesienia. Hesther była zmuszona się odezwać.
– Przyjaciele. Narodziły się i czują się dobrze.
Ryk niemal ją przewrócił.

* * *

Ardol Kessian oparł łokcie na stole, a brodę na dłoniach. Przesunął pośladki na twardej ławie, krzywiąc się z wysiłku. Ktoś powinien mu przynieść poduszkę. Zapadła noc. Na całym niebie zaświeciły gwiazdy. Powietrze było przejrzyste i wciąż ciepłe. Przez następne siedem dni nie spadnie deszcz, choć rozproszone chmury za parę dni sprawią, że zrobi się nieco chłodniej.
Przed nim na forum kłębiły się tłumy ludzi, a ich twarze były radosne w blasku ognia i świetle latarni. Na scenie zespół zagrał kolejną popularną melodię, podrywając do zabawy zmęczonych tancerzy. Tamburyny i kotły wybijały rytm, kitara i piszczałki prowadziły linię melodyczną, a silny głos kierował krokami.
Minęło wiele czasu, od kiedy po raz ostatni odważył się zejść na środek forum i zatańczyć. Brakowało mu tego. Energii i radości, bliskiego dotyku kobiety i jej zapachu w tańcu. Jej spojrzenia spoczywającego na nim, gdy stawiali kroki i obracali się. Teraz zadowalał się obserwowaniem, jak młodsze pokolenie popełnia te same błędy, co on w młodości. Bardzo dawno temu. Spojrzał w prawo i położył rękę na dłoni Genny.
– Pamiętasz, jak spotkaliśmy się na forum?
– Tak, Ardolu – odpowiedziała Genna zrezygnowanym głosem. – Pytasz mnie o to za każdym razem, kiedy obserwujemy tańce.
– Naprawdę? – Kąciki warg Kessiana wygięły się w górę. – Zapominam.
– Kiedy ci to odpowiada.
Ścisnął dłoń Genny. Wiedział, że odejdzie jako pierwszy. Genna była od niego trzydzieści lat młodsza. Od osiemdziesięciu lat razem orali ziemię. Zastanawiał się, jak sobie poradzi bez niego. Prawdopodobnie spodoba jej się cisza i spokój.
– Jen dobrze sobie dziś poradziła – powiedział, nie pozwalając, by w tę radosną noc ogarnęła go melancholia.
– Owszem – zgodziła się Genna.
Aromat pieczonej ryby mieszał się z drzewnym dymem, smażonym mięsiwem i drożdżową wonią rozlanego piwa. Jen znalazła strzępiele i sardynki. Sieci były wypełnione i następnego ranka, kiedy już wszyscy wykurują się z kaca, na rynku będzie mnóstwo ryb.
– Czy mogę wam przeszkodzić?
Kessian spojrzał ponad stołem. Stał tam Arvan Vasselis, marszałek obrońca Caraduku. Przyjechał wczesnym popołudniem z żoną i synkiem, gdyż pięć dni wcześniej otrzymał wiadomość, że zbliżają się narodziny. Jego flaga, ciemnoniebieska, obramowana złotem i przedstawiająca dwa stojące na tylnych łapach niedźwiedzie powiewała nad jego rezydencją, górującą nad zatoką i portem.
– Jak zwykle masz doskonałe wyczucie czasu – powiedział Kessian i zaczął się podnosić. Vasselis gestem poprosił go, by tego nie robił.
– Nigdy nie opuszczam imprez w Westfallen. Nawet przywiozłem trochę wina. – Vasselis postawił na stole dwa pięknie zdobione ceramiczne dzbany zawierające bez wątpienia stary i drogi trunek. – Mogę usiąść?
– Nie musisz nawet pytać – odparł Kessian.
– Wysoka pozycja nie jest usprawiedliwieniem dla nieuprzejmości – stwierdził Vasselis, nieco odsuwając przeciwległą ławę. Pochylił się i, zanim usiadł, pocałował Gennę w oba policzki. – Nalewaj.
Genna wylała resztki z ich kielichów i przyciągnęła kolejny, który ktoś porzucił na ich stole. Wytarła je ścierką, którą nosiła u pasa, po czym napełniła winem Vasselisa.
– A gdzie jest pierwsza dama naszego kraju? – spytała.
– Netta? Przypuszczam, że usypia Kovana. To było dla niego za dużo. Lepiej niech to wszystko prześpi.
– Nie macie do tego służby?
– Sądzę, że poradzimy sobie jako rodzice – odparł Vasselis. – Poza tym, przecież nie musimy się martwić, prawda? Nie tutaj.
– Nigdy się do końca nie przyzwyczaisz do przywilejów swojej pozycji, co?
Vasselis się roześmiał.
– Tylko spróbuj mi nadepnąć na odcisk, Kessianie, a zobaczysz, że doskonale rozumiem pewne przywileje swojej pozycji.
Uniósł kielich i całą trójką wznieśli toast i skosztowali wina.
– Bardzo smaczne – powiedział Kessian, czując, jak bogaty, czerwony trunek omywa jego gardło, pozostawiając posmak dojrzałych śliwek.
– Wątpiłeś w to? – spytał Vasselis.
Przyjaciele zamilkli. Kessian przyglądał się Vasselisowi tak samo, jak przyglądał się tańcom i świętowaniu. Czuł się dumny, patrząc na tego mężczyznę siedzącego wśród swoich ludzi. Był tak odprężony, nie czuł ani wyższości, ani żadnego zagrożenia dla swojego autorytetu.
Kessian obserwował, jak z młodzieńca zafascynowanego morzem wyrasta władca Caraduku. Był najpotężniejszym sojusznikiem Ascendencji i najbardziej zagorzałym obrońcą jej tajemnic. Nawet mając go po swojej stronie, zachowanie tajemnicy za granicami Westfallen wiązało się z ciągłą walką i ogromnym niepokojem. Jeśli ich nadzieje się spełnią, w następnych latach będą go potrzebować jeszcze bardziej.
Nagle młody mężczyzna przestał stukać palcami o stół w rytm bębnów i zwrócił spojrzenie wielkich brązowych oczu na Kessiana. Miał krótkie, ciemne włosy i łagodną, przyjazną twarz, którą nieliczni nieszczęśnicy uznawali za oznakę słabości.
– I...? – spytał. – Czy to one?
Kessian wzruszył ramionami.
– To zależy, ile wierzysz w omeny, a ile w naukę. Nawet dla mnie zbieg okoliczności jest podniecający. Matematycznie jednak nie możemy przywiązywać do tego większej wagi. – Uśmiechnął się i potrząsnął głową, próbując pozbyć się dreszczu, który przeszywał jego nerwy w chwili, gdy o nich myślał. – Wszystkie urodziły się o tej samej godzinie matkom z Eszelonu i spoza niego, a wszystkie porody były niemal tak samo trudne. W tej godzinie deszcz przestał padać, chmury rozwiały się i przebiło się przez nie słońce. A jeśli wierzyć ludziom takim jak Andreas Koll i Hesther Naravny, w tej godzinie ptaki zamilkły i każdy krowa, owca i świnia, każdy pies i kot zwróciły głowy w stronę willi.
– A czy ty w to wierzysz? – spytał Vasselis.
Kessian uśmiechnął się jeszcze szerzej i osuszył kielich.
– Wierzę, że coś w atmosferze wpłynęło na całą wspólnotę podczas tych narodzin. Wierzę również w teorię masowego empatycznego wybuchu emocji takich jak nadzieja czy miłość. Nie wierzę w omeny i znaki. A w każdym razie próbuję.
– Ardolu, przyjacielu, unikasz odpowiedzi na moje pytanie. Czy to one?
Kessian zagryzł wargę. Spojrzał na forum, na tańce, na tłumy prowadzące ożywione rozmowy i pijące. Hałas muzyki i śmiechów, aromaty jedzenia i ostry blask płomieni i latarni wypełniał jego głowę zgiełkiem. Wino nieprzyjemnie potęgowało ten zgiełk. Zastanawiał się, kiedy zaczął się tak czuć.
– Jestem stary, marszałku Vasselisie. Nie mogę sobie pozwolić, by to nie były one.

Rozdział 2

838. cykl Boga, 25. dzień opadania solas

5. rok prawdziwej Ascendencji

– Natarcie w szyku.
Kapitan Elise Kastenas z 2. legionu kawalerii, Niedźwiedzich Pazurów z Estorru, kazała swojej kompanii ruszyć stępa. Po drugiej stronie forum kapitan Dina Kell zrobiła podobnie, a między nimi legioniści hastati maszerowali z podniesionymi tarczami w odpowiednio od siebie oddalonych pięciu szeregach. Buntownicy cofali się przed nimi przez całą zaśmieconą przestrzeń.
Na kamiennym bruku rozbrzmiewał tętent kopyt. Elise spojrzała ponad niewielką okrągłą tarczą. Jej koń był spokojny. Jego pancerz zmuszał go do patrzenia przed siebie. Tłum był gęsty i zdecydowany. Ich krzyki, groźby i szyderstwa odbijały się echem od budynków. Za ich plecami znajdowała się bazylika, którą rozwścieczeni dornoscy buntownicy zdobyli przed dwoma dniami. Odmówili Zbieraczom dostępu do rachunków i skrzyń z dochodami, doprowadzając do przybycia legionu. Jak została poinformowana przez Roberto Del Agliosa, syna Orędowniczki i mistrza piechoty Niedźwiedzich Pazurów, w środku pozostali uwięzieni Zbieracze.
Potrząsnęła głową. Bunty przeciwko podatkom. To, że zdarzyły się tutaj, w Cabrius, zazwyczaj spokojnej stolicy północnego kraju Dornos, było znamienne dla problemów pojawiających się aż zbyt często w całym Przymierzu Estorei. Niedźwiedzie Pazury przybyły tu prosto z masakry podczas zbiorów w Tundarrze. Modliła się, by sytuacja nie zmieniła się w rzeź.
Pierwszy rząd tłumu cofnął się, ściskając ich wszystkich. Poruszyli się gniewnie.
– Szybciej – powiedziała Kastenas, wyciągając prawą rękę.
Kompania z prawej strony przyspieszyła, wyginając się w łuk, który miał otoczyć buntowników. Po lewej stronie Kell trzymała swoich ludzi prosto, pozwalając tłumowi skierować się w stronę głównych ogrodów miasta, gdzie można było nad nim łatwiej zapanować. Pośrodku Del Aglios krzyczał do zgromadzonych, by rzucili broń i uklękli z rękami na głowie. Nikt tego nie zrobił. Buntowników było kilka setek, gwizdali i szydzili z sił Przymierza.
Oddział 2. legionu nie zatrzymywał się. Ich dyscyplina była nieskazitelna. Każda część pancerza błyszczała, świeżo wypolerowana. Wszystkie gladiusy i groty włóczni zostały naostrzone przed świtem. Elise wiedziała o armiach, które rozpadały się na sam widok natarcia Przymierza. Ten tłum zwyczajnych mieszkańców cofnął się, lecz nie chciał się rozproszyć. Nie wierzyli, że zostaną zaatakowani, i mieli rację. Do pewnego stopnia.
Kiedy znaleźli się w odległości dwudziestu jardów, poleciały kamienie. Atmosfera się zagęściła. Błagalne okrzyki obywateli, którzy wierzyli, że ich protest jest sprawiedliwy, mieszały się z szyderstwami tych, którzy mieli nadzieję na coś więcej niż tylko przemowy.
– Żółw! – ryknął Del Aglios.
Za pierwszym rzędem hastati unieśli długie, prostokątne, złoto-zielone tarcze nad głowy. Kamienie odbijały się od metalu. Rozległ się trzask pękającej ceramiki, gdy do kamieni dołączyły kolorowe garnki.
– Spokojnie – rozległ się potężny głos mistrza piechoty. – Nacierajcie.
Konie parskały i dreptały w miejscu. Legioniści uderzali mieczami i włóczniami w tarcze. Lewa flanka przyspieszyła, Kastenas kazała swojej kompanii ruszyć kłusem. Przed nią tłum zaczął kierować się w stronę wyjścia, lecz niechętnie. Prowodyrzy, nie chcąc zrezygnować z kontroli nad bazyliką, wzywali do zachowania odwagi i siły. Wciąż nadlatywały pociski, szczególnie od strony schodów, gdzie Kastenas widziała sterty kamieni, jak również błysk metalu i wygięcie łuku. Dla dobra mieszczan miała nadzieję, że żaden z nich nie zdecyduje się sięgnąć po tę broń.
Hałas na forum stał się ogłuszający. Widziała w tłumie twarze. Niepewne i przestraszone. Zaczynające się wahać. Większość z zebranych stanowili niewinni obywatele, podburzeni przez prowodyrów, którzy stali z tyłu, z dala od niebezpieczeństwa. Zerknęła na Del Agliosa, który odwrócił głowę, czując jej spojrzenie. Skinął głową. Czas, by to wszystko skończyć. Wyciągnęła miecz i uniosła rękę. Na forum zapanowało napięcie.
– Pazury! Ruszać. – Opuściła rękę i kawaleria ruszyła do przodu, podążając za piechotą. – Zachowajcie ostrożność. Trzymajcie się blisko.
Pierwsze linie tłumu zaczęły się załamywać i kierować w lewo. Ludzie uciekali rzędami, szukając wyjścia, które Kell i jej kompania z radością im pokazywali, lecz trzon buntowników się nie poruszył. Stali wyzywająco przed flagami Przymierza wiszącymi wysoko na marmurowych kolumnach przed wejściem do bazyliki. Kamienie nadal nadlatywały, garnki rozbijały się o tarcze, a ich odłamki spadały na forum.
Do starcia doszło na najniższym stopniu. Kastenas zatrzymała swoją kawalerię, zaś tarcze piechoty uderzyły w tych, którzy nadal stawiali opór. W powietrzu wisiała przemoc. Grupka mężczyzn i kobiet zgromadziła się przed zaryglowanymi drewnianymi odrzwiami bazyliki. Budynek miał masywne ściany, co nie było typowe dla bazylik Przymierza, lecz niezbędne ze względu na huragany, które regularnie nawiedzały ten region.
Tłum ruszył w dół schodów, popychany z tyłu. Kastenas widziała, jak mieszczanie odbijają się od nieustępliwej ściany tarcz. Legioniści zareagowali, mocno popychając do przodu, miażdżąc nosy i łamiąc kości. Z tyłu tłumu wyleciała włócznia. Kastenas zaklęła, gdy włócznia wylądowała wśród piechoty.
– Złamać ich! – rozkazał Del Aglios.
Kastenas poprowadziła swoją kompanię po stopniach. Mieszczanie cofali się przed nią.
– Nacierajcie, Pazury, nacierajcie.
Wykorzystując drzewce włóczni i głowice mieczy, poruszali się wśród tłuszczy, powalając tych, którzy nie zdążyli się cofnąć. Piechota ruszyła ze swoimi tarczami, wciąż nie wyciągając broni. Gniewne okrzyki zmieniły się w jęki bólu i przerażenia. Tłum zaczął się rozpraszać, ludzie odwracali się i uciekali. W ogrodach czekała na nich reszta Pazurów. Legioniści ruszyli, wykorzystując swoją masę. Śpiewali i nacierali.
Kastenas jechała za nimi. Między wciąż spadającymi kamieniami, w jej tarczę uderzyła strzała. Przyleciała od strony kolumn przy wejściu. Kapitan uniosła tarczę, by się ochronić, i nakazała swojej kawalerii zrobić to samo. Odwróciła się do wysokiego mężczyzny podążającego za kawalerią. Miał hełm z zielonymi piórami, a jego płaszcz wydymał się za nim.
– Skarbniku Jheredzie, strzelcy przy wejściu.
Paul Jhered pokiwał ze zrozumieniem głową.
– Zaciężni – warknął. – Unieść tarcze. Ruszać się.
Wyciągnął gladius, uniósł przed sobą tarczę i poprowadził swoich trzydziestu zaciężnych, elitarnych wojowników Zbieraczy, po schodach za kawalerią. Wokół leżeli obywatele, trzymając się za twarze i ciała w miejscach, gdzie zostali uderzeni. Nie miał czasu ani współczucia, i przestępował nad nimi, nie zwalniając kroku.
Szybko przeszedł dwanaście marmurowych stopni i minął pierwszy rząd kolumn ozdabiających wejście do bazyliki. Przed wrotami stała grupa ponad pięćdziesięciu ludzi. Legion pozbył się większości tłumu dokładnie tak, jak zaplanowano, pozostawiając prowodyrów zbyt głupich lub zbyt upartych, by uciec wraz tymi, których skłonili do działania.
Jhered widział włócznie, miecze i łuki, nikt jednak nie nosił pancerzy. Jhered i jego ludzie mieli napierśniki, nagolenniki i tarcze na ciemnozielonych tunikach. Stosunek sił nie był równy. Poleciały strzały. Jedna przeleciała wysoko, dwie trafiły w tarcze żołnierzy po jego stronie. Jhered ruszył szybciej, zatrzymując się mniej niż dwa jardy przez najbliższym ostrzem.
– Zignoruję to, bo jesteście przestraszeni. Jeśli zrobicie coś jeszcze, zaatakujemy – powiedział.
– Nie poddamy się, Zbieraczu. Nawet tobie – odpowiedział mężczyzna z przodu.
– Ależ zrobicie to – odparł cicho Jhered.
Gestem wezwał zaciężnych po lewej, by ich otoczyli. Widział zaniepokojone twarze podążające za poruszeniem i miał nadzieję, że uda mu się to rozwiązać pokojowo. Dalej po lewej kawaleria i piechota opuściły forum. Żołnierze pilnowali jego obrębu.
– Podatek jest za wysoki – powiedział mężczyzna. – Nie stać mnie na kupienie ziarna, a mam zbyt mało inwentarza, żeby wymienić go na nasiona. Zabieracie jedzenie od ust naszym dzieciom, a obywateli z naszych pól, żeby dla was walczyli. Jaki podatek zbierzecie następnym razem? Już nic nie mam i nie mam jak zarobić więcej.
Jhered opuścił tarczę.
– Obywatele. Podatek jest ustalany i zatwierdzany przez wasze zgromadzenie i ogłaszany na początku każdego okresu podatkowego. Jeśli chcecie złożyć skargę na sposób, w jaki ustalono wysokość waszego osobistego wkładu, możecie zgłosić się do swoich kwestorów albo sędziów pokoju. Ale zastanówcie się najpierw, czy nie płacicie za dużo za paszę, swoim pracownikom albo czy też nie pozwalacie sobie na zbyt wiele luksusów. My jesteśmy Zbieraczami. Zbieramy.
– Poborco. – Mężczyzna splunął na ziemię. – Nie masz pojęcia, jak ciężko pracujemy.
– Rozumiem wasze troski. Ale nie zareaguję na groźby. Musicie porozmawiać ze swoim zgromadzeniem. – Przerwał, by objąć spojrzeniem wszystkich zebranych. – Wszyscy jesteście praworządnymi, ciężko pracującymi obywatelami. Każdy to widzi. Nie pozwólcie, by się to zmieniło. Odsuńcie się.
Rolnik potrząsnął głową.
– Nie pozostawiasz nam wyboru.
Grupa napięła się.
Jhered ostro pokiwał głową. Zaciężni po jego obu stronach podbiegli do nich, tarczami odpychając protestujących. Jhered zrobił szybki krok do przodu. Jego tarcza uderzyła w prawą rękę rolnika, powstrzymując cios, zaś sztych gladiusa dotknął gardła mężczyzny. Rolnik wpatrywał się w niego, oszołomiony szybkością ruchu i świadom nagłego osamotnienia.
– Pewnego dnia – powiedział cicho Jhered – będziesz zadowolony, że powstrzymałem cios. Kto by wtedy nakarmił twoją rodzinę? Przymierze zapewnia wszystko, co widzisz wokół. I zabiera to, co musi. Poddaj się teraz, a odejdziesz spokojnie do domu.
Rolnik skrzywił się i spojrzał mu w oczy.
– Pozwolicie nam odejść, nie podejmując dalszych działań?
Jhered cofnął miecz.
– Mógłbym pognębić cię jeszcze bardziej, posyłając cię na rok do celi, ale jaki to by miało sens? Więzienie jest dla zbrodniarzy, a nie dla uczciwych obywateli. Jesteś potrzebny, byś pracował dla Przymierza i był wobec niego lojalny. Podnieś miecz, wróć do rodziny i gospodarki. Jak się nazywasz?
– Jorge Kyinta, panie.
– A ja jestem skarbnikiem Paulem Jheredem. Przymierze zapewni wam, co trzeba. Wrócę i znów z tobą porozmawiam. A jeśli okaże się, że rzeczywiście ciężko pracujesz, by zarobić na podatek, zapłacę go za ciebie.
Jhered widział, jak wojowniczy nastrój opuszcza rolnika. Gestem kazał swoim ludziom się odsunąć i Kyinta wyprowadził swoich towarzyszy z forum. Jhered uśmiechnął się i zwrócił spojrzenie na bazylikę. Drzwi pomazano hasłami wzywającymi do obniżenia podatków, zlikwidowania Przymierza i zabicia Zbieraczy. Nie po raz pierwszy.
– Do środka – nakazał zaciężnym. – Pozbądźcie się tych, którzy tam są, weźcie moich ludzi i skrzynie, i wynośmy się stąd. Sądzę, że kiedy nas już nie będzie, Niedźwiedzim Pazurom będzie łatwiej.
– Czy powiedział pan prawdę, panie? O zapłaceniu podatku rolnika?
Jhered spojrzał na młodzieńca. W stopniu addosa, był nowym nabytkiem w prestiżowych siłach Orędowniczki.
– W swoim czasie, addosie Harinie, dowiesz się, że zawsze mówię prawdę.
Jhered podał swoją tarczę adiutantowi, schował miecz i zbiegł po schodach bazyliki. W jego stronę szedł mężczyzna przeznaczony do wielkości, a przeznaczenie to nie wynikało jedynie z rodzinnego herbu, który nosił.
– Roberto! – zawołał. Zdjął hełm i wziął go pod pachę.
Młody Del Aglios machnął ręką i podszedł bliżej.
– Zadowalający rezultat, Paul?
– Z trudem – odparł Jhered. Wskazał na gruzy na forum. – Przejmuję się tymi wydarzeniami. Jest ich zbyt wiele, by je zignorować.
– To nieunikniona konsekwencja ekspansji.
Jhered uniósł brwi.
– To nieunikniona konsekwencja nadmiernego opodatkowania. Zbyt uważnie słuchasz swojej matki, Roberto, a ona zaczyna mnie zawstydzać. Moi Zbieracze natykają się na opór i odmowę wszędzie, gdzie się udają. Wysysamy krew z Przymierza. Pewnego dnia będziemy musieli się zatrzymać, żeby złapać oddech.
– Ona jest Orędowniczką. – Roberto wzruszył ramionami. – Wiesz, jak postrzega swoją rolę i przyszłość Przymierza.
– To mantra, którą powtarzam przez sen – mruknął Jhered. – Bezpieczeństwo i bogactwo przez podbój i ekspansję. Jak mniemam, ostatnie skrzynie z podatkami nie mają służyć ulepszeniu systemu kanałów ściekowych i doprowadzania wody?
Roberto zaśmiał się.
– Nie, lordzie skarbniku. – Uśmiech zaraz znikł. – W Estorrze dużo się dzieje. Podatki to tylko część. Rekrutujemy kolejne legiony w całym Przymierzu. Matka planuje otwarcie frontu w Omari.
Jhered otworzył szeroko usta i poczuł nagły przypływ irytacji.
– Dornos nie jest wystarczająco bezpieczny, by rozpocząć w nim kampanię. A ona nie zaryzykuje otwarcia frontu z Goslandu, czyż nie? Granica z Tsardem sprawia zbyt wiele problemów. – Jhered przerwał i skrzywił się. – Czy jesteś sposobiony do dowodzenia tą wyprawą?
Roberto potrząsnął głową.
– Nie, ale jesteś bliżej prawdy niż się spodziewasz. To była moja ostatnia akcja z Niedźwiedzimi Pazurami. I ostatnia akcja z 2. legionem na północy.
Jhered poczuł dreszcz w sercu.
– Dostajesz własną jednostkę.
– Dwa legiony, dwa ala. Od świeżych rekrutów po wyszkolonych legionistów. Przez najbliższe dwa lata nie zobaczę prawdziwych działań, ale mimo to...
Jhered widział jego radość i mocno uścisnął ramę Roberta.
– Gratulacje. Jeśli wolno mi to powiedzieć, najwyższy czas.
– Dziękuję. Jestem pewien, że moja matka ucieszy się, gdy nie będzie musiała już słuchać, jak ciągle o tym mówisz. Dziękuję za wsparcie i jestem twoim dłużnikiem.
– Nie powtarzałbym tego, gdybym nie wierzył, że posiadasz odpowiednie umiejętności, panie generale. – Obaj się roześmiali. – Nieźle brzmi, czyż nie? Opijemy to dziś wieczorem. Ona ma plany wobec ciebie, jestem tego pewien.
– Ależ tak – odparł Roberto. – Z pewnością. I to wielkie. Planuje otworzyć potrójny front w Tsardzie za cztery lata.
Jhered zatrzymał się, oszołomiony. Chwycił Roberta za ramię i odciągnął go w spokojniejsze miejsce, z dala od ciekawskich spojrzeń i nadstawionych uszu. Słyszał, jak wali mu serce i wiedział, że musi coś powiedzieć.
– Nie może tego zrobić – syknął. – To lekkomyślne. Gosland może być klejnotem stabilności w Przymierzu, ale Atreska jest zbyt świeża. Zacznie się tam wojna domowa, dam za to głowę. Cztery lata to zbyt mało czasu. Nie mamy siły, by zaatakować to królestwo w ciągu najbliższych dziesięciu lat albo i dłużej. Ona wyrwie serce obywatelom. Roberto... wiesz, że mam rację.
– W takim razie musisz sam z nią porozmawiać, Paul – powiedział ostro Del Aglios. – Ja mam tylko ograniczony wpływ na swoją matkę, a ty jesteś zbyt często w drodze. Posłucha cię tak, jak nie posłucha nikogo innego.
Jhered wydął policzki i potrząsnął głową.
– Tsard. Uważa nas za większych, niż naprawdę jesteśmy. Równie dobrze moglibyśmy zaatakować Sirrane... – Zatrzymał, czując nagłą falę gorąca. – Niech Bóg ma nas wszystkich w opiece. Sirrane nie będzie się trzymać na uboczu, jeśli jednocześnie rozpoczniemy wojnę w Omari i Tsardzie. Jak ufam, dyplomaci już z nimi rozmawiają?
– Marszałek obrońca Vasselis im przewodzi – potwierdził Roberto.
– Dobrze – odparł Jhered. – Przynajmniej mamy jakąś szansę na sukces. Nie możemy sobie pozwolić na stratę tych drobiazgów, które od nich zyskaliśmy.
– Wiem – powiedział Roberto. – Porozmawiaj z moją matką. Są inne terytoria, bardziej wrażliwe i mniejsze, którymi powinniśmy zająć się wcześniej.
– Tak uczynię, młody Del Agliosie, tak uczynię. Jak najszybciej w mojej mocy.
Jhered odwrócił się, by sprawdzić swoich zaciężnych pod bazyliką. Czuł, że piasek w klepsydrze już się prawie przesypał.

Rozdział 3

838. cykl Boga, 40. dzień wznoszenia dusas

5. rok prawdziwej Ascendencji

Gruba warstwa lodu pokrywała ścieżkę w ogrodzie pałacu Solastro. Nieodpowiednia nazwa, gdyż pora żniw i słońca ustąpiła lodowatej głębi szczególnie nieprzyjemnego dusas. Zbudowany na potrójnej granicy Estorru, Phaskaru i Neratharnu, pałac był siedzibą Przymierza poza Estoreą i symbolem jego rozmiarów i mocy.
Herine Del Aglios, Orędowniczka Przymierza Estorei, szła najswobodniej, jak się odważyła, po zdradzieckiej ścieżce. Wspierali ją idący obok Paul Jhered i Arvan Vasselis. Tam, gdzie jej zdobione futrem kozaczki ślizgały się, ich ciężkie, okute metalem buty rozbijały lód. Wszyscy nosili grube wełniane płaszcze w kolorze estoreańskiej zieleni, lamowane biało-złotym futrem tundarrańskich lwów górskich.
Nad nimi niebo było stalowoszare i zbierało się na śnieg. Opady będą ciężkie i długie. Herine zadrżała. Krótki spacer z Pierwszej Izby z powrotem do pałacowych krużganków w ciemnościach wieczoru zapowiadał się wyjątkowo nieprzyjemnie. Jhereda wyraźnie bawiła jej niewygoda. Spojrzała mu w twarz. Jego lodowate błękitne oczy błyszczały z trudem tłumioną wesołością. We włoskach jego potężnego nosa i na brwiach osadziły się kryształki lodu.
– Miałeś zamiar mi powiedzieć, że w Tundarrze nadal nosilibyście koszule bez rękawów pod togami – powiedziała, chwytając go mocno za ramię dłonią okrytą rękawiczką.
Jhered roześmiał się.
– Nie do końca – powiedział. – Jedynie skomentować delikatność budowy typowego mieszkańca Estorru. Albo Caraduku, skoro już przy tym jesteśmy.
Idący po drugiej stronie Vasselis prychnął.
– Przeżyłbym nago w lodzie dłużej niż ty, Jheredzie. Południe mojego kraju jest równie ponure, co górskie szczyty twojego, kiedy nadchodzi dusas.
– Tylko się posłuchajcie – powiedziała Herine, potrząsając głową. – Puszycie się jak uczniaki. Nie róbcie tego w obecności Izby. Nie chcę, by wasze mianowania były kwestionowane na równi ze wszystkim innym.
– Posłuchasz ich, prawda, Herine? – spytał Jhered. – Ich prośby o ostrożność i czas to nie tylko biadolenie.
Herine wypuściła chmurkę pary z nozdrzy.
– Tak, i podobnie jak owce na polach, słyszymy ich każdego dnia, a dźwięk się nie zmienia. – Ustąpiła. – Ale owszem, posłucham ich i oczywiście zrobię wszystko, co w mojej mocy. Ale nie zmienię planów. Przyszłość Przymierza musi zostać zapewniona.
– Tego wszyscy pragniemy – stwierdził Vasselis. – To znaczy, prawie wszyscy.
Jhered znów się zaśmiał.
– Czy wyczuwam przytyk skierowany w stronę naszej szlachetnej kanclerz Zakonu?
– Naprawdę nie powinieneś ciągle jej denerwować, Arvanie – powiedziała Herine złośliwie.
Vasselis westchnął.
– Z całym szacunkiem dla twojej pozycji jako marionetkowego przywódcy Zakonu Wszechwiedzy, moja pani Orędowniczko, kanclerz Koroyan jest ostrym bólem w moim siedzeniu. I twoim również, w to nie wątpię. Jej żądza władzy oddzielonej od praw państwa martwi mnie. I wszyscy wiemy, do czego zdolny jest jej ukochany Pancerz Boga, kiedy tylko odwrócimy się plecami.
– Ojej – powiedział Jhered. – Słyszałem, że znów się martwi pewnymi częściami Caraduku. Jakąż to herezję jej zdaniem przed nią ukrywasz?
– Chciałbym to wiedzieć – odpowiedział Vasselis, nie zauważając żartu w słowach Jhereda. – Nasyła na mnie swoich Nauczycieli i Mówców, którzy są jak paskudna wysypka. Zadają pytania o dawną historię, kiedy powinni zajmować się licznymi obywatelami, którzy potrzebują ich przewodnictwa i posługi duszpasterskiej. Nie podoba mi się jej nieustanna podejrzliwość.
– Arvanie, przestań być taki sztywny. Jesteś mistrzem w omijaniu jej – stwierdziła Herine z uśmiechem. Jego twarz rozpogodziła się nieco. – A ponieważ nie masz nic do ukrycia, a masz moje niezachwiane poparcie, nie odbieraj nam rozrywki, każąc mi ją powstrzymać. Tak cudownie się czerwieni, kiedy publicznie wstydzi się za swoje własne działania.
Strażnicy na schodach prowadzących do Pierwszej Izby stanęli na baczność. Cała trójka przeszła po zamiecionych marmurowych stopniach do otoczonego kolumnami wejścia i przeszła przez hol, w którym stały popiersia wszystkich Orędowników od Pierwszego Cyklu Boga i ustanowienia Przymierza Estorei.
Korytarz był jasny, oświetlany przez olbrzymie łukowe okna na obu ścianach i ogrzewany przez potężne płomienie na sześciu paleniskach. Mimo to Herine uważała go raczej za przygnębiający niż wspaniały.
– Nie pozwólcie, żebym tu zbyt wcześnie skończyła – mruknęła.
Otoczyli ich pomocnicy, zabierając płaszcze, futra, rękawiczki i kapelusze, i poprawiając togi. Usiedli, żeby założyć bardziej oficjalne sandały i poprawili włosy, przeglądając się w lustrach, które przed nimi uniesiono.
– Chciałbyś, żebym wszedł przed tobą? – spytał Vasselis.
Herine wzruszyła ramionami.
– To nie ma znaczenia. Zgromadzenie uważa, że faworyzuję Caraduk, niezależnie od tego, co ty i ja robimy. Chodź. Ale nie wchodźmy z pieśnią na ustach. Po prostu dalej ze mną rozmawiaj.
Przed nimi drzwi do Pierwszej Izby były zamknięte. Wznosiły się na czterdzieści stóp, sięgając łukowatego sklepienia, a na pomalowanych na biało deskach wyrzeźbiono herb Przymierza Estorei. Gdy się zbliżyli, drzwi otwarto i mogli spojrzeć do środka. Salę wzorowano na budynku senatu w Estorrze. Wzdłuż jej długości biegły cztery marmurowe ławy, po prawej i lewej stronie wyłożonego dywanem przejścia prowadzącego do miejsca Orędowniczki. Za jej krzesłem znajdowało się sześciu starszych doradców, czekających na nią z wszystkimi informacjami, których mogła potrzebować i gotowych zapisać każde wypowiedziane słowo. Sama sala była przyjemnie ciepła dzięki hypokaustum pod posadzką. Jasne ściany i rzędy delegatów w białych i zielonych togach sprawiały, że pomieszczenie wydawało się równie wygodne, co podczas popołudnia w solastro.
Na sali znajdowało się ponad trzystu delegatów oczekujących na przybycie Orędowniczki. Obecni byli marszałkowie obrońcy każdego terytorium, z delegacjami edylów i propretorów. W głębi komnaty Felice Koroyan, kanclerz Zakonu Wszechwiedzy, siedziała mając po lewej czterech Wysokich Mówców. Po prawej, pretorzy i konsule Przymierza zostali ustawieni według starszeństwa. Dwunastoosobowa rada Zbieraczy Jhereda siedziała pod nimi na dolnej ławie.
W jej stronę zwróciły się wszystkie twarze. Herine Del Aglios szła powoli po grubym zielonym dywanie z wysoko uniesioną głową, kiwając zebranym po prawej i lewej. Raz do roku przywódcy wszystkich terytoriów zbierali się w jednym miejscu, by ustalić plany na następny cykl, które zostawały później wprowadzone w życie pod kierownictwem Erastorru. I każdego roku plan był bardzo podobny. Herine stłumiła uśmiech na myśl o beczących owcach.
Nim dotarła do swojego krzesła i usiadła, by spojrzeć na zebranych, wszyscy zamilkli. Jhered i Vasselis zajęli swoje miejsca, a Herine zauważyła pełne zazdrości spojrzenia niektórych delegatów. Zaszczyt i służba oznaczały łaskę. Tak było zawsze.
– Przyjaciele, witajcie – powiedziała, a jej głos niósł się wyraźnie przez całą salę. – Na zewnątrz jest zimno, lecz tu ogrzewa nas chwała Przymierza. A ja chciałabym zanieść to ciepło poza obecne granice Przymierza. – Zaczekała chwilę, by umilkły wszelkie rozmowy. – Po pierwsze, wysłucham waszych raportów dotyczących stanu armii i marynarki, pozostających w spoczynku i w marszu. Później omówię w skrócie konieczność zwiększenia ich liczebności, a następnie przejdziemy do przyziemnych kwestii administracji. Marszałek obrońcę Katrin Mardov proszę o przedstawienie stanu armii Gestern. Oddaję pani głos.
Herine odchyliła się do tyłu i spojrzała na podnoszącą się Katrin. Wspaniała kobieta. Usadowiła się wygodnie na poduszkach i zaczęła słuchać.

* * *

Hesther Naravny chuchnęła w dłonie i oparła je na pniu drzewa. Właściciel sadu, Lucius Endrade, stał obok szczelnie owinięty futrami, gdyż na płaskowyżu hulały lodowate wiatry od morza.
– Szkoda, że nie powiedziałeś mi wcześniej – stwierdziła Hesther.
– Nie sądziłem, że to poważne – odparł. – Uznałem, że to zwykłe przemarznięcie.
Hesther odwróciła się i rozejrzała po pomarańczowo-cytrynowym sadzie. Każde drzewko otoczono drewnianą skrzynią pokrytą brezentem dla ochrony przed krótkim okresem mrozów, który nawiedzał Westfallen o tej porze roku. Trzy z nich zostały częściowo odkryte, by Hesther mogła je zbadać. Lucius mówił, że ponad trzydzieści zostało uszkodzonych. Wszystkie rosły w tej samej części ogrodu.
– To raczej mało prawdopodobne, nieprawdaż? – powiedziała cierpko.
Zaczął padać śnieg i nastrój kobiety pogarszał się z każdym spadającym płatkiem. Spojrzała na stojących przy niej Ascendentów. Sprowadziła ich tutaj na polecenie Ardola Kessiana, który uznał to za doskonałą okazję, by sprawdzić, czy któreś z nich nie wykazuje zdolności Strażnika Ziemi. Teraz Hesther pragnęła umieścić ich z powrotem na wozie i zabrać do willi. Na początku dzieci ganiały się i rzucały śnieżkami, lecz szybko zmarzły i teraz stały w ciasnej grupce, z rękami w rękawicach, otulone szalikami, lamowanymi futrem płaszczami i wełnianymi czapkami. Wystawały tylko ich sine nosy.
– Co się stało? – spytał Lucius. Sam był w dzieciństwie Strażnikiem Ziemi, ku wielkiej radości swego ojca. Umiejętność opuściła go przed ósmymi urodzinami.
– Za chwilę. – Hester uśmiechnęła się do Ascendentów. Cała czwórka miała już prawie pięć lat i ich podstawowe umiejętności dobrze się rozwijały. Na razie nie widzieli jednak żadnych śladów krzyżówki. – Gorianie, ty jesteś najbardziej prawdopodobny. Chcesz spróbować?
Chłopiec rozpromienił się, spojrzał z szyderczym uśmieszkiem na pozostałych, co Hesther się bardzo nie spodobało, i podszedł.
– To nie oznacza, że jesteś od nich lepszy – powiedziała kobieta. – Ale to najbardziej przypomina sytuację, gdy kładziesz ręce na chorym zwierzęciu. Rozumiesz?
Gorian pokiwał głową.
– Dobrze. I nie chcę już widzieć takiej miny. Rozumiesz?
– Tak – odpowiedział niemal bezgłośnie Gorian.
To musiało wystarczyć.
– Dobrze. A teraz połóż dłonie na pniu drzewa. Musisz zdjąć rękawiczki. Przytrzymam je dla ciebie. Nie upuść ich na śnieg. Powiedz mi, co czujesz.
– Jest zimne i szorstkie, Hesther – powiedział Gorian.
Z tyłu rozległ się stłumiony chichot. Chłopiec się obejrzał.
– Cicho, Ossacerze, albo będziesz następny.
– On tego nie zrobi, jeśli mi się nie uda – stwierdził Gorian.
Hesther uniosła brew.
– Być może by mu się udało. Jest Mówcą Bólu i jeśli może wyczuć choroby ludzi, być może wyczuje też chorobę drzewa.
– Nie może – odparł lekceważąco Gorian.
Hesther się skrzywiła.
– Skoncentruj się. Spróbuj wejść pod korę. Jakbyś robił z psem, który został ranny, a ty chcesz się dowiedzieć, gdzie, żeby lekarz mógł mu pomóc.
Gorian milczał przez chwilę. Jego małe dłonie, zbielałe od zimna, dotykały kory. Widziała, jak zaciska powieki, jak go uczono, by lepiej się skupić. Uśmiechnęła się, ogrzewała ją miłość do siostrzeńca. Podobnie jak pozostała trójka, był bardzo obiecujący. I nawet w tak młodym wieku rozumieli tak wiele. Było w nich wszystkich coś wyjątkowego i każdy to wyczuwał. Musieli jeszcze się dowiedzieć, jak bardzo wyjątkowego.
W końcu Gorian odwrócił się do niej i zdjął dłonie z kory.
– Musi być martwe. Nie czuję nic w środku.
Hesther pocałowała go w czubek głowy i podała mu rękawiczki.
– Nieważne, kochanie. Ale nie jest martwe, tylko chore.
– Jest martwe. – Gorian był niezłomny.
Hesther pogłaskała go po policzku, by odwrócił twarz w jej stronę i uklękła przed nim.
– Bardzo się starałeś i nikt nie może od ciebie więcej wymagać. Następnym razem z pewnością poczujesz to, co ja czuję. – Spoglądał na nią wściekle. – Nie złość się. Nic się nie stało. Nie zrobiłeś nic złego.
Wstała i spojrzała na pozostałych Ascendentów. Czuła gniew Goriana, i podjęła decyzję.
– Dobrze. Tu jest za zimno. Wracajcie do wozu, a my dołączymy do was za chwilę. Idź, Gorianie. Znajdź dla muła jabłko w worku, dobrze?
Chłopiec rozpogodził się i pobiegł w stronę wozu. Pozostali ruszyli za nim, niewątpliwie mając zamiar spierać się o to, kto nakarmi zwierzę i jako pierwszy zakopie się w koce w poszukiwaniu ciepła.
– Dobrze – powiedziała i położyła własne zmarznięte dłonie na drzewie, by upewnić się co do diagnozy.
Wyczuwanie chorej rośliny czy drzewa nigdy nie było przyjemne. Odczuwała nudności, lecz z biegiem lat przyzwyczaiła się do tego doznania. Zdrowy pień napełniał ją żywotnością. Ten jednak był stłumiony, a jego brak energii porażał. W gałęziach wciąż pozostało zdrowie, lecz drzewo było zatruwane od wewnątrz. Widziała to wcześniej raz czy dwa razy. Odsunęła dłonie i z zadowoleniem naciągnęła rękawiczki. Lucius spojrzał na nią.
– Mam nadzieję, że nie jesteśmy za późno, choć problem leży bardzo głęboko. W tym miejscu ziemia musi być zbyt kwaśna. Musisz to zneutralizować. Jeszcze dzisiaj.
– Jesteś pewna? To nie grzyby? – Wskazał na pień drzewa, gdzie kępka wytrzymałych grzybów wyrosła wewnątrz skrzyni.
– Dlatego mnie tu sprowadziłeś. To kwas, nie grzyby. Zaufaj mi.
– Wiesz, że tak jest – odparł Lucius.
– Uratujesz je – powiedziała. – A nawet jeśli nie, musisz przywrócić ziemi równowagę, zanim kwas zacznie się przesączać dookoła.
Lucius zaczynał odpowiadać, lecz wówczas w sadzie rozległ się dziecięcy krzyk, głośny i pełen złości. Hesther uniosła brwi.
– Chodźmy – powiedziała. – Czas iść, zanim dzieciaki zamarzną na śmierć.
Hesther ruszyła pospiesznie w stronę wozu. Ascendenci zebrali się obok muła. Zwierzę patrzyło ponuro, gdy się kłócili. Lecz nie chodziło o jabłko. Słyszała urywki oskarżeń i szyderstw. Zupełnie bez ostrzeżenia dłoń Goriana, pozbawiona rękawiczki, wystrzeliła. W zimnym powietrzu rozległ się policzek, niczym trzask z bata. Ossacer wrzasnął i upadł na ziemię.
– Gorianie! – ryknęła. – Chodź tutaj.
– Ale...
– Natychmiast!
Powlókł się niechętnie w jej stronę, a ona przyspieszyła kroku. Chwyciła go za rękę.
– Powiedział, że nigdy mi się to nie uda – powiedział Gorian, niemal wychodząc z siebie z dziecinnej złości.
– Co ci się nie uda?
– Wyczuć drzewa.
– A co ty mu wcześniej powiedziałeś?
– Nic.
– Nie wierzę ci – odparła, rozdrażniona i zirytowana zimnem. – On nigdy nie zaczyna, nieprawdaż? A teraz posłuchaj mnie, Gorianie. Nigdy, przenigdy nie wolno ci uderzyć braci albo siostry. A jeśli zobaczę, jak kogoś bijesz albo o tym usłyszę, przestanę cię uczyć.
Próbował się wycofać, nagle przerażony, a jego twarz wykrzywiła się, jakby miał się zaraz rozpłakać. Mocno trzymała go za rękę.
– Rozumiesz mnie? – Pokiwał głową, a w jego oczach pojawiły się łzy. – To zacznij się zachowywać. A teraz idź przeprosić Ossacera i wsiadaj na wóz. Nie chcę cię słyszeć do chwili, gdy wrócimy do willi.
Puściła go i westchnęła.
– Dziecięca złość – powiedział Lucius. – Po prostu jest mu zimno.
Hesther potrząsnęła głową.
– Na pewno masz rację.

* * *

Herine próbowała zachować neutralny wyraz twarzy i świadomie rozluźnioną pozę. Po obu stronach Pierwszej Izby rozlegały się krzyki i machano papierami. Mężczyźni i kobiety podnosili się, by wskazywać i oskarżać. Ich gniew kierował się przeciwko marszałkowi obrońcy Thomalowi Yuranowi z Atreski. Najnowszy członek Przymierza był postacią kontrowersyjną, a jego kraj znajdował się na krawędzi wojny domowej. A kiedy Herine ogłosiła, że planuje kolejne kampanie, poderwał się gniewnie na równe nogi.
Czekała i obserwowała, podczas gdy on odkrzykiwał się swoim oskarżycielom albo spoglądał na nią, czekając aż wyda rozkaz uciszenia się. Powinien był już się nauczyć, że go nie wyda. To jego słowa wywołały oburzenie i to on ujeżdżał tygrysa. W końcu zgiełk ucichł na tyle, że Herine leniwie podniosła dłoń. Wszyscy poza Yuranem zajęli swoje miejsca. Mężczyzna stał dumnie wyprostowany, a jego wielkie brązowe oczy płonęły pod siwiejącymi włosami. Wyraźnie nie czuł się swobodnie w oficjalnej todze, która nie była strojem znanym w Atresce.
– Panie marszałku Yuranie, było niedbałością z mojej strony, iż nie powitałam pana oficjalnie w Pierwszej Izbie Przymierza Estorei. Przepraszam. Witam.
Rozległy się ironiczne okrzyki radości i oklaski. Atmosfera uspokoiła się i na twarzy marszałka pojawił się na chwilę uśmiech. Siedzący obok estoreański konsul powiedział kilka zachęcających słów.
– Dziękuję, Orędowniczko – odpowiedział.
– Być może było również niedbałością z mojej strony, że nie powiadomiłam pana wcześniej o naszych zamiarach, choć muszę powiedzieć, że te same informacje nie wywołały oburzenia naszych szanownych marszałków Gestern i Goslandu.
– Z całym szacunkiem, Orędowniczko, pozycja Gestern i Goslandu nie jest taka jak nasza. Dopiero niedawno zostaliśmy przyjęci do Przymierza po długiej kampanii przeciw naszemu krajowi. Kampanii, podczas której skierowano przeciw nam legiony wszystkich naszych byłych sąsiadów. W moim kraju są ludzie, którzy mają długą pamięć, i których lojalność trudno będzie zdobyć.
Przerwał, gdy w sali znów rozległy się rozmowy.
– Szanowni członkowie Pierwszej Izby – mówił dalej. – Przepraszam za charakter mojego pierwszego wybuchu, lecz nie za jego treść. Atreska i jej obywatele dopiero zaczynają akceptować widok herbu Przymierza i jego żołnierzy w każdym kącie swojego niegdyś niepodległego królestwa. Dopiero zaczynają akceptować mnie jako marszałka obrońcę Przymierza w miejsce ich króla. Wielu wciąż jest lojalnych wobec niego i z chęcią zginęłoby wraz z nim. Nasze problemy wewnętrzne są niezwykłe w historii Przymierza. I pomijając już moją osobistą opinię na temat sensu inwazji na Tsard, musicie zrozumieć bliskie związki Atreski z tym królestwem.
– Właściwie – powiedziała Herine – jestem bardzo zainteresowana pańskimi poglądami na temat inwazji. Oceniając po słowach skarbnika Jhereda i marszałka Vasselisa, nie jest pan odosobniony w swoich zastrzeżeniach. Proszę mówić, skoro i tak pan już stoi.
Yuran się ukłonił.
– Dziękuję, Orędowniczko. – Wyprostował się jeszcze bardziej i wyciągnął ręce do zebranych. – Szacowni delegaci, nikt z tu obecnych nie zna lepiej tsardyjskich umysłów niż ja. Tsardyjscy wojownicy i stepowa kawaleria walczyli u naszego boku przeciwko Przymierzu. Dzielimy przekonania, wiarę, mamy wspólne historie rodzinne i handel. Jesteśmy przyjaciółmi. A oni są naturalnie bardzo zmartwieni ekspansją Przymierza na terenie Atreski. Jesteście świadomi ciągłych konfliktów wzdłuż granicy Goslandu, które bez wątpienia przeniosą się na południe, do nas. Obecnie nasze zapewnienia pokoju i ciągłego handlu są akceptowane, lecz kiedy dotrą do nich wieści o mobilizacji i poruszeniach wojsk Przymierza, staniemy się ich wrogiem. Forty budowane obecnie na granicach wzbudzają podejrzenia i prowadzą do ograniczenia handlu. To doprowadza do wzrostu napięcia w moim kraju i ogranicza nasze zyski, choć, jak zauważyłem, nie wpływa na wysokość obciążeń podatkowych. Królestwo Tsardu jest wielkie i graniczy z Karkiem i Sirrane, podobnie jak Przymierze. Lecz każde imperium ma ograniczoną wielkość. Oni wiedzą, że dotarli do swoich granic. Sądzę, że my dotarliśmy do naszych. Inwazja na Tsard, lub nawet tylko groźba inwazji, doprowadzi do katastrofy. Ten kraj jest zbyt wielki, jego mieszkańcy zbyt liczny, a teren zbyt trudny. Są dumni, są wojowniczy, a my w Atresce padniemy ich pierwszą ofiarą. Ponieważ najbardziej na świecie nienawidzą przyjaciół, którzy, jak sądzą, zwrócili się przeciw nim. Proszę, posłuchajcie mnie. Bądźcie nasyceni. Jeśli musicie się rozrastać, to na północ. Tamtejsze prymitywne kraje odniosą korzyść z władzy Przymierza. Tsard nie, i my również nie skorzystamy, jeśli ich zaatakujemy. W rzeczy samej, rozwój handlu jest o wiele bardziej korzystną drogą rozwoju. Potrzebuję waszej pomocy, by ustabilizować sytuację w moim kraju. Nie potrzebuję sił inwazyjnych maszerujących przez moją ziemię na kampanię, która z pewnością zakończy się porażką.
Przez całą jego przemowę komentarze były coraz głośniejsze, a gdy usiadł, pogardliwe okrzyki i zarzuty umniejszania siły Przymierza wkrótce stały się ogłuszające.
– Wystarczy! – Herine wstała. Szybko zapadła cisza. – Nie będę tu siedziała, gdy wy obrzucacie się obelgami. Zabierzcie je na dwór, na śnieg. Nie ma całkowitej zgody co do planów ataku na Tsard, a jest w odniesieniu do kampanii w Omari. Jestem Orędowniczką Przymierza. Przemawiam w waszym imieniu, ale wami nie kieruję. Zagłosujemy, jak stanowi prawo, gdy widoczna jest różnica zdań. – Gestem wezwała jednego z propretorów, by przeprowadził głosowanie, a sama usiadła.
Głosowaniu towarzyszyło dziwne, niemal dziecinne podniecenie. Było niewielkie ryzyko, że wola Orędowniczki nie zostanie wypełniona. Nie zdarzało się to zbyt często, jednak czasem ponosiła porażkę, choć rzadko w kwestiach ekspansji. Herine czuła, że stosunek głosów będzie wyrównany, ale na jej korzyść.
Lecz podniesione dłonie i cisza panująca w sali szybko pozbawiły ją pewności siebie. Przekręciła się na siedzeniu i przyjrzała propretorowi, gdy ręce znów zostały podniesione i głosy ponownie przeliczone. Otrzymała wyniki i jej serce zaczęło bić szybciej. Gosland, Atreska, Dornos, Gestern. Wszystkie były przeciwko niej. Podobnie jak Tundarra i Phaskar. Musiała się cieszyć, że marszałek Vasselis w końcu stanął po jej stronie i przekonał swoją delegację z Caraduku. Uchroniło to ją przed zawstydzeniem, lecz nie dało jej pewności. A teraz będzie musiała polegać na najbardziej kapryśnej z osób.
– Głosy są wyrównane – powiedziała ponad szmerem głosów. – Wobec Boga Wszechwiedzącego, głosy są wyrównane. Większość, która popiera inwazję na Tsard, jest zbyt mała, by podjąć decyzję. I dlatego zgodnie z prawem decyzja zostanie podjęta przez tych, którzy zostali przeze mnie ustanowieni, by odgadywać słowa i wolę Boga. Felice, oddaję ci głos.
Wskazała na kanclerz Felice Koroyan, która podniosła się zwinnie. Zakon nie głosował w sprawach państwowych, pełniąc funkcję doradczą do chwili, gdy dochodziło do równego rozłożenia głosów. Senat zawsze to szanował.
– Orędowniczko, jestem zaskoczona, że głosy są tak wyrównane i tak naprawdę wcale nie muszę podejmować decyzji. Zakon poprzez wykształcenie przekazuje swoją mądrość w całym Przymierzu i poza nim. Lecz poprzez podbój przekazuje ją szybciej. Nie żądamy, by inni kierowali się naszą wiarą... – Vasselis zakaszlał głośno – ...nie żądamy, by inni kierowali się naszą wiarą na ślepo, szukamy jedynie możliwości, by otworzyć oczy wszystkich ludów na chwałę i łaskę Wszechwiedzącego. Najszybszym sposobem na zapewnienie stabilności Atresce jest rozpowszechnienie wiary we Wszechwiedzącego wśród ludzi, którzy trzymają się tsardyjskich wierzeń i oddają cześć fałszywym bożkom. A najszybszym sposobem na oderwanie ich od tsardyjskiej przeszłości jest uczynienie Tsardu częścią Przymierza i oddanie go Bogu. Ekspansja to nie tylko pragnienie Przymierza. Z pewnością jest ona naszym obowiązkiem. Głosujemy za Orędowniczką.
Gdy radosne okrzyki i gwizdanie osiągnęły maksimum, Herine ujrzała, jak Yuran chowa twarz w dłoniach. Wkrótce z pewnością zobaczy drogę. Odwróciła się, by z wdzięcznością skinąć głową kanclerz Koroyan, spodziewając się, że kobieta na to czeka. Wcale nie czekała. Miast tego patrzyła z wyraźnym obrzydzeniem na marszałka obrońcę Vasselisa.
Herine potrząsnęła głową. Pewnego dnia. Pewnego dnia, kiedy będzie miała czas złapać oddech, dowie się, o co w tym wszystkim chodzi. Najpierw jednak musiała stworzyć nową armię i zaplanować wojnę.
A Tsard będzie ciężkim przeciwnikiem.

Rozdział 4

842. cykl Boga, 10. dzień wznoszenia solas

9. rok prawdziwej Ascendencji

Kompania kawalerii Diny Kell jechała ostro przez rzadkie zagajniki w stronę wschodniego krańca doliny, zaś Pavel Nunan prowadził biegiem trzy setki lekkiej piechoty 2. legionu w stronę bliższego, zachodniego końca. Triarii zaczynali się wspinać na strome południowe zbocze, by powstrzymać co zwinniejszych uciekinierów.
Buntownicy z Atreski zaatakowali niewielki fort leżący zaledwie dziesięć mil od tsardyjskiej granicy. W forcie znajdowała się stacja pocztowa, koszary oraz baraki dla robotników budujących drogę do granicy. Był odosobniony, wciśnięty w głąb gęsto zalesionej doliny. 2. legion, Niedźwiedzie Pazury z Estorru, maszerował, by dołączyć do mobilizowanych wojsk przed rozpoczęciem kampanii w Tsardzie, która miała zacząć się w najbliższe wzniesienie genas. Mieli tam zabezpieczać granice, szkolić się przed walką i nadzorować budowę artylerii w zimnym okresie dusas. Wokół nich miała się zebrać armia w początkowej liczbie trzydziestu tysięcy żołnierzy.
Generał Gesteris ostrzegał ich o wzrastającej aktywności buntowników w tych okolicach, gdy Atreskę objęła wojna domowa. Legiony jako takie nie były podatne na atak, ale ich zaopatrzenie jak najbardziej. A gdy ujrzeli dym wznoszący się w odległości dwóch mil, generał dał się ponieść furii i bez wahania podjął decyzję.
– To nie są obywatele lojalni wobec przymierza – przypominał im Nunan, gdy biegli. – To zdrajcy Estorei i Boga. Ich uśmiechy są fałszywe, a ich słowa są pułapkami. Będą się kulić na nasz widok i dobrze, że się nas boją. Jesteśmy Niedźwiedzimi Pazurami. I zmiażdżymy ich.
Ludzie Nunana zbliżali się do końca doliny. Lasy po obu stronach ograniczały ich, gdy zbiegali po ostrym zboczu. Pierwsza setka jego ludzi miała łuki, a pozostałe dwie oszczepy. Do tego każdy nosił gladius i lekką, okrągłą tarczę oraz zbroję łuskową. Leżąca przed nimi dolina była szeroka i usiana głazami. Na jej dnie wypływała spod ziemi rzeka, i to wzdłuż tej niej budowano drogę. Fort znajdował się na wschodnim krańcu doliny, na naturalnym płaskowyżu. Płonął, a czarny dym unosił się wysoko w niebo.
Przy forcie widział poruszających się ludzi. Całe setki. Na łagodnym fragmencie zbocza opadającym w stronę drogi leżały trupy. W kilku miejscach niewielkie grupki żołnierzy Przymierza walczyły w płonących budynkach, lecz nie zostało im dużo czasu. Wzdłuż całej doliny leżały porzucone wozy i zapasy. Rzeka była czerwona i niosła trupy ludzi, wołów i koni. To był niszczycielski atak dużej grupy buntowników.
– Natarcie! – ryknął Nunan.
Pobiegł drogą z nadzieją, że dobrze wyliczył czas, pozwalając Kell i jej kawalerii otoczyć ich z drugiej strony doliny. Nie minęło wiele czasu, a usłyszano grzmot kroków jego piechoty i zauważono błysk słońca na jej pancerzach. Rozległy się krzyki. Żołnierze, łucznicy i jeźdźcy powrócili na drogę, przerywając walkę w forcie.
Z dymu i kurzu wyłonił się niezbyt porządny szyk bojowy. Jeźdźcy ustawili się naprzeciw lewej flanki Nunana. Oceniał, że przeciwników jest około czterystu. Nie był to idealny stosunek sił, lecz otaczali go zaprawieni w walce obywatele. Przed nim stali źle zorganizowani buntownicy, zmęczeni po długiej, ciężkiej walce, którą już uważali za wygraną. Lecz Przymierze zwycięży.
– Rozproszyć się – powiedział Nunan, gdy zbliżyli się na odległość ćwierć mili. – Łucznicy, celować do jeźdźców.
Jego rozkazy zostały szybko przekazane piechocie. Wkrótce łucznicy wyprzedzili go i zaczęli wspinać się na nieco wyższy teren. Wokół niego piechota utworzyła linię długości ponad trzydziestu jardów, obejmującą całą szerokość drogi i poboczy. Gdy znajdowali się w odległości dwustu jardów, łucznicy wroga przygotowali się do naciągnięcia cięciw. W odległości stu pięćdziesięciu jardów, trochę za wcześniej, zaczęli strzelać. W odległości stu jardów, jeźdźcy ruszyli do ataku.
– Utrzymać rytm.
Nunan podniósł tarczę na wysokość głowy i uniósł oszczep. Nad nim przeleciały strzały. Słyszał, jak wbijają się w drewno i ciało. Po lewej kawaleria wroga jechała szybko. Jego łucznicy zatrzymali się i wystrzelili. Salwa przebyła dzielącą ich odległość i spadła na wrogich konnych. Ludzie i zwierzęta padali, lecz natarcie się nie załamało. Kolejna salwa. I następna. Jeźdźcy zatrzymali się i przeformowali. Znów ruszyli do ataku i przybliżali się.
Nunan znajdował się czterdzieści jardów od buntowników. Widział skradzione pancerze Przymierza, herby Atreski i różnorodność broni i hełmów. Widział strach w ich oczach.
– Oszczepy.
Nunan ustawił się i rzucił. Krótkie włócznie uniosły się w powietrze. Przeciwnicy podnieśli tarcze nad głowy. Pociski spadały, odbijając się lub przebijając, z dźwiękiem niczym grad padający na żelazny dach. W odpowiedzi poleciały strzały. Nunan uniósł tarczę, a spadający pocisk wbił się mocno w herb Przymierza. Grot przebił się i lekko zadrasnął jego ramię.
– Oszczepy.
Krótka, lecz potężna broń wbiła się w szeregi wroga. I tym razem 2. legion podążył tuż za nimi. Hałas był niezwykły, nacisk ogromny. Nunan naparł mocno na tarczę i przebiegł po pierwszym przeciwniku, wdeptując go w ziemię. Wystająca z tarczy strzała złamała się. Po lewej i prawej biegli jego żołnierze, wykrzykując chwałę Przymierza.
Zwolnił, znalazłszy się głęboko wśród wrogów. Uniósł tarczę do góry i w lewo, i poczuł, jak trafia w tarczę przeciwnika. Przed nim pojawił się odkryty bok. Zagłębił w nim gladius aż po rękojeść i kopnięciem zrzucił trupa, jednocześnie cofając tarczę. Zatrzymał się na jedno uderzenie serca. Po prawej stracił jednego ze swoich ludzi. Cios z góry wbił się w szyję wojownika. To był ostatni cios buntownika. Ostrze Nunana uniosło się nad tarczą i przebiło gardło bezbronnego mężczyzny.
– Pazury, dalej!
Jego krzyk został podjęty przez resztę piechoty. Usłyszał rżenie koni i tętent kopyt. Hałas wzmógł się jeszcze, gdy miecze uderzyły o tarcze. Nunan spojrzał w lewo. Pozostałości kawalerii buntowników uderzyły we flankę piechoty Przymierza. Za nimi biegła piechota, gotowa do ataku. Łucznicy zbiegali po zboczu i porzuciwszy łuki, wyciągali miecze.
Z góry spadł na niego miecz. Przyjął cios na tarczę, jednak siła uderzenia sprawiła, że jego ramię przeszedł dreszcz. Cofnął się o krok. Nunan nie był drobny, lecz ten buntownik był olbrzymem. W obu dłoniach trzymał starożytny długi miecz. Mężczyzna miał gęstą brodę i liczne blizny na całym ciele, a nosił rdzewiejącą, przerwaną w kilku miejscach koszulkę kolczą. Inni tłoczyli się wokół niego.
– Do mnie – rozkazał Nunan.
Mężczyzna znów zaatakował. Był szybki. Zadał mocny cios na tarczę, próbując zmusić go do odsłonięcia się. Nunan mógł mieć tylko nadzieję, że został usłyszany. Ten drugi cios mocno wstrząsnął jego ramieniem. Buntownik uderzył po raz trzeci. Nunan szybko popchnął tarczę do przodu, trafiając mężczyznę w pierś. Tamten prawie nie drgnął, lecz nie miał już jak zadać ciosu. Miast tego przeniósł miecz w bok, by zablokować pchnięcie Nunana na wysokości pasa.
Był nieostrożny i jego ostrze trafiło innego buntownika w bok, lecz poruszał się szybko i udało mu się powstrzymać przeciwnika. Nunan ustawił gladius do parowania i znów pchnął tarczą. Tym razem wyżej, rozbijając buntownikowi nos. Mężczyzna cofnął się i zamachnął mieczem o włos mijając innego buntownika. Nunan podniósł razem gladius i tarczę, chwytając ostrze i zmuszając je do opuszczenia.
Nunan podszedł bliżej i wbił tarczę w żebra potężnego mężczyzny, nie pozwalając mu odzyskać równowagi. Tamten na chwilę wsparł się na mieczu, by utrzymać równowagę. Nunan spostrzegł okazję i wbił gladius pod żebra wroga, przebijając serce. Buntownik sapnął i poleciał do tyłu, niczym drzewo padające na sadzonki.
– Dalej! – ryknął Nunan. W dolinie rozległ się dźwięk rogu. Kell. We właściwej chwili. – Nacierajcie, Pazury, nacierajcie.
Nunan napierał dalej, nie zwracając uwagi na ból ramienia i odrętwienie. Po kilku ciosach z trudem unosił tarczę, lecz żołnierze zebrani wokół niego zapewniali mu bezpieczeństwo. Buntownicy tracili determinację. Słyszał już krzyki przerażenia i wśród bitewnego chaosu widział, jak ci z tyłu zaczynają uciekać.
Chaos powoli się uspokajał. Kapitanowie ściągnęli swoich żołnierzy do siebie i utworzyli ścianę tarcz. Mężczyźni stanęli przed nim i odepchnęli go łagodnie do tyłu. Drugi legion zwarł szeregi, odsuwając tarcze, by zadawać ciosy, i znów je zbliżając, by odpychać wrogów. Niedobitki jeźdźców buntowników skierowały się na flankę i zaczęły uciekać. Jego łucznicy powrócili do łuków, a tętent kopyt kawalerii Kell był niczym grzmot w jego uszach. Spojrzał nad głowami swoich ludzi.
– Zatrzymać się! – zaryczał.
Zatrzymali się. Również buntownicy się zawahali, niepewni i zamknięci w pułapce, z nadzieją na możliwość poddania się, lecz nie było dla nich litości. Jego piechota cofnęła się w idealnym porządku. Usłyszał głos Diny Kell i w ruch poszła setka lanc. Buntownicy wreszcie pojęli prawdę. Spanikowali. Przed nimi była ściana tarcz, za nimi zaś galopująca kawaleria.
Nunan splunął na ziemię i odwrócił się. Odkrył, że nie ma ochoty na to patrzeć.

* * *

Pretor Lena Gorsal wytarła dłonie o tunikę i podeszła do otwartego zachodniego skrzydła bazyliki. W Brodzie Mewy, niewielkim atreskańskim miasteczku leżącym sto mil od tsardyjskiej granicy, dzień był piękny, a w mieście panowała atmosfera pracowitości. Ponieważ mieszkali z dala od nowej drogi budowanej na południu, czasem trudno im było uwierzyć, że w Atresce trwał konflikt wewnętrzny, a Przymierze przygotowywało się do wojny. Prowadzili handel ze wschodem i zachodem, a perspektywa nowej kampanii po prostu źle wróżyła ich interesom.
Ani ona, ani żaden mieszkaniec Brodu Mewy nie miał ochoty brać w tym wszystkim udziału. Większości z nich zupełnie nie obchodziło, kto władał miastem Haroq, i nie uczestniczyli w bitwach, gdy przed pięciu laty Atreska została włączona do Przymierza. Grzecznie przyjęli Nauczyciela z Zakonu Wszechwiedzy, a on sam okazał się dobrym doradcą i doskonałym mentorem. Wielu przyjęło jego wiarę, a ci, którzy tego nie zrobili, byli traktowani z szacunkiem.
Okrzyki, które ściągnęły ją na forum, były pełne niecierpliwości. Ujrzała jeźdźców, na pierwszy rzut oka około dwudziestu. Tsardyjczycy z równiny Tarit, gdzie znajdował się spory kontyngent kawalerii stepowej, będący odpowiedzią na budowaną przez Przymierze fortyfikację wzdłuż granicy Goslandu i Atreski. Gdy kobieta się zbliżyła, wszyscy zsiedli z koni, a ona uśmiechnęła się na widok ich przywódcy.
– Sentor Rensaark – powiedziała w atreskim dialekcie, którym oboje płynnie się posługiwali. – To długa droga w gorący dzień solas.
– Rozbiliśmy obóz niedaleko stąd – odpowiedział sentor, szorstki mężczyzna o zimnym spojrzeniu.
Wszyscy jego ludzie mieli na sobie lekkie wełniane stroje. Do siodeł przytroczyli zbroje łuskowe, a u boków mieli miecze.
– Prowadzicie handel? – spytała.
Rensaark potrząsnął głową.
– Rozmawiamy – odparł.
– Wydawało mi się, że granica jest zamknięta dla tych, którzy nie handlują – zauważyła. – Jak się przedostaliście?
– Trochę pieniędzy odbiera ludziom wzrok – stwierdził.
– Tak powiadają – odparła. – Mogę ci zaproponować coś do picia? Albo choć ochronę przed upałem dla twoich ludzi i koni, kiedy będziemy rozmawiać.
– Dziękuję. To bardzo uprzejme.
– W taki sposób należy traktować przyjaciół – powiedziała.
– Owszem – zgodził się sztywno sentor.
Wycofali się do względnie chłodnego wnętrza bazyliki. Gorsal zaprowadziła go do swojego biura i kazała przynieść wino z wodą, pomarańcze i krwistą wołowinę. Rensaark nie czuł się swobodnie. Często oblizywał wargi, a jego twarz była ciągle skrzywiona, jakby wspominał coś nieprzyjemnego. Gorsal nie wiedziała, czego się spodziewać, ale była nieco zdenerwowana, gdy poprosiła go, by powiedział, po co przybył.
– To trudne czasy – stwierdził Rensaark. – Widzieliśmy, jak dawni sojusznicy zwracają się przeciwko nam, a Przymierze unosi pięść, by powalić innych. Ale nawet w trakcie podbojów Atreska pozostała naszym przyjacielem. Marszałek Yuran to wielki człowiek i pragnie zachować sojusz z naszym królem, lecz jego spojrzenie przyciąga obietnica bogactw Przymierza.
– W Atresce wielu podziela jego poglądy i podejmuje działania bardziej bezpośrednie, niż tylko werbalny sprzeciw – powiedziała Gorsal.
– Wiem. I jesteśmy wdzięczni. Przez pięć lat mieliśmy nadzieję na bunt. Pomagaliśmy, gdzie mogliśmy, ale musieliśmy zatroszczyć się o swoje bezpieczeństwo i armie. Gosland jest dla nas niemal obcy. Jego przywódcy są tak bardzo oddani Przymierzu, jakby urodzili się w togach, siedząc na kolumnach. Ale sądziliśmy, że Atreska taka nie jest. Teraz nie jesteśmy pewni.
– Wojna domowa wciąż trwa – odparła kobieta. – Nie chcemy wojny z Tsardem. Zbyt długo żyliśmy w pokoju.
Rensaark pokiwał głową.
– Ale nie chcecie też odrzucić Przymierza.
– Handel idzie dobrze – przyznała.
– Nadszedł czas, byście dokonali wyboru. – Rensaark mówił tonem równie lodowatym, co jego spojrzenie. – Estorea gromadzi armie wzdłuż granic Goslandu i Atreski, większe, niż kiedykolwiek wcześniej. Dowodzą nimi ich najlepsi generałowie. Mobilizację prowadzą ich najlepsze legiony. Nie dalej, jak trzydzieści mil stąd, Niedźwiedzie Pazury wymordowały prawdziwych Atreskan, którzy stanęli im na drodze. Z pewnością zauważyłaś dym na horyzoncie. Zgodnie ze swoją wiarą palą ciała tych, którzy stanęli im na drodze. Szykują się do wojny z Tsardem, a Atreska musi wybrać, wobec kogo będzie lojalna. Nie może być podziału. Już nie.
Gorsal przełknęła ślinę, czując niepokój.
– Co masz na myśli? Niczego wam nie odmawiamy. Jesteśmy waszymi przyjaciółmi i nimi pozostaniemy. Ale nasi przywódcy ustanawiają prawa w Haroq, a ponieważ jestem lojalną poddaną Atreski, będę ich przestrzegać.
– To godna szacunku postawa, którą rozumiem – powiedział Rensaark. Podniósł się. – Ze względu na naszą przyjaźń ostrzegam cię. W chwili, gdy pierwszy żołnierz Przymierza postawi stopę na naszej ziemi, będziemy w stanie wojny. A wojna ta obejmie Atreskę. Nikt z was nie będzie bezpieczny, mimo ich obietnic. Wszyscy ucierpią w tym bezsensownym konflikcie. A ja zrobię to, co mi rozkażą.
– Nie rozumiem – odpowiedziała Gorsal.
Rensaark stał już przy drzwiach.
– Nie jest jeszcze za późno. Atreska musi powstać przeciwko szaleństwu maszerującemu przez jej ziemie. Musicie odwrócić się od Przymierza. Oni nie mają siły, by nas pokonać. Nie pozwólcie im spróbować. Nie możemy rozmawiać z Yuranem, nie mamy do niego dostępu. Wy możecie. Jesteście jego poddanymi i musi was wysłuchać. Proszę, Leno, spraw, by zrozumiał. Nim wojna uczyni zło nam wszystkim.
Gorsal wpatrywała się w drzwi przez całe wieki po jego odejściu, próbując uspokoić serce i drżenie dłoni.

* * *

Ardol Kessian siedział na trawiastym zboczu z Arduciusem, a przed nimi leżało całe Westfallen. W takim dniu nie można się było czuć starym. Złociste zboże kołysało się na lekkiej bryzie. W sadach dojrzewały barwne owoce cytrusowe. Stada owiec i bydła pasły się spokojnie, a świnie leżały w cieniu. Pełen energii dziecięcy śmiech mieszał się z odległym szumem fal uderzających o drzew i odgłosem młota wbijającego gwoździe oraz zgrzytem pił.
Młody Ascendent siedział z Kessianem pod parasolem, który chronił ich przed słońcem. Przed sobą mieli dzban z wodą, a między nimi leżał talerz z częściowo zjedzonymi owocami. Lekcje już się skończyły, ale nauka Ascendentów jeszcze nie.
– Co czujesz, kiedy sprawdzasz niebo, Arduciusie? – spytał Kessian.
Arducius był doskonałym Słuchającym Wiatru, choć nie miał jeszcze dziewięciu lat. Niemal równie precyzyjny, co sam Kessian, wykazywał swoje zdolności od najmłodszych lat. Kessian zawsze z rozrzewnieniem wspominał pierwsze chwile. Arducius nie umiał jeszcze zakomunikować, co czuł w pogodzie i klimacie, które zmieniały się wokół niego. Sprawiało to, że reagował w absurdalnie praktyczny sposób. Chodził w grubych przeciwdeszczowych skórach w gorący dzień solas. To było zanim uświadomił sobie różnicę w czasie między wyczuciem frontu, a jego nadejściem. Kessian się roześmiał.
– Co cię tak śmieszy? – spytał Arducius.
– Przypomniałem sobie, jak chodziłeś po ulicach, pocąc się w skórzanym płaszczu, patrząc w niebo, i zastanawiając się, dlaczego jest niebieskie.
Arducius też się roześmiał, tak dźwięcznie, że ludzie aż odwracali się w jego stronę.
– Mówili mi „Jutro będzie padać, co?”
– A ty się złościłeś, i twierdziłeś, że dzisiaj. W wieku pięciu lat robiłeś takie wściekłe miny.
– A wy wszyscy się ze mnie śmieliście – powiedział Arducius.
Kessian potargał mu włosy.
– Ale teraz już się nie śmieją, prawda?
– Nie – przyznał Arducius. – Większość z nich patrzy na mnie, na nas wszystkich, jakby czegoś oczekiwali.
– Bo tak jest. Wszyscy oczekujemy.
I była to prawda. Mieli osiem lat i byli doskonali w swoich talentach. Ale reszty... zwielokrotnionych możliwości, manipulacji żywiołami – ani śladu. Eszelon wnikliwie wczytał się i rozłożył na czynniki pierwsze pisma starszego Goriana, szukając luk w teorii. Żadnych nie znalazł, ale w jego umyśle pojawiło się ponure podejrzenie, że to tylko teorie. Nigdzie nie było żadnych konkretnych dowodów.
Zaczęto zadawać pytania. Czy ta czwórka z dziewiątej linii Ascendencji rzeczywiście jest pierwsza? Czy czekanie miało jeszcze trwać? Każdego dnia Kessian modlił się, by pozwolono mu dożyć chwili, gdy zobaczy, jak to się dzieje, i każdego dnia czuł, jak Bóg coraz mocniej ciągnie go do powrotu do ziemi. Nie wierzył, by niedawne narodziny w potencjalnej dziesiątej linii rzeczywiście miały znaczenie. Inne kobiety były ciężarne. Nie dożyje chwili, gdy te dzieci osiągną dojrzałość. Miał sto czterdzieści lat i czuł to w każdym trzasku kości i w każdym uderzeniu serca.
– Dobrze się czujesz, ojcze Kessianie? – spytał Arducius.
Kessian zmusił się, by się uśmiechnąć.
– Oczywiście, że tak. A teraz wracamy do nauki. Co czujesz? Powiedz mi.
– Czuję wiatr, jakby przelatywał przez moją głowę i ciało – odpowiedział Arducius. – Mogę wyczuć zapach kropli deszczu, która spadła trzysta mil stąd, niesiony na wietrze. Mogę wznieść się wysoko w powietrze, by zobaczyć, czy temperatura podniesie się, czy spadnie. Mogę wyczuć gęstość chmury, by powiedzieć ci, ile spadnie z niej deszczu. Mogę spojrzeć na powierzchnię morza i powiedzieć, czy nadejdzie sztorm. – Arducius wzruszył ramionami. – Jak zawsze. Tak samo jak ty.
W głosie Arduciusa była nuta zniechęcenia, a Kessian nie mógł mieć o to do niego pretensji. Oczekiwania innych były wielkim ciężarem na ich młodych ramionach. A będzie to niczym w porównaniu z falą rozczarowania, które ich przepełni, jeśli nie spełnią tych oczekiwań.
– Przykro mi, Arduciusie – powiedział Kessian.
– Dlaczego?
– Że przypadł wam w udziale ten los.
Arducius się zachmurzył.
– Tak, ale mnóstwo innych w Westfallen miało umiejętności.
– Lecz żaden z nich nie był tak doskonale dostrojony w tak młodym wieku. I z żadnym z nich nie wiązano takich nadziei. – Kessian westchnął. – To niesprawiedliwe, że tak wiele oczekiwaliśmy i zakładaliśmy. Choć oczywiście wciąż jest czas. Mnóstwo czasu.
Arducius wpatrywał się w niego, a jego mina zdradzała niepewność, zanim się jeszcze odezwał.
– Ale jesteśmy lepsi niż wszyscy inni w naszym wieku. Nawet ty, prawda?
Kessian pokiwał głową.
– Ależ tak, tak.
Dziecko zawsze dawało nadzieję i Kessian z wdzięcznością się jej trzymał. Poniżej Gorian siedział z Gwythen Terol, drugą Panią Stad. Gorian uczył się ze szczegółami biologii krowy. Jak zawsze zwierzę uspokajało się, gdy się zbliżył. I jak zawsze w wypadku Goriana, i tylko jego, reszta stada zbierała się jak widownia, przeżuwając i patrząc. Zwierzęta wiedziały.
Ale co wiedziały, i dlaczego, w imię Boga, jego podopieczni nie mogli wykonać kolejnego kroku? Musiał nadejść szybko. Musiał.

Rozdział 5

843. cykl Boga, 35. dzień wznoszenia solas

10. rok prawdziwej Ascendencji

Nad Brodem Mewy gęstniała zasłona dymu. Płomienie z dwóch tuzinów pożarów jeszcze zwiększały upał. Nad południową częścią osady powietrze dygotało od gorąca, kolejni napastnicy wpadali do miasta, a ich sylwetki rysowały się wyraźnie na tle płonących pól.
Pośrodku głównej ulicy dowódca garnizonu próbował zorganizować przerażonych obywateli w ochotniczą milicję, nadając im choć pozory uporządkowania. Było ich rozpaczliwie mało, brakowało im wyposażenia i doświadczenia. Ale mimo to ustawili się w czterech rzędach, z nielicznymi pikami wystawionymi z przodu. Za nimi garstka łuczników stała z łukami myśliwskimi w gotowości.
Han Jesson potrząsnął głową. Żałosne. Właściwie bezcelowe. Miał ochotę podbiec do nich i zachęcić ich do ucieczki albo ukrycia się, ratowania życia. Ale ich obecność oznaczała trochę więcej czasu dla pozostałych, by mogli się uratować, i pragnienie przeżycia zwyciężyło nad litością.
Północna część miasta była stracona. Domy płonęły do samej rzeki. Wciąż słyszał odgłosy walki, ale najeźdźcy już prawie oczyścili okolicę, prowadząc zwierzęta gospodarskie na północny-wschód. Teraz skierowali się do centrum osady. Jesson miał dwie możliwości. Mógł pozostać w ukryciu w domu, ryzykując, że zostanie spalony, albo uciekać na południe z rodziną mając nadzieję, że zostanie zignorowany do chwili, gdy dotrze do stajni, gdzie trzymali wóz i konie.
Odszedł od okna i spojrzał w mrok domu i warsztatu. Serce waliło mu w piersi. Nie mógł się skoncentrować, czuł tylko strach. Nie wiedział, co będzie lepsze.
W kącie warsztatu żona pocieszała ich synka. Atak nadszedł bez ostrzeżenia, napastnicy wypadli z leżących w odległości pół mili lasów, gdy słońce stało w zenicie. Zgiełk i krzyki paniki zmroziły mu krew w żyłach i doprowadziły chłopca do ataku drgawek. Biedny Hanson miał tylko pięć lat. Nie powinien być świadkiem tej grozy.
Han spojrzał żonie w oczy. Kari błagała go, by coś zrobił. Wokół niego leżały sterty jego wytworów. Amfory, garnki, talerze, wazy, kielichy, wszystkie zaprojektowane, wypalone i ręcznie malowane na miejscu. Porzucenie wszystkiego oznaczało utratę dobytku całego życia. Pozostanie oznaczało ryzyko spalenia żywcem.
Hałas na ulicy wzmógł się. Słyszał zbliżające się konie. Ludzie biegli na ślepo, byle dalej na południe. Jak to możliwe? Znajdowali się trzy dni drogi od granicy Tsardu. Zakładał, że to stamtąd pochodzili napastnicy. Przetarł oczy i przycisnął się do lekko uchylonej okiennicy, by spojrzeć na koniec ulicy. Czekał zbyt długo. Było za późno, by uciekać.
– Tutaj nic się nam nie stanie – powiedział. – Wszystko będzie dobrze. Po prostu zostaniemy tu i nie będziemy się wychylać.
– Han, co się dzieje? – spytała Kari błagalnym głosem.
– Milicja ich nie zatrzyma. Ludzie uciekają. Będziemy tu bezpieczni, obiecuję.
Jego słowa wydawały mu się puste. W głębi żołądka czuł dziwne ssanie, a jego oczy cały czas wypełniały się łzami.
Najeźdźcy zaatakowali linię pik. Widział ich ostre natarcie. W linię obrońców wbiły się strzały. Ludzie padali. Niektórzy wili się i wrzeszczeli. W odpowiedzi poleciało kilka strzał. Może dwóch konnych zostało trafionych. Konni łucznicy wroga znów się odwrócili i wystrzelili kolejną salwę. Tym razem linia pikinierów załamała się z lewej strony. Inni jeźdźcy wbili się w ten wyłom, tnąc z góry mieczami. Powietrze wypełniła krwawa mgiełka. Łucznicy obrońców rzucili się do ucieczki.
Tętent kopyt na bruku odbijał się echem od budynków po obu stronach ulicy. Jesson cofnął się, gdy obok niego przejechał pierwszy z napastników. Tuż przed jego domem znany mu mężczyzna został powalony, a jego ciało uderzyło o ścianę. Krew wylała się na kamienie, a jego niewidzące oczy wpatrzyły się w Jessona.
Cofnął się, unosząc dłoń do ust. Poczuł mdłości. Zakrztusił się, z trudem łapiąc powietrze.
– Drogi Boże Wszechwiedzący, chroń nas, sługi swoje – wyszeptał. – Oddajemy się twemu miłosierdziu.
– On się od nas odwrócił – wysyczała Kari. – Nie marnuj czasu na rozmowy z Bogiem. Zastanów się raczej, jak uratować swoją rodzinę.
Jesson poczuł przeszywający wstyd. Podszedł do nich, a jego umysł zaczął się oczyszczać. Na zewnątrz tętent kopyt ucichł, choć od północy nadal dochodził go odgłos szybkich kroków, krzyki przerażenia i trzask rąbanych desek.
– Jesteśmy we właściwym miejscu – powiedział, kucając przed nimi i głaszcząc syna po głowie. – Jeśli nas miną, jesteśmy tu bezpieczni przed ich wzrokiem. Jeśli podłożą ogień, możemy uciec od frontu lub z tyłu, przez magazyn i studio, jeśli będzie to konieczne. Mamy ze sobą nasz majątek. Bóg będzie nas strzegł. – To ostatnie powiedział, patrząc Kari w oczy. Musiała mu uwierzyć.
– Czyli możemy tylko czekać, tak?
– Nie jestem wojownikiem – odparł Han. – To jest nasze miejsce.
W sąsiednim warsztacie rozległ się głośny trzask. Przez ścianę słyszeli obce głosy i trzaski, jakby drewna ciągniętego po kamieniu. A później charakterystyczny trzask płomieni.
– Spalimy się tutaj – powiedziała zdesperowana Kari. – Czemu nie uciekliśmy, kiedy zaczął się atak?
Nie potrafił spojrzeć jej w oczy. Wyprostował się i cofnął.
– Musimy bronić tego, co nasze.
– Czym? Nie zabrałeś nas na zewnątrz, bo za bardzo bałeś się ruszyć. A teraz jesteśmy w pułapce. Czy twój Bóg uratuje nas przed ogniem i mieczem?
Okiennice wpadły do środka, zasypując warsztat drzazgami. Twarz najeźdźcy była obramowana światłem, rysowała się na tle dymu i ognia płonącego po drugiej stronie ulicy. Pokiwał z zadowoleniem głową, zawołał do tyłu i wszedł do środka przez otwór. Dwaj kolejni wyważyli drzwi wejściowe. Kari wrzasnęła i przytuliła do siebie Hansona. Han stanął przed nią. Tylko to mu zostało.
Uniósł dłonie, by ich odepchnąć.
– Zostawcie ich – powiedział drżącym głosem.
Nawet się nie zatrzymali. Okryci lekkim pancerzem i płaszczami, szybko przeszli niewielką odległość. Jeden uderzył go w bok głowy; poleciał w ramiona drugiego. Czuł się słabo, jego nozdrza wypełniał odór potu i impregnowanej skóry. Szarpał się, lecz uchwyt był zbyt mocny. Uspokoił go sztych miecza przytknięty do boku.
Jeden z napastników pochylił się i krzyknął rozkazująco do Kari, która wciąż wrzeszczała. Znów wykrzyknął te same słowa, a gdy nic nie zrobiła, wyrwał chłopca z jej objęć i podał go towarzyszowi.
– Wszystko będzie dobrze – wydusił z siebie Han. – Zachowaj spokój. – Czuł łzy płynące po policzkach. – Proszę, nie krzywdźcie mojej rodziny – błagał. – Proszę.
Mężczyzna tylko wbił miecz odrobinę głębiej. Jego towarzysz uderzył Kari w twarz, by przestała krzyczeć za synem. Chwycił jej brodę dłonią w rękawicy i obrócił w prawo i w lewo, mrucząc coś z zadowoleniem.
– Puść ją – powiedział Han, znów zaczynając się szarpać. – Puść ją, ty tsardyjski bydlaku.
Sztych przebił jego skórę i zagłębił się trochę. Ból był ogromny. Gorąca krew płynęła po jego boku.
Napastnik chwycił suknię Kari przy szyi, najwyraźniej pragnąc ją z niej zerwać, jednak tylko wyprostował się, pociągając ją za sobą. Popchnął ją przed sobą.
– Han, pomóż mi! – Kobieta zaczęła znów krzyczeć. – Pomóż nam!
Ale Han nie mógł walczyć z ostrzem miecza. Patrzył bezradnie, jak jego syn i żona są wyprowadzani z warsztatu na ulicę. Nagle miecz się cofnął. Obrócił się w rękach Tsardyjczyka, który odepchnął go od siebie. Spojrzał ze złością w ogorzałą twarz, zacisnął pięści i rzucił się do ataku, krzycząc o swojej rodzinie.
Mężczyzna roześmiał się, a głowica jego miecza uderzyła Hana w skroń.

* * *

Bród Mewy od Haroqu, stolicy Atreski, dzielił cały dzień jazdy. Kazał swoim ludziom szczegółowo sprawdzić księgi Atreski, zanim potwierdził podatek za ostatnie pół roku. Powinien być z nimi. Atreska była w Przymierzu Estorei od zaledwie sześciu lat i pozostawała trudną prowincją.
System poboru podatków był mało wydajny i na dalekiej północy, jak również wzdłuż granic Goslandu i Tsardu, pozostał znaczny opór. Poborcy w Atresce z chęcią utrudniali im pracę, gdzie tylko mogli, i w efekcie ponad pięciuset Zbieraczy Jhereda przygotowywało i wprowadzało w życie ten rzeczywiście skomplikowany system, podczas gdy w kraju trwała wojna domowa.
Ataki i wypady z Tsardu jeszcze utrudniały pracę i dlatego rozumiał, dlaczego zabierano go do Brodu Mewy. Ale widział to wszystko już wcześniej i tym razem nie spodziewał się zobaczyć ani usłyszeć nic nowego.
Jhered jechał z sześcioma swoimi ludźmi i pięćdziesięcioma żołnierzami Atreski. Oddział kawalerii był ciężko uzbrojony i opancerzony, i z pewnością nie czuł się swobodnie w ten gorący dzień. Zbieracze trzymali wzniesione pionowo lance, z proporcami trzepoczącymi na ich końcach. Łuki nosili na plecach, a miecze w pochwach. Wypolerowane nagolenniki, naramienniki i napierśniki błyszczały w słońcu. Za nimi jechały wozy z zaopatrzeniem, przenośną kuźnią i płóciennymi namiotami dla tych, którzy zostali pozbawieni dachu nad głową. Był to pokaz wsparcia, siły i zdecydowania dla wszystkich, którzy chcieli go widzieć. Thomal Yuran, marszałek obrońca Atreski, był dumnym mieszkańcem swojego kraju i Jhered nie spodziewał się po nim niczego innego.
Dwaj mężczyźni jechali na przedzie kolumny wzdłuż głównej drogi z Haroqu do Tsardu. Zbudowana dla armii Przymierza, przebiegała w pobliżu Brodu Mewy. Po obu jej stronach leżały gęste, obecnie wysuszone zarośla, a przed nimi teren wznosił się nieco w stronę migoczącego horyzontu, który po lewej stronie plamiła chmura dymu. Znajdowali się już blisko osady.
– To bardzo spokojne miejsce – powiedział nagle Yuran, przerywając długie milczenie. Jego głos, szorstki i głęboki, był nieco stłumiony przez hełm, który został zbyt ściśle umocowany pod brodą, ograniczając poruszenia szczęki mężczyzny.
Jhered spojrzał na swojego towarzysza, który jechał wyprostowany, patrząc brązowymi oczami przed siebie, a spod jego hełmu z piórami płynął strużkami pot. Skarbnik szanował Yurana za lojalność wobec swoich ludzi, ale był niezmiernie sfrustrowany jego brakiem zrozumienia, jaki wpływ miały niepokoje w Atresce na całe Przymierze. Właśnie z powodu tej koncentracji na sobie i pragnienia utrzymania się z dala od imperium kwestionował powołanie Yurana na stanowisko. Jego obawy zostały przegłosowane przez senat w Estorei, choć był pewien, że sama Orędowniczka też miała wątpliwości. Szkoda.
– Z pewnością – odparł spokojnie Jhered. – Wciąż nie rozumiem sensu sprowadzenia mnie tutaj, marszałku Yuranie. Odwiedzam was na zaledwie trzy dni, i przez ten czas jestem gotów wysłuchać wszystkich waszych trosk. W drodze spędzimy dwa dni, a w ciągu tego dnia niemal się do mnie nie odzywasz. Czy mam rozumieć, że ta nieszczęsna osada jest waszą jedyną troską?
Yuran odwrócił się do niego ze zmrużonymi oczami.
– Jak zawsze obawiam się, że wasze przesadne mniemanie o własnej wartości nie pozwoli wam wysłuchać trosk Atreski.
Jhered siedział z twarzą bez wyrazu, pozwalając, by Yuran dał upust swoim niepokojom.
– Sprowadzam was do Brodu Mewy, ponieważ wierzę, że jeśli zobaczycie, jak Przymierze nas zawodzi, otworzycie wasze umysły. Słowa możecie zignorować. Obrazów nie.
– Widziałem skutki bandyckich napaści więcej razy niż ci się wydaje, Thomalu. Walczyłem w większej liczbie bitew niż ty spędziłeś lat na bożej ziemi. Podobnie jak ja, ty również musisz zrozumieć, że takie wydarzenia są pechowymi krokami na trudnej drodze do pokoju i stabilności.
Yuran zaśmiał się z goryczą.
– Szanowałbym cię, gdybyś był choć trochę jednostką. Pozwól sercu poczuć to, co my czujemy. Niech twoje usta odpowiedzą szczerze, nie pustymi słowami nabazgranymi przez pióra urzędników i polityków Przymierza. Ci ludzie nigdy nie widzieli zniszczenia. Nigdy nie widzieli wojny. Nie rozumieją naszych problemów. Ty masz możliwość nam pomóc. Boli mnie, że przez te wszystkie lata, przez które cię znam, nigdy jej nie wykorzystałeś.
– Wierzę we wszystko, co mówię – odparł Jhered. – I pracuję na rzecz tego, w co wierzę. Jestem wysłannikiem Przymierza Estorei i jego Orędowniczki. Moja praca nie cieszy się niczyją sympatią, ale muszę z tym żyć. – Wzruszył ramionami. – Jestem poborcą podatkowym, więc nikt mnie nie lubi. Ale mimo to wykonuję swoją pracę dla dobra wszystkich. Nawet tych obywateli Brodu Mewy. Nawet w takim czasie.
– Pytasz, dlaczego nie zdecydowałem się dziś z tobą porozmawiać? Może masz swoją odpowiedź.
– W takim razie, panie marszałku, uszanuję wasze pragnienie milczenia.
Bród Mewy leżał na płaskim dnie i łagodnych zboczach doliny, przez którą rzeka Mewa płynęła na południe. Miała swe źródła w krainie jezior na południu Goslandu, a ujście w Morzu Tirrońskim. Bród, wokół którego rozrosło się miasteczko, znajdował się w południowej części osady i przez lata stanowił część głównego szlaku handlowego ze wschodu na zachód przez Mewę. Kiedy pojawiło się Przymierze Estorei i zaczęła się kampania w Tsardzie, brzegi rzeki połączył kamienny most dalej na południe, stanowiący pewniejszą i bardziej bezpośrednią drogę do centrum działań na wrogim terytorium.
Mimo tego, w ostatnich latach Bród Mew dobrze prosperował, gdyż armie Przymierza kupowały hurtowo zaopatrzenie i regularnie sprzedawały łupy z Tsardu. Handlarze z Brodu mieli układy na targach w Haroqu i proponowali dobrą cenę za towary, które z zyskiem sprzedawali w stolicy. I z tego powodu z pewnością miasteczko stało się celem napaści Tsardyjczyków.
Dwa dni po ataku, w odpowiedzi na wiadomość przyniesioną przez kuriera, który na zgonionym koniu wjechał na dziedziniec zamku Yurana, Atreskanie i ludzie Jhereda spoglądali na zrujnowane miasto. Zniszczenia były znaczne. Po obu stronach doliny i za nią, pola były poczerniałe. Wille zmieniły się w osmalone ruiny, a dym wciąż unosił się w błękitne niebo. W samym mieście drogę napastników znaczyły wypalone budynki, ciemne plamy na bruku i porozrzucane resztki dobytku – ubrania, ceramika, meble. Niektóre domy i ulice zostały całkowicie zignorowane, gdyż zbójcy koncentrowali się na głównych drogach i gospodarstwach. Pasły się nieliczne zwierzęta. Powietrze cuchnęło spalenizną i wilgocią.
Miasto było ciche. Jhered widział ludzi krążących po osadzie, zajętych uprzątaniem tego, co się dało. Ciała już zostały usunięte i najpewniej pogrzebane. Na Domu Masek wisiały liczne nowe flagi, świadectwo śmierci, która tak niedawno i tak gwałtownie nawiedziła Bród. Skarbnik zanotował w myślach, by przed wyjazdem pomodlić się i przewrócić ziemię w Domu.
Jhered wjechał do miasteczka, boleśnie świadom swojego wyglądu. W przeciwieństwie do błyszczących zbroi atreskiej kawalerii, jego ludzie mieli ubrania odpowiednie do długiej jazdy. Lekką koszulkę kolczą nosił na skórzni, spodnie były obszyte skórą, a płaszcz miał chronić przed zimnem w bezchmurne noce. W jukach wiózł pieczęć i swoje rozkazy, u pasa miał ukryty w pochwie estoreański gladius.
Żaden z tych elementów jeszcze go nie identyfikował, ale na plecach jego płaszcza, na szarfie przecinającej jego pierś i na okrągłych tarczach jego ludzi widniał symbol Zbieraczy – ręce otaczające godło Przymierza Estorei i rodu Del Aglios. Samo godło wystarczało, by wywołać w Atresce niechęć. Otaczające je ręce sprawiały, że niechęć w takich miejscach jak to zmieniała się we wrogość.
Prace przy oczyszczaniu miasta ustały, gdy widok kolumny odciągnął uwagę ludzi od ponurych zadań. Mieszkańcy zaczęli się zbierać. Yuran zaprowadził ich na forum, zsiadł z konia i nakazał swoim ludziom zrobić to samo. Zbieracze byli ostrożni i otoczyli swojego dowódcę na wypadek, gdyby okazało się to konieczne. Jhered patrzył na gromadzących się obywateli. Nie mieli złych zamiarów. Chcieli usłyszeć wieści. Pragnęli pomocy, a marszałek obrońca Yuran miał ją zapewnić. Lecz nie było też powitalnych uśmiechów ani wdzięczności na brudnych, wyczerpanych twarzach. Za to wyraźnie malowały się na nich poczucie straty, zmieszanie i oszołomienie.
Do przodu wystąpiła kobieta w średnim wieku. Wytarła pokryte popiołem ręce o suknię, która niegdyś była ciemnozielona, a teraz brudna i poplamiona. Siwe włosy ściągnęła do tyłu i związała czerwono-białą chustą. Pokrytą zmarszczkami twarz miała brudną od sadzy, a oczy podkrążone i przekrwione. Przyjęła wyciągniętą rękę Yurana i splotła palce w tradycyjnym atreskim powitaniu.
– Marszałku obrońco Yuranie, wasza obecność jest mile widziana. – Spojrzała z niesmakiem na Jhereda.
– Jednak spóźniona o dwa dni. Oddaję cześć waszym zmarłym, pretorze Gorsal, i później pomodlę się z waszym Nauczycielem w Domu Masek. Teraz powiedz mi, czego potrzebujecie.
Gorsal skuliła się.
– Od czego mam zacząć? Nasze domy, plony i warsztaty zostały spalone. Nasi ludzie zostali uprowadzeni, a bydło zabrane. Nie mamy jak się bronić przed Tsardyjczykami. Zostaliśmy zmiażdżeni. Dorośli mężczyźni i kobiety zostali zmuszeni do opuszczenia domów i ucieczki. Najdzielniejsi spośród nas zostali zamordowani. Marszałku, niektórzy z nich zostali spaleni na popiół i ich cykle się skończyły. Nie będą już chodzić po ziemi Boga. Jest w nas tyle gniewu. To nie byli mordercy. To byli niewinni, których Przymierze obiecywało chronić.
Wśród tłumu rozległy się szmery. Jhered oceniał, że zebrało się ponad sto osób. Zrobił drobny gest, każąc swoim ludziom się rozluźnić. W mieście panował nastrój goryczy i złości, a Yuran zdawał się chętnie go podsycać.
– Rozumiem waszą frustrację, Leno – powiedział Yuran. – Ja również zostałem zapewniony, że nasze granice są bezpieczne. Wszystkie moje siły znajdują się w fortach na granicy. Robię absolutnie wszystko, co w mojej mocy, by zapewnić bezpieczeństwo wszystkim mieszkańcom Atreski. Lecz rozumiesz, pod jakim naciskiem finansowym się znajduję. Większość z naszych stałych legionów wyruszyła. Wiesz, jak wielu Atreskan prowadzi obecnie kampanię w głębi Tsardu. Dyskutowaliśmy o tym na radzie zaledwie dziesięć dni temu.
– A co ja mam powiedzieć moim ludziom? Że musimy wstawać każdego dnia i mieć nadzieję, że napastnicy nie powrócą, bo jeśli powrócą, nie będziemy mieli możliwości ich powstrzymać? Że Przymierze nas nie ochroni? Że nasi władcy w Haroq siedzą i patrzą, nie mogąc nam dostarczyć środków do obrony?
Głos pretor podnosił się i załamywał, wyraźnie ukazując jej desperację. Za nią tłum poruszał się, mamrocząc z niezadowoleniem. Jhered usłyszał jedno czy dwa wyzwiska. Odchrząknął. Yuran odwrócił się w jego stronę.
– Jesteś pewien, że osiągasz to, czego pragniesz? – spytał cicho Jhered. Założył ręce na piersiach.
– Wysłuchuję swoich ludzi – odparł Yuran. – Miej szacunek.
Jhered podszedł bliżej do Yurana i odezwał się tak cicho, by tłum go na pewno nie usłyszał.
– Nie chcę okazywać braku szacunku, ale podsycanie gniewu przyniesie przeciwny efekt. Lepiej wraz z pretor przyjrzeć się zniszczeniom. Ocenić, co należy zrobić, a później wysłuchać zarządców miasta w bazylice. W zgodzie z protokołem. Wkrótce zapadnie noc, a ja nie będę odpowiadał na pytania przed tłumem.
– To wasze rujnujące podatki sprawiły, że byliśmy podatni na atak – syknęła Gorsal. – Jesteście bezpośrednio odpowiedzialni za śmierć tych wszystkich ludzi.
Jhered uniósł brodę, świadom, że góruje nad Yuranem i pretor. Uniósł palec i pokiwał nim Gorsal.
– Takie oskarżenia wymagają dowodów. Na szczęście mam tu specjalistów, którzy zbadają wasze księgi i wykażą problemy i niewydolność waszej lokalnej gospodarki. Być może mieliście możliwość osiągnąć większe zyski niż się spodziewaliście. Ale wszystko po kolei. Obejrzę wasze miasto, na własne oczy zobaczę zniszczenia i ocenię wpływ, jaki będą miały na podatki, których oczekujemy od was w następnym półroczu. Jeśli chcecie oskarżać mnie i Przymierze w ogóle, róbcie to w murach bazyliki. Trwa wojna. Wszyscy muszą się poświęcać, by osiągnąć zwycięstwo. A teraz proponuję, by nasi ludzie wzięli się do działań bardziej konstruktywnych niż wysłuchiwanie waszych nużących głosów.
Wiedzieli, że go nie pokonają. Zbieraczy można było naciskać tylko do pewnego momentu, a szczególnie ich przywódcę. Mimo swej złości, w głębi duszy byli pod wrażeniem jego obecności. Niewielu ludzi miało okazję zobaczyć Paula Jhereda, nie mówiąc już o porozmawianiu z nim twarzą w twarz. Był przywódcą Zbieraczy od siedemnastu lat, a w wieku lat czterdziestu siedmiu wciąż był młody jak na to stanowisko. Słyszał wszystkie plotki na swój temat, a ta, którą wykorzystywał do maksimum, dotycząca jego olbrzymiego wzrostu, bywała najbardziej przesadzona. Co jak co, ale nie był wyższy niż dom. Choć czasem chciałby.
Odwrócił się do swoich ludzi, czterech mężczyzn i dwóch kobiet. Piątka z nich miała niską rangę addosa, jeden został niedawno awansowany na approsa. Wszyscy dopiero od niedawna podróżowali do odległych osad i dlatego byli nerwowi.
– Sam będę chodził po mieście – powiedział. – Wy zacznijcie sprawdzać rachunki i księgi. Bez wątpienia usłyszycie historie o biedzie i ubóstwie. Trzymajcie się faktów. Zachowajcie czujność i szukajcie upiększeń w księgach. Notujcie wszystko, co wyda się wam podejrzane. Oczekuję od was uczciwej oceny tutejszego poziomu opodatkowania i sprawdzenia czy rzeczywiście mieszkańcy pozostali bez środków na wykupienie sobie obrony. Kiedy wrócę, podzielę się z wami swoją oceną kosztów odbudowy Brodu Mewy, ponownego obsiania pól i zakupu bydła. Możemy przynajmniej zostawić im jakieś pocieszające wieści odnośnie wysokości podatku za to półrocze, czyż nie? Jakieś pytania? – Potrząsnęli głowami. – Dobrze. Approsie Harinie, wiesz, gdzie jest moja pieczęć i rozkazy. Nie zapomnij przedstawić ich, zanim poprosicie o informacje. Nie wyjmujcie broni. Idźcie.
– Tak, panie.
Obserwował ich przez chwilę. Wszyscy byli niezłymi uczniami. Harin miał potencjał, by osiągnąć wysokie stanowisko, jeśli wytrzyma wyczerpujące tempo życia Zbieracza. Odwróciwszy się, Jhered przyjrzał się miastu z perspektywy forum. Będzie musiał przejść dwoma głównymi ulicami, które prowadziły na forum. Konieczna będzie również wizyta w willi w dolinie i w Domu Masek. Dwie godziny, nie więcej. A później długa noc wysłuchiwania jęków ludzi, którzy nie mieli pojęcia, jak działa Przymierze.
Jhered ruszył przez forum, gestem odsuwając ludzi z drogi i zakładając, że Yuran i Gorsal ruszą za nim. Zawsze dobrze było zmusić miejscowych przywódców, by za nim truchtali. Dobrzy ludzie w Brodzie Mew mogli ich szanować, ale powinni zrozumieć, kto jest głosem prawdziwej władzy. Atreska była dumną i potężną krainą, lecz przede wszystkim była sługą Przymierza Estorei.
Ruszył środkiem niegdyś zadbanej brukowanej ulicy. Chodniki i rynsztoki były zasypane gruzem, otwory odpływowe się zapchały, a muchy obsiadły plamy zaschłej krwi. Po lewej i po prawej stronie na osmalonych ścianach ziały ciemne otwory okien. Dachówki popękały i pospadały od gorąca pożarów, które zniszczyły sąsiadujące ze sobą budynki sklepów i warsztatów.
Smród był równie gorzki i paskudny, co nastroje obywateli. Jhered szedł powoli po bruku, dzwoniąc okutymi butami o kamień, i widział w umyśle grozę, która spadła na Bród Mew. Ci ludzie nie byli żołnierzami. Bardzo nieszczęśliwe wydarzenie. Ale nie pierwsze, które dotknęło Atreskę podczas kampanii w Tsardzie i z pewnością nie ostatnie.
– Znajdujemy się prawie sto mil od granicy Tsardu – powiedziała Gorsal, jakby czytała mu w myślach. – I zaledwie dzień drogi od Haroqu. A jednak zaatakowali nas w biały dzień. Tsardyjczycy byli naszymi przyjaciółmi. Wasza wojna uczyniła ich niepotrzebnymi wrogami. Moi ludzie zostali zabici przez tych, z którymi handlowali i pili. Wiesz, dlaczego to robią, prawda? I wiesz, dlaczego powiedzieli, że powrócą.
– Ponieważ są zdesperowani. To typowa taktyka tych, którzy przegrywają wojnę. Atreska również ją stosowała. Jesteście względnie nowymi członkami Przymierza. Blizny wojny, która doprowadziła do waszego przystąpienia do Estorei, wciąż są świeże w umysłach wielu. A oni czują, że takie działania mogą zachwiać waszą wiarą w Przymierze.
– I odnieśli niejaki sukces – powiedziała krótko Gorsal, podnosząc wzrok na Jhereda i napotykając jego stanowcze spojrzenie. – Czujesz ten nastrój. Co mamy myśleć? Co mamy zrobić? Twoje jastrzębie zobaczą, że nałożone na nas podatki nie pozostawiły nam środków na utrzymanie milicji. Polegaliśmy na ochotnikach i rdzewiejącej broni. Efekty są wszędzie wokół ciebie.
Jhered milczał przez krótką chwilę.
– Spodziewam się, że zgodzisz się ze mną, iż nigdy nie wiodło się wam lepiej, a Przymierze zapewniło wam stabilność gospodarczą i większą możliwość poprawienia własnej sytuacji, gdybyście tego zapragnęli. I spodziewam się, że wierzycie, iż Przymierze zapewni wam pokój i bezpieczeństwo.
– Kiedy? Nie widzę rozkwitu. I na co się to przyda tym, którzy spłonęli na popiół? – Gorsal wskazała na ruiny ulicy. – Jak wiele razy zostaniemy jeszcze wypędzeni z domów, nie mogąc się obronić?
Jhered zatrzymał się i spojrzał na nią.
– Dorastałem w granicznej krainie. Mieszkałem w wiosce, która była celem napaści. I podobnie jak was, nikt nie pytał mnie ani mojego ludu, czy chcemy stać się częścią Przymierza. Zostaliśmy pokonani w wojnie, podobnie jak wy i wszystkie prowincje Atreski. Podobnie jak ja, wy również musicie żyć w zgodzie z rzeczywistością i wiedzieć, że wasza przyszłość w ramach Przymierza jest pewna, jak nigdy by nie była z niepewnym handlem i układami z Tsardem. Przymierze wam pomoże. A na razie, przykro mi z powodu strat, które ponieśliście i tych, które jeszcze możecie ponieść. Obsadzanie granicznych fortów nie jest jedynym sposobem zapewniania bezpieczeństwa. Upewnijcie się, że wasz władca rzeczywiście zapewnia wam całą ochronę, jaka jest w jego mocy. To jego obowiązek.
Yuran zakrztusił się, a w każdym razie tak to zabrzmiało. Jhered spojrzał na niego z góry, nie ruszając się.
– Macie coś do powiedzenia, panie marszałku?
– Skarbniku Jheredzie, uważam tę sugestię za obraźliwą. – W blasku powoli zachodzącego słońca twarz Yurana była czerwona. – Moi ludzie wiedzą, że robię wszystko, co mogę. Opłakuję każdego, który ginie dla Przymierza, gdy ci, którzy powinni ich bronić, są zmuszani do służby w Tsardzie. Twoje próby, by zasiać podejrzenia, są poniżej wszelkiej pogardy.
Jhered uśmiechnął się ponuro.
– Chcę się tylko upewnić, że wszyscy otrzymają to, do czego są uprawnieni. Skarbnik to łatwy cel dla oskarżeń. Prosiłem tylko, by rozważono wszelkie aspekty.
Szli dalej, a Jhered doświadczonym okiem oceniał zniszczenia i koszt, zaś jego umysł obliczał i zapamiętywał informacje. Może jego odwiedziny tu nie były aż takim marnowaniem czasu. To miasto zostało poważnie zniszczone, szczególnie biorąc pod uwagę jego odległość od granicy. W najbliższym czasie będzie cierpieć.
Yuran szedł tuż za nim, a fale oburzenia opuszczały go powoli. Pretor Gorsal szła po lewej, w pewnej odległości. Mocno zaciskała wargi, najwyraźniej nie ważyła się więcej odezwać.
Kilkanaście stóp przed nimi przez zniszczony otwór drzwiowy na ulicę wytoczył się mężczyzna. Był nieogolony i brudny. Włosy zwisały mu w strąkach, a na twarzy malowała się rozpacz, która poruszyła serce Jhereda. Ujrzał ich, przyjrzał im się uważnie. Jego spojrzenie spoczęło na Jheredzie. Wyraz jego twarzy zmienił się, spochmurniał. Chwycił kawałek zniszczonego garnka i rzucił się na Zbieracza.
Gorsal zamarła ze zduszonym okrzykiem. Jhered uchylił się przed ciosem i zablokował go lewym ramieniem. Kawałek ceramiki poleciał i rozbił się o ścianę. Jhered chwycił mężczyznę za przedramiona i trzymał go z dala od siebie. Z każdym wypowiadanym słowem twarz Jhereda opryskiwała ślina.
– Ona została zabrana z waszego powodu, sukinsynu. Oboje zostali. Chcieliśmy tylko żyć w pokoju, a przez was zabrali wszystko. Zabrali wszystko, co kochałem. – Rozluźnił się nieco. – Z powrotem. Chcę ich z powrotem. Gdzie oni są? Zabrali moją żonę i syna. Musisz mi pomóc. Musisz.
Mężczyzna skulił się. Jhered otoczył ramieniem jego szyję i przyciągnął go do siebie. Tamten łkał teraz, a jego ciałem wstrząsał ból. Jhered czuł każdy spazm i przycisnął go mocniej do siebie.
– Tsard upadnie – powiedział, czując, jak jego oddech porusza włosami mężczyzny. – Przymierze przywoła go do porządku i wszystko, co zabrali, zostanie zwrócone. Bóg będzie chronił twoją rodzinę. Zaufaj moim słowom. Zaufaj Orędowniczce. Zaufaj Przymierzu.
– Jak się nazywasz?
– Jesson. – Jego głos był stłumiony. – Han Jesson.
– Bądź silny, Hanie Jessonie. Jestem Paul Jhered. Jestem skarbnikiem Zbieraczy i wypowiadam się w imieniu Przymierza. Zwrócimy ci żonę i syna.
Przekazał Jessona pretor Gorsal. Kobieta przyglądała mu się z miną graniczącą z niedowierzaniem.
– Ten człowiek nie powinien być sam – powiedział Jhered. – Posłuchajcie mnie. Jedynym sposobem, by powstrzymać napaści, jest pokonanie Tsardu. W tym celu pobieramy wasze podatki, tam idą wasi obywatele powołani do wojska. Zapanuje pokój i Atreska rozkwitnie, a jej lud zostanie przygarnięty do serca Przymierza. Wszyscy walczymy w jednej bitwie. I zwyciężymy.
– A teraz idę do Domu Masek. Muszę pomodlić się o dalsze cykle tych, którzy zginęli.

Rozdział 6

844. cykl Boga, 40. dzień wznoszenia solas

11. rok prawdziwej Ascendencji

– Uspokójcie się, już – powiedziała Shela Hasi, klaszcząc w dłonie.
Troje z nich zaczęło się znów śmiać, a nawet kąciki ust Goriana wygiął uśmiech. Rzadki i mile widziany. Zaledwie dziesięć lat i już taki poważny. Wydawało się, że zbyt wcześnie zaczął pojmować, czym jest. Kessian nie chciał, by ta chwila się skończyła. Ale skończyć się musiała i już zaczynał się denerwować, choć nigdy nie pozwoliłby, by dzieci to zobaczyły. Wkrótce. To musiało wydarzyć się wkrótce. Dzisiaj, proszę, Boże.
Cała czwórka weszła z Shelą i Kessianem długim zboczem na płaskowyż nad portem, gdzie znajdował się sad. Bez wątpienia był to jeden z najwspanialszych dni tego roku. Słońce świeciło na idealnie czystym błękitnym niebie, a bryza od portu sprawiała, że temperatura była znośna.
Z ich doskonałego punktu widokowego widzieli promienie słoneczne tańczące na wodzie między łodziami rybackimi w zatoce i odbijające się od jaskrawych burt statków handlowych stojących na kotwicy w pewnej odległości od brzegu. Na zboczach za Westfallen owce i bydło pasły się albo leżały leniwie w upale. Na polach kołysało się zboże, niemal gotowe do żniw. To będą doskonałe zbiory, jak przepowiedziała Hesther w chłodzie wczesnego wznoszenia genas.
Kessian oparł się o drzewko pomarańczowe, pod którym siedział. Jego cień był przyjemny, a liście szeleściły, ocierając się o dojrzewające owoce. Wszyscy siedzieli z dala od słońca – w taki dzień nawet opalone skóry mogły ulec poparzeniu. Patrzył na młodych Ascendentów, którzy zebrali się razem, zachęceni łagodnymi połajankami Sheli. Cała czwórka nosiła jasne, pastelowe tuniki przecięte czerwienią Ascendencji, do tego sandały i słomiane kapelusze z szerokimi rondami.
Gorian przestał się uśmiechać, jego przystojna chłopięca twarz nachmurzyła się, a spojrzenie jego bladoniebieskich oczu, ukrytych pod gęstymi jasnymi lokami, wwiercało się w towarzyszy. Splótł ręce na piersi. Stojąca obok Mirron zauważyła zmianę jego nastroju i natychmiast sama spoważniała. Kessian się uśmiechnął.
– Widzisz to? – spytał Shelę.
– Widzę – odparła. – Słodkie, prawda?
– Owszem – zgodził się Kessian. – Chodźcie tu, wy dwaj. Arduciusie, Ossacerze. Chodźcie. Macie dużo do nauczenia się, a ja jestem starcem.
Obaj chłopcy próbowali się skoncentrować, lecz nim wypowiedzieli dwa słowa, zaczęli znów chichotać.
– Gorian. Nasz ojciec... – naśladował Ossacer najgłębszym głosem, jaki udało mu się z siebie wydobyć. Obaj spojrzeli na Goriana i znów dostali ataku śmiechu.
– Nie powinni się ze mnie wyśmiewać – powiedział Gorian.
– Ależ wcale się nie wyśmiewają – odparła uspokajająco Shela. – To tylko głupi żart na temat ojców, prawda?
– Wyśmiewają się z mojego imienia – stwierdził zimnym głosem Gorian. – Wyśmiewają się z naszej historii.
Kessian wpatrzył się w Goriana, szukając jakiegoś znaku, że z nich szydzi.
– Być może tak jest, choć oni sobie tego nie uświadamiają – powiedział Kessian łagodnie. Spojrzał na nich ostro, co stłumiło ich wesołość. – I być może powinni bardziej szanować twoje uczucia. Ale nie chcieli zrobić nic złego, prawda?
Chłopiec nie zareagował na to pytanie, tylko rzekł:
– Gorian zginął jak bohater i umożliwił istnienie nas wszystkich. Arducius i Ossacer byli tylko wojownikami. Obaj umarli we śnie. Czy mamy się z nich śmiać?
– Nie trzeba zginąć bohaterską śmiercią, żeby być bohaterem – odpowiedział Kessian. – Wasze czyny przez całe życie decydują o szacunku, jakim jesteście darzeni.
– Dwaj starcy – mówił dalej Gorian. – Moczący się w łóżku jak noworodki. Umierający bezradnie jak dzieci. To jest śmiechu warte.
I zrobił to, trzymając się za brzuch, jak wcześniej Arducius i Ossacer, lecz zaraz przestał. Nie dlatego, że wiedział, iż posunął się za daleko, lecz aby ocenić ich reakcję. Kessian poczuł, jak wzbiera w nim zimny gniew. Zacisnął dłoń na lasce.
Wsparcie Mirron zmieniło się w zmieszanie, a dwaj chłopcy spojrzeli na Kessiana, oczekując sprawiedliwości. Ktokolwiek inny z pewnością zaatakowałby Goriana, ale nie ta dwójka. Obaj byli tak spokojni. Ossacer taki słaby i chorowity, a Arducius kruchy, drobnej budowy. I obaj tak żałośnie słabi w porównaniu z tym, który z nich szydził.
Kessian odwrócił się do Goriana. Chłopiec patrzył na niego wyzywająco. Za bardzo.
– Nie obraża się pamięci bohaterów Ascendencji. – Pozwolił, by jego głos, zawsze mocny, zadźwięczał głośno w sadzie. Cała czwórka się wzdrygnęła.
– Ale... – zaczął mówić Gorian, wskazując na prawo.
– Ich nieudolny żart został wypowiedziany z ciepłem i miłością. Twoje szyderstwa miały ranić i umniejszyć pamięć naszych najwspanialszych obrońców. Naucz się to rozróżniać, zanim znów się odezwiesz.
– Ja...
– Czy uważasz mnie za tak słabego starca, że możesz mi odpowiadać nieproszony? – Oczy Kessiana zamigotały. Czuł, jak jego kończyny drżą. Jego głos zagrzmiał. Echa z pewnością było słychać nawet w Zatoce Genastro. – Czy uważasz się za wystarczająco wykształconego, by rzucić mi wyzwanie? Masz zaledwie dziesięć lat. Ja mam sto i czterdzieści. Jestem ojcem Eszelonu. Jedynym pozostałym przy życiu członkiem pierwszej linii. – Zniżył głos. – I zapewniam cię, że nadal panuję nad pęcherzem.
Mirron uniosła dłoń do ust. Gorian przełykał łzy, rozpaczliwie pragnąc uratować swój wizerunek.
– A teraz – powiedział Kessian, znów głosem łagodnego nauczyciela. – Niech ta kwestia na zawsze pozostanie jasna. Imiona całej waszej czwórki rozbrzmiewają chwalebnie w historii Ascendencji. Bez waszych imienników żadnego z nas by tu nie było. Miast tego nasi przodkowie byliby popiołem, rozsypanym przez Zakon Wszechwiedzy, by nie dopuścić do przedłużenia ich cykli przed obliczem Boga. Masz rację, Gorianie, że twój przodek był Ojcem wszystkich Ascendentów. Był tym człowiekiem, który zrozumiał wzorzec i zapisał wszystko, co widział, słyszał i czego się nauczył, na pergaminie, by ci, którzy nadejdą po nim, mogli kontynuować jego dzieło. Świadomie stanął na drodze wielkiego niebezpieczeństwa. Właściwie przeciwstawił się Zakonowi, wierząc, że Ascendencja jest właściwą drogą rozwoju jego ludu. Ale nie był sam. Mirron zostawiła więcej fałszywych śladów dla tych, którzy pragnęli pojmać Goriana, niż ty zjadłeś ciepłych posiłków. Kochała Goriana i go wspierała. Była jego siłą. Skałą, do której przywiązał swoje życie. Narysowała wykresy i diagramy, z których do dziś korzystamy. Podjęła wielkie ryzyko, by ukryć wszystko, czego się nauczyli przed wścibskimi spojrzeniami, kiedy Gorian został zmuszony do ucieczki, a w końcu pojmany i zamordowany. Jeśli Gorian był Ojcem Ascendencji, to Mirron była naszą Matką.
Przyciągnął ich uwagę tak mocno, że aż się uśmiechnął. Wszyscy siedzieli ze skrzyżowanymi nogami i pochylili się do przodu, przyjmując całą wiedzę, którą im przekazywał. I znów byli tylko dziećmi. Wkrótce staną się czymś więcej. Rozpoznawał, z jakim trudem każdego dnia zachowują równowagę. I nie stanie się to prostsze.
– Ale nasze pisma, podobnie jak opowieści przekazywane przez lata, równie wyraźnie wskazują, że dzieła te nie byłyby możliwe bez nieustannych wysiłków Arduciusa i Ossacera. To oni stworzyli sieć lojalnych mężczyzn i kobiet, którzy informowali o posunięciach Zakonu. To oni ruszali na pomoc nowopowstałym liniom, kiedy te były zagrożone. To oni stali u boku Goriana podczas bitwy pod Carao, i to oni ułatwili mu ucieczkę z lochów Cirandonu na dzień przed spodziewaną egzekucją. A to wszystko miało miejsce na długo przed tym, zanim zdobył najważniejszą wiedzę, którą teraz posiadamy. Tak, Arducius i Ossacer umarli ze starości. Ale umarli pod opieką tych, którzy ich kochali i ze świadomością, że spędzili życie umożliwiając wszystko, co się później wydarzyło. Ostatnio narodziny waszej czwórki. Choć, jak widzieliście, urodziło się jeszcze więcej, a pięć kobiet z linii jest w ciąży. Mamy wielkie nadzieje. Wszyscy byli bohaterami. A wy siedzicie tutaj dzięki ich połączonym wysiłkom. Nie zapominajcie o tym, a ja nie chcę już słyszeć szyderstw ani żartów, nawet jeśli uważacie je za niewinne. – Uśmiechnął się szeroko. – Rozumiecie mnie, prawda?
– Tak, ojcze Kessianie – powiedzieli jednym głosem.
– Dobrze. A teraz do pracy.
Widział gorliwość w ich twarzach i z zadowoleniem pokiwał głową. Podobnie jak wszyscy członkowie linii, bez cienia wątpliwości przyjmowali swoje umiejętności. Problemem było wyjaśnienie, że nie wszyscy mają takie talenty, i że są niezmiernie cenni. W następnych pokoleniach wszyscy powinni mieć jakiś talent od urodzenia. Z pewnością takie były plany Boga wobec Jego ludu na Jego ziemi. Aż do tego czasu...
– Dzisiaj chcę, żebyście spróbowali i pomyśleli o czymś, co wykracza poza to, co tak naturalnie wam przychodzi. – W sadzie rozległy się jęki, uniósł więc ręce. – Wiem, wiem, próbowaliśmy tego już setki razy, co tak chętnie mi powtarzacie, ale czułem, że ostatnim razem byliśmy blisko. Oczywiście, wiem, że to was niecierpliwi, ale pamiętajcie, że dla nas to też nowość. – Znów podniósł ręce. – Kto wie, może za kilka pokoleń takie nauczanie będzie niczym druga natura dla tych, którzy będą je praktykować. Być może dla ludzi takich jak wy.
Mirron uniosła rękę.
– Tak, maleńka?
– Nie rozumiemy. Nie chcesz nam powiedzieć, dlaczego musimy szukać innych talentów?
– To część nauki dla nas wszystkich. Mirron, jesteś Chodzącą po Ogniu, jakiej w całej historii Ascendencji nikt nie mógłby dorównać. Podobnie twoi bracia wykazują się talentami doskonalszymi niż ktokolwiek inny. – Mrugnął do Arduciusa. – A my potrzebujemy kolejnego wspaniałego Słuchającego Wiatru. Obecny jest już zmęczony. Ale zgodnie z naukami Goriana, prawdziwy Ascendent będzie przejawiał więcej. I że kiedy tak się stanie, będą mogli manipulować swoimi talentami i zmieniać świat wokół. Taki będzie początek.
Kessian nie był pewien, czy zrozumieli, ale najwyraźniej ich to uspokajało.
– Mirron, może ty zaczniesz. Nie musisz się ruszać. Nie bez powodu jesteśmy wśród pomarańczy. Drzewka są pełne życia, podobnie jak trawa wokół nich. Czujesz ten zapach, prawda? Ale czy możesz to tak naprawdę poczuć? Połóż dłonie na ziemi. Zatrać się w tym, co czujesz pod palcami. Powiedz mi wszystko. Ale bądź szczera. Domysły zaprowadzą nas donikąd.
– Czemu nie ma tu Hesther? – spytał Ossacer. – Ona mogłaby nam powiedzieć, czego powinniśmy szukać.
– Właśnie z tego powodu, mój młody wojowniku – odpowiedział Kessian. – Jeśli nie macie żadnych wskazówek, nie możecie zostać zaprowadzeni. Wszystko, co wyczujecie, będzie pochodzić z waszego serca. Mirron, dalej, proszę.
Mirron spojrzała szybko na Goriana, po czym opuściła głowę, czując, jak rumieni się pod jego wnikliwym spojrzeniem. Wyczuwała ich wszystkich, gdy położyła dłonie na trawie, czując jej przyjemne ciepło. Ojciec Kessian mówił do niej cicho, zachęcając ją. Jak ją nauczono, oczyściła umysł ze zbędnych myśli, próbując się skoncentrować na otaczającej ją przestrzeni.
Z ogniem było łatwo. Zawsze tak było. Czuła naturalną bliskość i z zamkniętymi oczami widziała obraz płomieni otaczających ją, pieszczących ją i zapewniających jej bezpieczeństwo. Widziała ścieżki przez ogień i wyczuwała, gdzie doprowadza do poważnych zniszczeń, podobnie jak widziała chłodne miejsca w ogniu lub w wykuwanej stali. Kowal ją uwielbiał.
Podobnie powinno być z ziemią pod jej stopami i palcami. Mirron uspokoiła się i zaczęła oddychać powoli, głęboko. Dotknęła palcami trawy, koncentrując się na niej, próbując wyczuć ziemię pod nimi i pojedyncze źdźbła.
– Teraz – powiedział Kessian – skieruj się w dół, w stronę energii, która leży pod powierzchnią ziemi. Tej, która wiąże wszystko i daje życie każdej roślinie, która kołysze się na wietrze i wrasta pod słońcem. Co czujesz, Mirron, dziecię moje? Powiedz nam.
Mirron spróbowała. Chciała wiedzieć o robaku przekopującym się przez ziemię. Chciała wyczuć drobne poruszenia korzeni, gdy szukały nowego oparcia, grubiały i wzrastały. Chciała wyczuć najdrobniejsze krople wody dające glebie życie. Chciała wiedzieć, czy jest zdrowa, czy nie.
Otworzyła się tak, jak otworzyłaby się na ogień, by energia przez nią przepłynęła. Wlała się w ziemię pod palcami. Nic. Ani szelestu, ani iskierki. Zmarszczyła czoło.
– Nic nie czuję. Tylko trawę. To nie działa. Nie wiem, co powinnam czuć.
To nie miało sensu. Musiała wyglądać głupio. Jak mogła się spodziewać, że wyczuje, co się tam dzieje. Była Chodzącą po Ogniu, nie Strażnikiem Ziemi. Otworzyła oczy.
– Być może nie jesteśmy tym, za co nas uważacie – powiedział Arducius, który zawsze umiał ubrać jej myśli w słowa.
– Po prostu robisz to nie tak – stwierdził Gorian lekceważącym tonem.
– To sam spróbuj – warknęła Mirron, czując, jak jego słowa uderzają prosto w jej serce.
– Cierpliwości, cierpliwości – powiedział Kessian uspokajająco. – Arduciusie, proszę, nie pozwól, by niewielka porażka cię zaniepokoiła. Pamiętajcie, że w tak młodym wieku jesteście już najlepsi w swoich dziedzinach. Jesteście wyjątkowi, lecz nauczenie się czegoś więcej będzie wymagało czasu. Obawiam się, że Gorian, pierwszy Gorian, nie powiedział, jak dużo czasu zajmie prawdziwej Ascendencji objawienie się. – Spojrzał na Goriana. – Nie można powiedzieć, że robimy coś nie tak, bo nie wiemy, jak należy robić to właściwie. Ale jeśli możesz nam to pokazać, wszyscy będziemy naprawdę bardzo szczęśliwi.
Gorian uśmiechnął się pogardliwie i zaczął. Ale on też nie umiał. Arducius i Ossacer też nie. A choć ojciec Kessian zachęcał ich i namawiał, powtarzał, że im się uda, to nie był ten dzień. I dlatego Mirron sprowadziła ich zniechęconych z płaskowyżu, gdy słońce opadło za szczyty urwisk i zrobiło się chłodniej.

* * *

Tego wieczora Kessian jadł kolację z Genną, Hesther, Willemem Geste i Andreasem Kollem. To było ponure zgromadzenie, a ich nastroju nie poprawiały ciągłe sprzeczki dzieci biegających po wewnętrznym ogrodzie za oknami jadalni.
Kessian wyjrzał przez okno, poza kolumnadę, i poczuł, jak prawdziwa niepewność wkrada się w jego serce po raz pierwszy od ich narodzin. Shela siedziała na ławce przy jednej z fontann i obserwowała swoich podopiecznych. Zaczęli od chełpienia się, czyj talent jest najbardziej użyteczny. Było to względnie nieszkodliwe, a takie dyskusje prowadzili już tysiące razy. W rzeczy samej, niektóre wymyślone przez nich powody i stwierdzenia rozbawiły dorosłych, tak były absurdalne.
– Przynajmniej mają wyobraźnię zdecydowanie wykraczającą poza to, co prezentują dziesięciolatki spoza linii – zauważyła Genna.
– Szczególnie podobało mi się wczesne ostrzeżenie przed wielką falą jako przeciwwaga dla uratowania Westfallen przed zarazą bydła – zgodził się Willem Geste.
– Tak, to prawdziwe katastrofy – powiedział Kessian. – Dorównujące huraganom, które też nas nie nawiedzają. Mimo to Arducius jest pewien, że by je wyczuł. W efekcie wszyscy będziemy spać spokojniej.
Chichoty, które się rozległy, były słabsze i rozpłynęły się w nocnym powietrzu. Płomienie świec migotały na wietrze, który przynosił głośniejsze odgłosy sprzeczki. Kessian wiedział, o czym myślą wszyscy. To było nieuniknione.
– Czy są jakieś postępy? – spytał Andreas.
– Na pierwszy rzut oka, musiałbym powiedzieć, że nie, ale nie wiemy, co się dzieje w ich umysłach i ciałach – odpowiedział Kessian. – Czy któreś z was widziało oznaki postępów?
– Jesteśmy zgodni – stwierdziła Hesther. – Znamy ich oczywiste talenty, ale jeśli chodzi o zdolność manipulacji, to nic. – Wzruszyła ramionami. – Jak możemy to zobaczyć, jeśli tego nie zademonstrują?
Kessian się zgarbił.
– Pracuję z nimi tak ciężko, tak ostrożnie. Ale powiedzcie mi. Jak, na Bożą ziemię, możemy nauczyć ich tego, czego nie wiemy?
Zapadło milczenie. Głębokie. Pełne namysłu. Przerwane krzykiem Goriana, ostrym i dźwięcznym. Kessian się zagotował.
– Na Boga, Shelo, uspokój te hałaśliwe dzieciaki – ryknął, natychmiast żałując swoich słów i tonu. – Proszę o trochę spokoju.
Chwila ciszy, a po niej ostre słowa Sheli. Żadnego narzekania dzieci. Kessian uspokoił się, zanim znów się odezwał.
– Przepraszam – powiedział. – Starzy ludzie mają mało cierpliwości.
Zignorował ich pocieszające słowa.
– Pytanie brzmi, jak długo będziemy próbować? – Willem wydawał się zmęczony. Kessian wiedział, jak to jest.
– Nie mamy wyboru, musimy kontynuować, aż Wszechwiedzący wezwie nas do ziemi – odparł Kessian. – Nie ma zapisanej granicy czasowej, po której nie można osiągnąć prawdziwej Ascendencji. Nie ma precedensów. Co jeszcze możemy zrobić?
Hesther podrapała się po brodzie.
– To musimy zadać sobie pytanie, czy nie jest to wina naszych metod nauczania.
Willem roześmiał się i szeroko rozłożył ręce.
– A jak możemy się tego dowiedzieć? – Dolał sobie wina i przesunął dzban w prawo. Hesther przyjęła go z wdzięcznością. – Zacząłbym się raczej zastanawiać, czy nie przegapiliśmy czegoś w pismach Goriana. Albo też, czy on nie popełnił błędów w swoim wnioskowaniu.
– Musimy wątpić we wszystko, co wydaje się nam, że wiemy – powiedział Kessian. – I musimy nadal dostosowywać swoje metody nauczania. Ale muszę wyrazić na głos to, o czym wszyscy myślimy. Może po prostu marnujemy czas? Honor zmusza nas, byśmy kontynuowali, ale czyż nie jest to szaleństwo? Czy Ascendencja ma przyszłość?
Tym razem milczenie oznaczało zniszczenie iluzji. Brutalną konfrontację z rzeczywistością. Kessian uniósł dłoń do kielicha z winem, lecz musiał ją cofnąć, gdyż za bardzo drżała. Baranina na jego talerzu wydawała się zepsuta, pokrywający ją sos skwaśniały, a liście warzyw zwinięte i pełne goryczki. Spojrzał w pomarszczoną twarz Genny. Próbowała się uśmiechnąć, lecz nie udało się jej. Położyła dłoń na jego przedramieniu i ścisnęła.
– Są jeszcze młodzi – powiedziała. – Ich umysły nie są ukształtowane. To tylko dzieci, Ardolu. Daj im czas.
– Wszystkie dowody, jakie posiadamy, wskazują, że w tym wieku powinni już wykazywać liczne talenty – odpowiedział. W jego umyśle krążyły tysiące myśli, ale żadna z nich nie była optymistyczna. – Od trzech lat próbujemy je do tego skłonić, od kiedy ich pierwotne talenty dojrzały. – Uśmiechnął się. – Pamiętasz, jaką wtedy czuliśmy radość? Jak ich pojmowanie swoich talentów okazało się tak kompletne i naturalne, że wiedzieliśmy bez cienia wątpliwości, iż są pierwszymi prawdziwymi Ascendentami? Cudowne dni.
– Masz rację i dlatego nie wolno się nam poddawać – stwierdził Willem. – Nigdy. Ardolu, twoja energia dodawała nam sił przez dekady, a przez ostatnie dziesięć lat płonęła tak jasno, że zawstydza ludzi młodszych od ciebie o cztery dziesięciolecia. Cieszę się, że dziś wyraziłeś swoje obawy i wątpliwości. Każdy z nas czuł się tak, jak ty czujesz się teraz. Ale to się musi skończyć, mój stary przyjacielu. Nie możemy pozwolić, by nasze wątpliwości wpływały na to, co robimy. Zbyt długo żyliśmy i pracowaliśmy, byśmy teraz zostali pokonani. Mówię w imieniu nas wszystkich, Ardolu. Stoimy za tobą murem. Doprowadzimy te dzieci do ich przeznaczenia. I wiem, co myślisz, i tak, zrobimy to, zanim powrócisz do ziemi.
Kessian poczuł, jak jego oczy wypełniają się łzami. Pokiwał głową, niezdolny wypowiedzieć słów wdzięczności, na które zasługiwał Willem. Ci ludzie, ten Eszelon, byli silniejsi niż się spodziewał. Pozwolił, by napełnili go nadzieją.
Ostry krzyk dziecka przerwał jego zamyślenie i zmusił go do powrotu do rzeczywistości. Kessian odwrócił się do okna. Wciąż widział ich na dziedzińcu, oświetlonych blaskiem świec umieszczonych na brzegach fontann. Byli cieniami na tle światła.
– Puść go! – krzyknęła Mirron wysokim, drżącym głosem.
Arducius jęknął z bólu.
– Proszę – powiedział.
– Złamiesz mu rękę, wiesz, że to zrobisz – powiedziała Mirron.
– Gorianie, puść go, natychmiast – rozkazała Shela.
– Niech mnie przeprosi – odparł Gorian. – Każ mu.
– Nie zrobię tego – powiedział Arducius przez zaciśnięte zęby, a każde słowo wypowiadał z bólem.
– To będę ściskał mocniej, aż w końcu to zrobisz. – W głosie Goriana brzmiała okrutna obietnica.
– Puść go, natychmiast – nakazała Shela ostrym tonem.
Kessian podniósł się. Willem podał mu laskę, a Andreas poprowadził ich na dziedziniec.
– Łamiesz je, łamiesz je! – ryknęła Mirron. – Przestań, Gorianie, przestań.
Arducius zawył z bólu, lecz Gorian wciąż go trzymał.
– Gorianie! – zagrzmiał Kessian, stojący przy oknie.
Nagle pojawił się błysk i ze świec palących się w fontannie za Shelą wystrzelił płomień. Wszystkie zgasły. Gorian zawył i zatoczył się do tyłu, trzymając się za rękę. Arducius pobiegł do Sheli, przyciskając do piersi prawą rękę, bez wątpienia złamaną. Ossacer wskazywał na Mirron, mamrocząc coś niezrozumiale. Dziewczynka opadła na trawę i drżała.
Kessian przeszedł przez parapet i pospieszył do ogrodu. Hesther już była przy Mirron, a Willem i Andreas przy Gorianie.
– Co się stało? – spytał Kessian. – Co tu się stało? – Pochylił się i położył dłoń na ramieniu Ossacera.
– Ossacerze – powiedział. – Co się stało? Widziałeś to?
Chłopiec uniósł w jego stronę wstrząśniętą twarz z szeroko otwartymi oczami, i zamrugał. Jego wargi drżały.
– Dobry Boże – wyszeptał. – Genno, przyjdź i zajmij się Ossacerem. Ciepły koc, coś ciepłego do picia. Szybko. Spróbuj go skłonić do mówienia.
Kessian odwrócił się. Gorian siedział w ramionach Andreasa, dyszał ciężko i patrzył na Mirron, która płakała w objęciach Hesther. Willem badał rękę Goriana.
– Jest poparzona – powiedział głosem, w którym zadziwienie mieszało się z niedowierzaniem.
– Ona to zrobiła – stwierdził Gorian, pociągając nosem. – Mirron to zrobiła. Poparzyła mnie.
Był przerażony, a kiedy Mirron poruszyła głową, żeby na niego spojrzeć, próbował się głębiej wcisnąć w objęcia Andreasa.
– Nie chciałeś go puścić – powiedziała dziewczynka przez łzy. – Ja tylko chciałam, żebyś przestał. Przepraszam, Gorianie.
– Poparzyłaś mnie – stwierdził chłopiec. – Jak to możliwe?
Kessian napotkał spojrzenie Willema i z trudem powstrzymywał się od uśmiechu. To był nieszczęśliwy wypadek, lecz to, co oznaczał, było nie do przecenienia. Decyzje. Decyzje.
– Shela, zabierz Ossacera. Genno, zaprowadź Arduciusa do lekarza. Jego rękę trzeba będzie nastawić i włożyć w łubki. Możesz wskazać mu centrum bólu. Spróbuj z nim porozmawiać i dowiedzieć się, co widział i czuł. Andreasie, opatrz ranę Goriana. W szafce obok umywalni mam maść na poparzenia. Dziś każde z dzieci będzie spało samo.
Ukląkł przy Mirron i Hesther, czując, jak jego stare kości trzeszczą i protestują. Ktoś będzie musiał mu pomóc wstać.
– A teraz, Mirron, czy wiesz, co się stało? Spróbuj mi opowiedzieć, co zrobiłaś.
Spojrzała na niego przez łzy. Była bardzo blada i przerażona. Pogłaskał ją po głowie, a ona mocniej przytuliła się do Hesther.
– Nic się nie stało, maleńka – wyszeptał. – Nikt nie jest na ciebie zły.
– Gorian jest – odparła łamiącym się głosem, bardzo cicho.
Kessian uśmiechnął się.
– Tak, pewnie jest. Ale ci wybaczy. Czy możesz mi powiedzieć, co się stało?
Pociągnęła nosem i przetarła dłonią nos i usta.
– Nie chciał puścić Arduciusa. Wiedział, że robi mu krzywdę, ale nie chciał przestać. A ja chciałam tylko, żeby przestał.
– Wiem, Mirron, i zawsze powinnaś bronić swoich braci. Czy możesz mi powiedzieć, co działo się w twoim umyśle?
Milczała przez chwilę, próbując dojść do ładu ze swoimi myślami. Kessian czuł, jak jego serce wypełnia nadzieja.
– Płomienie do mnie przemówiły – powiedziała w końcu. – Czułam, jak mnie ogrzewają.
Kessian spojrzał na fontannę i dymiące, zgaszone świecie. Znajdowały się w odległości dziesięciu stóp.
– A co potem?
Skrzywiła się.
– To było paskudne.
– Co?
– Wiedziałam, że ogień skrzywdzi Goriana. Jeszcze nie jest Chodzącym po Ogniu. Ale świece były za daleko, a Arducius krzyczał, gdy Gorian łamał mu rękę. – Znów zaczęła łkać i Hesther przytuliła ją mocniej.
– Cii – powiedziała. – Cii. Już dobrze.
– Musiałaś go powstrzymać, prawda? – powiedział Kessian. Mirron pokiwała głową. – I pomyślałaś, że jeśli poczuje płomień, przestanie? – Kolejne skinienie. – Cóż, co miałaś zrobić? – Uśmiechnął się do niej, a ona spojrzała na niego, jakby był głupi. Jej twarz była spokojna, a w oczach błyszczała pewność.
– Zebrałam wszystkie płomienie świec i rzuciłam w niego – powiedziała.
Kessian odchylił się do tyłu. Zaczęło się.

Rozdział 7

844. cykl Boga, 41. dzień wznoszenia solas

11. rok prawdziwej Ascendencji

Mirron obudziła się ze snu pełnego koszmarów, czując ssanie w głębi żołądka. Za okiennicami słyszała krzyki mew. Mocne promienie słońca wpadały przez otwory między deseczkami. Westfallen obudziło się i znów było doskonałe.
Poprzedniego dnia zerwałaby się z łóżka, pospiesznie narzuciła na siebie tunikę i wybiegła na dwór. Lecz to było poprzedniego dnia. Dziś jej serce biło gwałtownie żołądek się ściskał, a umysł raz za razem odgrywał wydarzenia poprzedniego wieczora.
Czuła się, jakby coś jej odebrano i tego dnia była już inna. Czuła się odmieniona i miała przez to mętlik w głowie. Bardzo starała się stać się tym, kim była wcześniej, ale nie udało się jej. Miast tego znów ujrzała język ognia zrywający się ze świec przy fontannie i palący nadgarstek Goriana. Widziała to wszystko, splatanie płomieni i zniszczenia, jakich dokonały, w najdrobniejszych szczegółach. Wciąż czuła smród palonych włosów i skóry, i była świadoma uszkodzeń. Gorian już nigdy nie pozbędzie się blizny. Nigdy jej nie wybaczy, a ona nigdy nie wybaczy samej sobie.
Po jej policzkach znów popłynęły łzy. Wszyscy ją okłamali. Ojciec Kessian, Willem, Hesther. Nawet jej matka. Powtarzali, że Ascendencja jest czymś cudownym, że jest przyszłością wszystkich i doprowadzi ich bliżej Boga. Ale tak nie było. Wiedziała, że to, co zrobiła, było jej przyrodzone, lecz nie było piękne ani pełne spokoju. Przyniosło cierpienie.
Po raz pierwszy komuś udało się wykorzystać talent w taki sposób, jak ona to zrobiła, i od razu ktoś został zraniony. I to nie byle kto. Gorian. Ostatni człowiek na całym świecie, którego chciałaby skrzywdzić, a jednak to zrobiła. I w dodatku wtedy naprawdę chciała to zrobić. To, co uczyniła, przerażało ją. Co się stanie następnym razem?
Nie powinno być następnego razu. Wtuliła głowę w poduszkę i zaczęła płakać. Ktoś zapukał cicho do drzwi.
– Odejdź! – jęknęła.
Usłyszała, jak klamka się porusza, a drzwi otwierają. Do środka wpadło świeże powietrze. Odwróciła się.
– Powiedziałam, żebyś odeszła... – To był ojciec Kessian. – Myślałam, że to moja matka.
– Tak się odzywasz do swojej matki, dziecko? Ona cię kocha i pragnie dla ciebie wszystkiego co najlepsze. Wiesz o tym, prawda?
Potrząsnęła głową.
– Dlaczego mnie okłamała? Dlaczego wszyscy kłamaliście?
Kessian zmarszczył czoło i wszedł do pokoju, przyciągając sobie krzesło i siadając obok jej łóżka. W słabym świetle wyglądał na bardzo starego. Jego skóra była obwisła i pomarszczona, lecz jego oczy były pełne ciepła, a jego uśmiech stopił lód w jej sercu, jak zawsze.
– Czemu sądzisz, że skłamaliśmy? – spytał. Położył dłoń na sercu. – Byłbym nieszczęśliwy, gdybym sądził, że to właśnie zrobiłem.
– Powiedziałeś mi, że będę dobrym człowiekiem, ponieważ jestem prawdziwym Ascendentem. Ale poparzyłam Goriana i sprawiłam, że na zawsze mnie znienawidzi. Już nie chcę być Ascendentem.
Kessian pochylił się do przodu i otarł jej łzy.
– Och, dziecię moje, wiem, że musisz się dziś czuć bardzo zmartwiona. Nikt z nas nie chce skrzywdzić tych, których kochamy, lecz nasza frustracja czasem sprawia, że ich krzywdzimy, czy to słowami, czy czynami.
Musisz spróbować zrozumieć, że zrobiłaś to w jak najlepszych zamiarach. Chciałaś, żeby Gorian przestał ranić Arduciusa, i to ci się udało. Ale przy okazji zrobiłaś coś, czego nie chciałaś. Nie możesz tego zmienić, ale nie wolno ci nienawidzić samej siebie, dlatego że to się stało.
– To już się nigdy nie stanie, obiecuję. Już nigdy nie dotknę ognia.
Kessian odchylił się do tyłu.
– A to by mnie zasmuciło bardziej niż cokolwiek innego. Mirron, jesteś cenną córką Ascendencji. A w tym, co zrobiłaś wczoraj, objawiło się coś naprawdę ważnego i cudownego.
– Zraniłam go! – krzyknęła Mirron. Znów oczyma duszy ujrzała nadgarstek Goriana, zaczerwieniony i pokryty pęcherzami.
– A on wyzdrowieje. Jest silny. Ale nie możesz odrzucić tego, czym jesteś. Wiem, że to trudne. Jesteś taka młoda, taka niewinna. Ale musisz pomóc nam zrozumieć, jak zrobiłaś to, co zrobiłaś, żebyśmy mogli ci pomóc nad tym panować i pomóc twoim braciom w osiągnięciu tego samego. Nie rozumiesz?
– Nikt nie powinien tego mieć – powiedziała, zmieszana jego tonem i znaczeniem tego, co mówił. Jej serce biło bardzo szybko. Chyba nie chciał, żeby znowu próbowała? Nie po tym, co zrobiła. – To niebezpieczne.
– Owszem – zgodził się Kessian. – Dopóki nie zaczniesz nad tym panować. A kiedy wszyscy to zrozumiemy, ty i twoi bracia możecie to wykorzystać, żeby pomagać i leczyć. Żeby robić wszystko, czego pragną i potrzebują ludzie. I wtedy będziesz szczęśliwa z powodu tego, kim jesteś. Tak się stanie, obiecuję.
Znów potrząsnęła głową.
– Nie mogę, ojcze Kessianie. Boję się. – Poczuła, że znów zbiera jej się na płacz.
– Wiem, maleńka. I jeśli mam być szczery, wszyscy trochę się boimy. Nieźle nas nastraszyłaś. – Uśmiechnął się. – Wiesz co, przyprowadziłem kogoś, kto chciał się z tobą zobaczyć. Może on ci pomoże. Wejdź, Gorianie.
A on wszedł. Wysoki i przystojny, choć wydawał się bardzo zmęczony. Na wargach miał uśmiech, jego jaskrawoniebieska tunika była czysta i świeżo wyprasowana, a włosy czyste i błyszczące. Zazdrościła mu tych włosów. Loki były śliczne. Opuściła wzrok na jego rękę i załamała się. Od środka dłoni aż po łokieć zasłaniał ją bandaż. Uświadomiła sobie, że wciąż miała nadzieję, iż nie było tak źle, jak to zapamiętała w koszmarach. Lecz tak właśnie było.
– Witaj, Mirron, jak się czujesz?
Rozpłakała się. Gorian spojrzał na Kessiana, który zachęcił go do wejścia. Podszedł do łóżka i położył rękę na jej ramieniu. Czuła dotyk bandaża na skórze. Spojrzała na niego.
– Przykro mi, Gorianie – wykrztusiła przez łzy.
Kessian znalazł chusteczkę. Podał ją Gorianowi, który przekazał ją dziewczynce.
– Dziękuję – powiedziała.
– Wiem, że jest ci przykro – stwierdził Gorian. – Wiem, że tak naprawdę nie chciałaś mnie zranić. Wiem, że chciałaś tylko pomóc Arduciusowi. Przeprosiłem go. – Opuścił wzrok. – Ma złamaną rękę.
– Nie powinieneś był tego robić – powiedziała Mirron, ocierając łzy z oczu.
Gorian gwałtownie poderwał głowę.
– A ty... Wczoraj wieczorem oboje postąpiliśmy źle. Arducius powiedział, że mi wybacza. Ja wybaczam tobie.
Mirron przepełniła fala ulgi, jakby stała pod wodospadem pełnym czystej wody. Wcześniej czuła się brudna, teraz była odświeżona.
– Modliłam się, byś to powiedział.
– Wszyscy chcemy umieć zrobić to, co ty... nie, nie to. Chodziło mi o użycie naszych talentów. Może to pozwoli nam odkryć nowe. Mogę pomóc ci zrozumieć. Wszyscy możemy. Proszę, Mirron. Chodź się bawić. Ojciec Kessian mówi, że dziś nie musimy się uczyć.
Mirron uśmiechnęła się, a tym razem jej łzy były łzami radości. Naprawdę jej wybaczył. Odetchnęła głęboko, świeże powietrze sprawiło, że poczuła się żywa.
– Dobrze. Muszę się tylko ubrać. I jestem głodna.
Gorian wstał, a ona zauważyła wyraz jego twarzy. Był dziwny, nie pełen ciepła i radości. Może ulgi.
– Cieszę się. Zobaczymy się na dziedzińcu. Może pójdziemy popływać.
– Jeśli Jen pójdzie z nami.
– Poproszę ją.
Wybiegł z sypialni i Mirron słyszała jego oddalające się kroki na marmurowych podłogach willi. Kessian podniósł się z trudem i pochylił, by pocałować ją w czoło.
– Dziękuję, Mirron. Wiesz, że jesteś bardzo dorosła jak na kogoś tak młodego.
Roześmiała się i zaczęła wiercić.
– I pamiętaj, zawsze będziemy przy tobie, by ci pomagać i dawać wsparcie. Ty i twoi bracia jesteście skarbami. Nie pozwolimy, by coś się wam stało.
Mirron uśmiechnęła się do niego szeroko. Może jednak dziś będzie tak samo jak wczoraj.

* * *

Przez następnych kilka dni, gdy Westfallen pracowało i prowadziło handel pod pięknym, bezchmurnym niebem, Kessian i Eszelon zaczęli pojmować sposób działania umysłu prawdziwego Ascendenta. Kessian posłał wiadomość do marszałka obrońcy Vasselisa następnego ranka po wypadku i władca już wyruszył z Cirandonu, by na własne oczy zobaczyć postępy. Zabrał ze sobą żonę i syna, gdyż postanowił spędzić krótkie wakacje w spokojnym miasteczku.
Był to dodatkowy nacisk, gdyż Kessian nie miał pewności, czy Mirron uda się skutecznie przekazać swoje doświadczenie lub nawet je powtórzyć. Lecz podczas pierwszej nocy wczytał się uważnie w pisma Goriana i był przekonany, że kiedy dokonano przełomu, jak pisał Gorian: „Nikt nie może zaprzeczyć rodzącym się umiejętnościom, ani ich posiadacz, ani świadkowie. Staną się równie naturalne, co oddychanie. Potrzeba jedynie czasu na ich ujawnienie się.”
Jak się okazało, nie trzeba było wiele czasu. Po całodniowym odpoczynku, podczas którego byli świadkiem zmiany nastawienia Goriana wobec rodzeństwa, Kessian zabrał ich wszystkich do głównej kuźni na północ od forum. Istniało niewielkie ryzyko, gdyż na święto przesilenia solastro przybyło wielu handlarzy, lecz mogli się odizolować na tyle, by nie stanowiło to problemu. Tylko Ossacer pozostał w domu. Wstrząs wywołany tym, co widział, był głębszy niż u towarzyszy, a słaby organizm znów go zawiódł. W efekcie cierpiał z powodu niepokojącej gorączki.
Bryn Marr, kowal Westfallen, był przysadzistym, potężnym mężczyzną w średnim wieku, wiecznie skrzywionym. W dzieciństwie sam był Chodzącym po Ogniu, spłodził dzieci z siódmej i ósmej linii, a wkrótce miał zostać ojcem jedenastej.
Korzenie jego rodziny sięgały daleko w głąb Ascendencji. Był zaufanym i oddanym sługą, lecz czuł się rozgoryczony, że posiadł tylko ulotny talent. Mimo to wraz z Willemem szkolił Mirron, gdy jej talent się rozwinął. W wieku dziesięciu lat była od niego zdecydowanie lepsza. Kessian zastanawiał się, co mężczyzna pomyśli o niej teraz.
Bryn czekał na nich, na Eszelon i troje Ascendentów. Na ile mógł, uprzątnął otoczenie kamiennego paleniska. Narzędzia schował do skrzyń, a kawałki żelaza i stali zebrał na otoczonym płotem placyku. Mimo iż kuźnia nie miała ścian, było w niej skrajnie gorąco i duszno od węglowego i torfowego dymu. Kessian był zmuszony poprosić o krzesło. Willem i Genna uczynili podobnie.
– Lepiej to zróbmy – powiedział cierpko Bryn, wycierając brudne ręce w równie brudną szmatę. – Wkrótce ściągniemy tłum.
Kessian pochylił się do przodu, wspierając dłonie na lasce.
– Mirron, czy jesteś gotowa?
Dziewczynka stała obok Goriana i Arduciusa, którzy mieli bandaże na uszkodzonych rękach. Wydawała się nerwowa i blada. Choć zgodziła się spróbować pomóc im zrozumieć, jak udało jej się poruszyć płomienie świec, bała się tego. Jej zazwyczaj radosny nastrój został stłumiony przez niepokój i wzrastające oszołomienie. Kessian rozumiał, że dziewczynka czuje, iż nie panuje nad swoimi czynami i cały dzień zajęło mu przekonanie jej, by tu przyszła. Że to, co zrobiła, było konsekwencją naturalnego rozwoju jej możliwości. Nie był wcale pewien, czy mu uwierzyła.
Spojrzała na niego, a jej potaknięcie było słabe i przerażone.
– W takim razie wystąp i podejdź do ognia. Przecież wiesz, że nie zrobi ci krzywdy. – Odpowiedzią na tę uwagę był słaby uśmiech.
Podeszła do paleniska. Węgle były rozgrzane do czerwoności, od czasu do czasu pojawiał się na nich płomyk, a dym unosił się w czyste niebo. Bryn wyciągnął wielką rękę, a ona ją przyjęła.
– Moja śliczna uczennico, co chcesz mi dziś pokazać? – spytał głosem cichym, lecz nadal szorstkim.
Spojrzała znów na Kessiana.
– Co powinnam zrobić, ojcze?
– Spróbuj sprawić, by na węglach pojawił się płomień. Trzymaj go w dłoniach, jeśli potrafisz. Kieruj nim, jeśli czujesz się wystarczająco silna. Ale nie rób nic, co sprawi, że poczujesz, iż nie masz nad nim kontroli.
– Cały czas mam takie wrażenie – odpowiedziała.
– Wiesz, o co mi chodzi.
Bryn sceptycznie uniósł brwi. Podobne miny mieli ci członkowie Eszelonu, którzy nie byli obecni w ogrodzie.
– Spróbuję – powiedziała Mirron.
– Świetnie – odparł Kessian. – Nie spiesz się.
Poczuł, że jego serce bije bardzo szybko, gdy Mirron odwróciła się do paleniska. Stała na zydlu, by móc patrzyć na płomienie, a Bryn stał tuż obok niej, by ją chronić, choć wcale nie było to konieczne. Stała bokiem do Kessiana, ubrana w sukienkę bez rękawów, a włosy związała, by nie wpadały jej w oczy. Skierowała dłonie w stronę ognia. Kessian stracił je z oczu, gdy znikły w palenisku, między węglami.
Na twarzy Mirron malował się spokój, gdy się przygotowywała. Genna chwyciła dłonie Kessiana wsparte o laskę. Hesther stała za nim, opierając dłonie na jego ramionach. Zignorował krople potu na twarzy, modląc się, by Mirron udało się powtórzyć pokaz.
– Jestem jednością z ogniem – powiedziała. – Rozumiem jego siłę. Węgiel jest wysokiej jakości, Brynie, ale w lewej części paleniska jest trochę za gruba warstwa torfu. To miejsce jest chłodniejsze. Zaraz... – Poruszyła dłońmi. Kessian usłyszał chrzęst węgli. – Już. Odpowiednia dla stali.
– Dziękuję – odpowiedział Bryn. Uśmiechnął się, nieco zawstydzony.
– Teraz ciepło rozkłada się równomiernie – mówiła dalej Mirron.
Cofnęła dłonie, a maska spokoju zsunęła się z jej twarzy. Zastanawiała się nad tym, co miała zrobić. Przygryzła zębami górną wargę i odetchnęła głęboko. Kessian widział, jak przeszedł ją dreszcz. Zakołysała się lekko. Bryn położył jej dłoń na plecach, by pomóc jej zachować równowagę.
Mirron zamknęła oczy i natychmiast znów je otworzyła. Ogień zapłonął jaśniej, jego blask odbijał się od dachu kuźni. Wszyscy podświadomie zrobili krok do tyłu, a Kessian odchylił się na krześle. Uważnie wpatrywał się w twarz Mirron. Widział mignięcie strachu, a później dziwny spokój. Otworzyła szerzej oczy, a jej ciało się rozluźniło.
Dziewczynka powoli cofnęła dłonie znad węgli, trzymając je wierzchem do góry. W kuźni zrobiło się jeszcze goręcej. Języki płomieni podążały za jej dłońmi, otaczając je, jakby głaszcząc, kąpiąc je w ciepłym pomarańczowym blasku. Kessian znów pochylił się do przodu i wstrzymał oddech. Gorąco, jakie czuł, mało miało wspólnego z kuźnią, a więcej z wypełniającym go zachwytem. Krótkie spojrzenie ukazało mu emocje malujące się na twarzach Eszelonu i czystą radość Goriana i Arduciusa.
Płomień lizał przedramiona Mirron, podążając wzdłuż jej nerwów lub może żył. Wydawała się całkowicie nad tym panować. Płomień przeskoczył odległość dwóch stóp. Uspokoił się i przybrał kształt rury, karmionej przez ogień z paleniska. Mirron ostrożnie poruszyła dłońmi i rura wydłużyła się, a później skręciła do góry. Dziewczynka oblizała wargi.
– Czy możesz mi powiedzieć, co czujesz i co widzisz? – spytał Kessian.
Mirron zakołysała się na zydlu. Płomień zamigotał i cofnął się, a dziewczynka opadła w ramiona Bryna.
– Och, dziecię moje, przepraszam – powiedział Kessian. – Przeszkodziłem ci w koncentracji.
Mirron patrzyła na niego, wydawała się odległa, ale jednak niezwykle zadowolona.
– Próbowałam rozmawiać, ale płomień nie chciał zostać – powiedziała. – To było piękne.
– W rzeczy samej – zgodził się Kessian.
– Nie – powiedziała. – W środku.
– Co masz na myśli?
– W moim ciele i w mojej głowie. Widziałam ścieżki w powietrzu i w ziemi.
Kessianowi zaschło w gardle. To był dokładny cytat z pism Goriana. Jego teoria na temat tego, co ujrzy Ascendent. Hesther zacisnęła dłonie na jego ramionach.
– Jesteś pewna? – wyszeptał głosem niemal zagłuszonym przez ryk ognia.
Mirron pokiwała głową.
– Czy ze mną wszystko w porządku? – spytała drżącym głosem.
Kessian roześmiał się.
– Ależ moja droga, sądzę, że nie tylko to, lecz o wiele więcej.
Bryn postawił Mirron na ziemi i popchnął ją łagodnie, lecz stanowczo w stronę Kessiana. Kowal uniósł dłonie do piersi w tradycyjnym obejmującym wszystko geście Zakonu Wszechwiedzy. Ojciec skrzywił się.
– Brynie, to trochę...
Przerwał, kiedy ujrzał twarz Bryna. Widział taki wyraz na twarzy Ossacera kilka wieczorów wcześniej.
Przerażenie.

Rozdział 8

844. cykl Boga, 42. dzień wznoszenia solas

11. rok prawdziwej Ascendencji

Każdy dzień Hana Jessona był mroczny. Chłód samotności otaczał go za każdym razem, gdy się budził i dręczył go zawsze, gdy próbował zamknąć oczy. Wspomnienia tamtego straszliwego dnia w Brodzie Mewy poprzedniego roku go nie opuszczały. Groza w oczach żony, jej nieme oszołomienie i krzyki. Jęki jego syna. Krew na ulicy i martwe ciała ludzi, których znał od trzydziestu lat. Duszący smród dymu. Były wszędzie, gdzie chodził, w każdej twarzy, którą widział, i w ciemnych plamach na budynkach, które już nigdy nie zostaną pomalowane.
Pierwsze dni były niewyraźne. Rozpacz tak głęboka, że właściwie nie zauważał, jak żyje. Przypominał sobie tylko dwie rzeczy. Słowo „zabrali” odbijające się echem w oszołomionym umyśle i wysokiego mężczyznę. Zbieracza.
Mężczyznę, który obiecał mu, że odda mu rodzinę. A choć Jhered pisał do niego przy każdym poborze podatków, nie miał prawdziwych wieści. Nie dawał mu szczególnej nadziei, której mógłby się trzymać. Listy były niczym raporty wojenne. Oddalone od jego bólu.
Każdego dnia Han szedł na wschód wioski i wspinał się na szczyt zbocza, gdzie siedział. Odbywał tę krótką pielgrzymkę w upał solastro, w lodowaty chłód dusas i w świeże genastro. A gdy tak siedział, świat przechodził obok.
Plony wzrosły, zostały zebrane i złożone w spichlerzach. Do osady sprowadzono nowe bydło. Odgłosy uderzania młotem i piłowania odbijały się echem w dolinie, mieszając się z okrzykami mężczyzn i wesołym szczebiotem dzieci. Handlarze przybywali i odchodzili. Wozy legionów turkotały po ulicach, legioniści kupowali zapasy w drodze na tsardyjski front, a w drodze powrotnej sprzedawali łupy. Zbieracze również wrócili. Tym razem nie wysoki mężczyzna, ale inni. Ocenili ich postępy i na tej podstawie zażądali wyższego podatku. A wojna domowa zbliżała się do nich coraz bardziej.
Lecz ani śladu jego rodziny. Żadnych wieści poza tym, że kampanie się rozwijały, pewnego dnia tsardyjska dynastia zostanie obalona i zaczną się reparacje. „Pewnego dnia” nie pocieszało Hana Jessona. Nie miało znaczenia. I każdego dnia jego nadzieja słabła.
Był już późny wieczór po upalnym, niemal bezwietrznym dniu. Han przez większość dnia siedział w cieniu skały i drzewa, obserwując wzgórza na wschodzie, migotanie rozgrzanego powietrza nad drogą na południu, i łodzie na rzece. Późnym rankiem widział w pewnej odległości jeźdźców, choć nie wiedział, ilu. Bez wątpienia kawaleria Przymierza, ilekroć ją widział i słyszał, przeszywał go dreszcz i powracały wspomnienia, ostre i bolesne.
Gdy słońce zaszło, Han wrócił na dół wydeptaną ścieżką. Na początku zapalał ogniska jak latarnie morskie i siedział przy nich całą noc. Ale musiał żyć i utrzymać swój warsztat, żeby po powrocie do domu rodzina miała się z czego cieszyć. Dlatego zapalał latarnie na zewnątrz wyremontowanego domu i wchodził do środka. Latarnie paliły się aż do świtu, tak na wszelki wypadek.
Kręcił się po warsztacie, zapalając świece i kolejne latarnie. Przez cały dzień miał zamknięte okiennice i w środku było względnie chłodno, choć gorąco solas nasyciło płytki i pobielone ściany. To był nieduży dom, z warsztatem na parterze. Pojedyncze schody prowadziły na górę, do mieszkania, i na dach. Lecz teraz wydawał się ogromny, a każdy krok odbijał się echem od poplamionych ścian.
Han przetarł twarz dłońmi, co przypomniało mu, że musi się ogolić. Kolejna rzecz, jak smakowanie jedzenie, która wydawała mu się nieważna. Przez większość dni musiał się zmuszać, by chodzić, by w miarę możliwości prowadzić normalne życie, żeby być gotowym, kiedy powrócą. Choć było to trudne, gdyż nawet kąpiel i pranie ubrań wydawały się niezwykle trudnymi obowiązkami.
Na tylnym podwórku czuł gorąco pieca garncarskiego, który rozpalał każdej nocy. Wokół jego podstawy leżały resztki zbyt wielu potłuczonych garnków i dzbanów. Otworzył drzwiczki pieca, czując, jak gorące powietrze otacza jego twarz i ramiona.
Zdjął dwie pary szczypiec ze stojaka i przyciągnął do siebie kamienną tacę, po czym postawił ją na ziemi, żeby wystygła. Spojrzał przelotnie na talerze i kubki, o których zrobienie go poproszono, wzdychając nad spękaniami, które świadczyły, że niedokładnie przygotował glinę, i różną grubością naczyń, które próbował wypalić. Widział również bąble powietrza. Nic mu nie wychodziło tak jak powinno.
Han pracował rutynowo aż do świtu każdego dnia, wiedząc, że musi być wyczerpany, żeby głosy nie przeszkadzały mu w zaśnięciu. Wyciągnąć dzieła poprzedniego wieczora; znów rozpalić piec; usiąść przy kole, by wykonać nowe zamówienia; i ozdobić wypalone naczynia – te, które pozostały.
To ostatnie doprowadzało go często do łez. To Kari była artystką, a on garncarzem. Bez niej wazony, talerze, dzbany i kubki, w których się specjalizował, były proste i niezgrabne. Nie mógł być dumny z niczego, co wytwarzał, i miał niewyraźne wrażenie, że zamówienia, jakie otrzymywał, wynikały raczej z troski mieszkańców Brodu Mewy, niż z chęci zyskownej sprzedaży ceramiki w Haroqu.
Lecz Bóg mu świadkiem, nie mógł robić nic innego. Miał nadzieję, że to rozumieli. Tej nocy usnął wśród farb i szkliwa. Przez cały dzień nic nie jadł, wypił trochę zbyt dużo wina, a upał dołożył swoje.
Obudził się z wzdrygnięciem, nieświadom, co go obudziło. Noc była gorąca i wilgotna. Spojrzał w niebo i domyślił się, że do świtu pozostało jeszcze kilka godzin. Bolała go głowa i czuł pragnienie, lecz to by nie wystarczyło, by go obudzić. Spał kamiennym snem, rozciągnięty na stole. W dłoni wciąż trzymał pędzel, jego koniec wydawał się czerwony w blasku latarni ustawionych w rogach.
Usiadł i przeciągnął się. Niebo na północy wypełniała poświata, łuna. Wtedy krzyki powtórzyły się i już wiedział, dlaczego się obudził, i co było przyczyną pożaru. Już wcześniej tak się bał i przypomniał to sobie, jakby to było wczoraj.
Jego pierś i brzuch ścisnęło przerażenie, aż z trudem łapał dech. Zamarł na krześle, zaś odgłosy kroków i tętent kopyt stawały się coraz głośniejsze, podobnie jak przestraszone głosy i okrzyki przerażenia. To nie mogło się znowu dziać. Już raz zabrali wszystko w Brodzie Mewy. Nie znowu, wyszeptał, Boże, miej litość nad nami, proszę, nie znowu.
Han zmusił się do powstania. Jego ciało drżało, a umysł był pusty. Oddychał płytko i bardzo szybko. Próbował się uspokoić, wspierając ręce na oparciu krzesła. Przełknął ślinę i zamrugał, czując łzy. Nie miał pojęcia, co robić. Żaden pomysł nie pojawił się w jego głowie.
Od strony drogi słyszał tętent kopyt i ostre krzyki Tsardyjczyków. Jęki i wrzaski obywateli Brodu Mewy stawały się coraz głośniejsze, coraz więcej dochodziło z ulic. Łuna na północy stała się jaśniejsza i w chwili ciszy usłyszał trzask płomieni i niewyraźne wiwaty.
Han odwrócił się od stołu. Na ulicy za frontowymi drzwiami panowała cisza, więc ruszył ostrożnie w ich stronę. Ten napad wydawał się mieć inny charakter. Wcześniej, w blasku dnia, Tsardyjczycy atakowali przypadkowo. Całe kwartały ulic zostały zupełnie zignorowane, zaś w innych okolicach część budynków została całkowicie zniszczona, część pozostawiona w spokoju, a część, tak jak jego własny dom, uszkodzona tylko na tyle, by zdobyć łup w postaci jego żony i syna, po czym napastnicy skierowali się gdzie indziej.
Zatrzymał się i przycisnął ucho do okiennicy, zmieszany tym, co słyszał. Wciąż panowała wrzawa, ale przesunęła się na północ, pozostawiając wokół niego coś, czego nie rozumiał. Ostrożnie uchylił okiennice i wyjrzał. Spojrzał najpierw w lewo i stracił oddech. Zmienił stronę i spojrzał w prawo, na południe. Tak samo. Zamknął okiennice na hak i wycofał się.
Tsardyjczycy. Zbliżający się z obu stron i jadący środkiem ulicy z pieszymi po obu stronach, wyważający każde drzwi. Jesson cofnął się, a jego spojrzenie się zamgliło. Latarnie były zaproszeniem dla wrogów. Drzwi wpadną do środka, jak wcześniej, a oni wyciągną go, tak samo jak jego żonę i dziecko. Nie mógł na to pozwolić. Musiał być na miejscu, kiedy ona wróci.
Ta myśl sprawiła, że jego umysł opuściła otaczająca go mgła. Nie miał czasu na zabieranie czegokolwiek. Był ubrany i to musiało wystarczyć. Przebiegł z powrotem przez warsztat, na placyk, ominął piec i dotarł do drewnianych półek przybitych do tylnej ściany. Kiedyś wypełniały je towary oczekujące na ozdobienie. Teraz były puste, ale mogły mu uratować życie.
Han wspiął się na półki, czując, jak deski pękają pod jego ciężarem i słysząc ich trzask. Dźwięk wydawał mu się przerażająco głośny. Dotarłszy na najwyższą półkę, skoczył z wyciągniętymi rękami, by chwycić krawędź tarasu wznoszącą się nad nim. Dom pretor Gorsal. Nie będzie miała mu za złe tej próby ucieczki.
Za jego plecami wyważono drzwi. W warsztacie rozległy się krzyki, a hałas z ulicy był coraz głośniejszy. Potraktował to jako ostrogę i podciągał się, aż w końcu wylądował na tarasie Gorsal. Przetoczył się, złapał oddech i pobiegł schodami pod werandą. Obejrzał się szybko i zobaczył, że go nie zauważyli. Na podwórku nie było nikogo.
Dom Gorsal był ciemny i pusty. Jego sandały ocierały się o kamień, a dłoń dla równowagi dotknęła ściany. Poniżej, nieduży korytarz zalewał słaby blask. Wiedział, że nie powinien tego czuć, ale ulżyło mu, że Tsardyjczycy już tu byli i zabrali to, co znaleźli w środku.
Drzwi zostały wyważone, a należąca do Gorsal kolekcja amfor i waz z całego Przymierza zmiażdżona i potłuczona, zrzucona z nisz, w których dumnie stały. Jedno z jego własnych dzieł było wśród skorup, w drodze do drzwi zmiażdżył je stopami.
Serce biło mu tak mocno, że Tsardyjczycy z pewnością je słyszeli. Znów powróciło drżenie ciała. Zatrzymał się. Z pewnością powinien się tu ukryć. Dom został oczyszczony i nie miał powodu, by ryzykować ucieczkę na zewnątrz. Będzie bezpieczny. Jego ciało przepełniła nadzieja.
Cofnął się o krok. Słyszał głosy wskazujące, gdzie zabrano obywateli. Na północ, w stronę pożaru i Domu Masek. Odwrócił się, chcąc się ukryć na górze, może pod łóżkiem. Na szczycie krótkich schodów stali dwaj Tsardyjczycy, wpatrując się w niego. Han zamknął oczy i opadł na ziemię. Nie było ucieczki.
Nie zabili go. Miast tego wypchnęli go na ulicę i poprowadzili na północ razem z innymi, którzy niemal wyślizgnęli się z sieci. Jak się okazało, płonął dom Nauczyciela, przylegający do Domu Masek. Piętrowy budynek otaczały płomienie. Kamień rozgrzał się do czerwoności, ostatnie deski pękały w wysokiej temperaturze, a dachówki już dawno spadły do środka.
Przed budynkiem stał Nauczyciel, wpatrując się niemo w zniszczenie. Po obu jego bokach stali Tsardyjczycy, trzymając go za ręce, choć nawet nie próbował się opierać. A na modlitewnym trawniku przed Domem Masek zebrali się wszyscy obywatele Brodu Mewy.
Jesson został wepchnięty w milczący tłum. Czuł przepełniający ich, pogłębiający się niepokój. Widział przerażone oczy, załamujące się ręce i drżące wargi, upiorne w blasku płomieni. Ludzie tulili się do siebie dla wsparcia i wpatrywali się w siebie nawzajem, szukając pocieszenia i zrozumienia. Otaczało go ciche łkanie. Pocił się z powodu bliskości ognia i nieznośnie gorącej nocy. Czuł suchość w ustach, gardło miał ściśnięte. Nie sądził, by mógł się odezwać, gdyby nawet znalazł słowa. Cokolwiek miało się z nimi stać, miał tylko nadzieję, że szybko się skończy.
Z trzech stron otaczali ich tsardyjscy jeźdźcy z pochodniami, nikt jednak nie zasłaniał im widoku na płomienie i tych stojących przed nimi. Nauczyciel został przesunięty i teraz stał obok ołtarza ofiarnego, gdzie jeszcze niedawno leżały dary na święto wznoszenia solas – owoce, ryby i mięso. Teraz został oczyszczony, a jego wypolerowana powierzchnia z białego marmuru z czarnym żyłkowaniem odbijała blask płomieni, jaskrawy i hipnotyzujący.
Trzej Tsardyjczycy stanęli przed ołtarzem. Wszyscy byli wysocy, mieli ogolone głowy i brody. Nosili skórzane kamizele nabijane stalą i długie, zakrzywione ostrza na prawym biodrze. Beznamiętnie przyglądali się obywatelom Brodu Mewy.
– Zostaliście ostrzeżeni – powiedział z mocnym akcentem mężczyzna pośrodku. – Mieliście odrzucić Przymierze i czczonego przez nie fałszywego Boga. Mieliście zanieść nasze słowa swojemu marszałkowi. Albo z nim nie rozmawialiście, albo on was nie posłuchał, i teraz musicie ponieść konsekwencje swojego wyboru.
Tłum się poruszył.
– Przymierze jest skazą naszego świata, a jego mieszkańcy są naszym wrogiem. Jego wiara jest słaba. Prowadzi niesprawiedliwą wojnę przeciwko Tsardowi, a my nie upadniemy przed jego legionami. Popatrzcie, gdzie teraz jesteście. Estorea nie może was obronić. Jej Bóg nie może was obronić.
Odwrócił się i splunął na ołtarz.
– Powiedzcie swojemu marszałkowi Yuranowi, co dziś widzieliście i słyszeliście w Brodzie Mewy. Sprawcie, żeby zrozumiał, iż nie pozostaniecie w Przymierzu, i że chcecie odzyskać niezależność. My tu mamy siłę. Jesteśmy waszymi sąsiadami i byliśmy waszymi przyjaciółmi. Zadajcie sobie pytanie, czy napadaliśmy was i zabijaliśmy przed przybyciem Przymierza? A jednak zdradziliście nas i swoich Bogów, by do nich dołączyć.
Potrząsnął głową.
– I gdzie są teraz wasi obrońcy? Siedzą w swoich wspaniałych pałacach, licząc pieniądze, które wam odebrali, i udają, że są ślepi na waszą słabość. Czego oczy nie widzą, to nie leży na sumieniu. Obiecują wam wszystko, a nic nie dają. Nie rozumiem, czemu pozostajecie im wierni. Czemu nie stawicie im oporu, jak coraz większa liczba waszych rodaków. To by was ocaliło przed tym.
– Proszę – odezwała się Lena Gorsal. – Znam cię. Razem spożywaliśmy chleb i piliśmy wino, sentorze Rensaarku. Nie jesteś złym człowiekiem. Nie rób tego. Nie możesz.
– Za późno, Leno – odparł Rensaark. – Ostrzegałem cię. Błagałem cię w minionych latach. Ale okazałaś się głucha na moje słowa. Teraz robię to, co muszę.
– Przymierze wspomoże! – wykrzyknął Nauczyciel głosem wyraźnym i niezachwianym. – Bóg ochroni was wszystkich. Jego...
Jeden z Tsardyjczyków uderzył go pięścią w brzuch i mężczyzna zgiął się w pół. Został zmuszony do uklęknięcia z twarzą wciśniętą w ziemię.
– Nie możecie mnie uciszyć. – Głos Nauczyciela był stłumiony przez ból i pył. – Dołączcie do mnie w modlitwie: pod niebiosami i ponad ziemią; na falach i na szczytach gór, ogrzewamy się w chwale twojego stworzenia...
Kilka stłumionych głosów dołączyło do modlitwy. Rensaark podszedł do klęczącego mężczyzny i kopnął go w twarz. Popłynęła krew i modlitwa ucichła. Na jego skinienie Nauczyciel został znów postawiony na nogi. Tsardyjczyk chwycił jego okrwawioną twarz dłonią w rękawiczce.
– Niech twój Bóg cię uratuje. Jeśli potrafi.
Kolejne skinienie głowy. Czterej napastnicy z pochodniami wbiegli do Domu Masek. Han zamarł. Płomienie szybko wzniosły się w niebo, karmiąc się zasłonami, gobelinami i drewnianymi stojakami, na których spoczywały maski niedawno zmarłych. Tsardyjczycy się cofnęli. Ogień objął krokwie. Przez wejście zaczął wypływać dym. Han widział, jak Nauczyciel wypowiada bezgłośnie modlitwę przeciw zbezczeszczeniu.
Trzecie skinienie głową i Nauczyciel został popchnięty w stronę szalejącego pożaru. Nie próbował się opierać, a jego słowa znów rozległy się dźwięcznie.
– Wybacz tym, którzy niszczą, albowiem są ślepi na Twe światło i litość. Uratuj tych, którzy stoją przed Tobą. Choć zostanę porwany przez diabły na wietrze, a moje popioły nie pozwolą mi powrócić w Twe ciepłe objęcia, odchodzę, wiedząc, że Twoja siła poprowadzi tych, którzy jeszcze żyją.
Został wepchnięty do środka, a drzwi zamknięto. Klamkę zablokowano włócznią wspartą o futrynę. Tłum zaczął krzyczeć i wrzeszczeć. Gorsal poprowadziła ich do przodu, lecz jeźdźcy naciskali z boków, zmuszając ludzi do cofnięcia się.
Ryk płomieni wewnątrz pozbawionego okien budynku był zduszony. Han słyszał, jak Nauczyciel wykrzykuje swoje modlitwy mimo ataków kaszlu, które nim wstrząsały. Nie próbował uciekać. Drzwi nie kołysały się na zawiasach, nie było uderzeń w ściany.
Han dołączył do innych obywateli, modląc się za Nauczyciela, który został odebrany Bogu i miał już nie powrócić do ziemi. Modlili się przez łzy, aż krzyki Nauczyciela zmieniły się w jęki wyrwane z ust, a w końcu, po litościwie krótkiej chwili, umilkły zupełnie.
Wśród obywateli panowała cisza, zakłócana jedynie przez trzask płomieni i rżenie koni.
– To było niewybaczalne, sentorze – powiedziała Gorsal, gdy Tsardyjczyk znów odwrócił się w ich stronę. – Ten człowiek nie był twoim wrogiem. My nie jesteśmy twoimi wrogami. – Jej głos był stłumiony przez emocje.
Jesson pokiwał głową. Gotował się od stłumionego gniewu.
– Każdy, kto z własnego wyboru żyje pod sztandarem Przymierza Estorei, jest naszym wrogiem – odpowiedział Rensaark. – Wszyscy utraciliście życie. Macie szczęście, że my jesteśmy bardziej litościwi niż wasi władcy, którzy w tej samej chwili dopuszczają się mordów w osadach takich jak ta. Osadach pełnych moich rodaków, którzy pragną jedynie żyć w Królestwie Tsardu w pokoju i wolności.
Rensaark odwrócił się i zatoczył palcem krąg. Tuzin Tsardyjczyków wbiegł między obywateli, trzymając przed sobą wyciągnięte szable. Tłum się cofnął. Napastnicy przechodzili między nimi, ustawiając ich w nierównych rzędach i zachęcając, by spróbowali poruszyć się dalej, niż od nich oczekiwano.
– Wasz Nauczyciel poznał cenę, jaką płaci się za oddawanie czci fałszywemu Bogu. Teraz wy poznacie cenę za zginanie karku przed Estoreą. Cenę za to, że nie posłuchaliście moich słów, Leno.
Wszystko wydarzyło się tak szybko. Tsardyjczycy nadeszli z przodu i z tyłu, odliczając. Gdy doszli do dziesięciu, dotykali czoła obywatela, a wtedy mężczyzna lub kobieta byli wyciągani z tłumu i ustawiani w kręgu wojowników. Jessonowi zrobiło się niedobrze. Odliczanie zbliżyło się do niego. Kobieta obok okazała się dziesiąta i została odciągnięta od męża, który błagał, by to jego wzięto na jej miejsce. Został uderzony głowicą miecza w szyję i upadł bez ruchu na ziemię.
Jesson nie czuł ulgi. Jego głowa była pełna krzyków tych, którzy zostali oddzieleni od rodzin, błagań o litość i krzyków napastników, którzy krążyli pośród nich. Dwadzieścioro dziewięcioro obywateli zostało otoczonych, ich los był w rękach Boga. Zostali zasłonięci przez konie, pancerze i stal.
– Nienawidzimy Przymierza, ale to nie oznacza, że nie możemy się od niego uczyć – powiedział Rensaark. Zaśmiał się, a był to lodowaty dźwięk, który przeszył serce Jessona.
Szybko pojął, co się dzieje. Zdziesiątkowanie. Jesson pragnął zamknąć oczy, ale odkrył, że nie może. Jedna z uwięzionych została chwycona przez sześciu Tsardyjczyków. Szarpała się i wrzeszczała w ich uchwycie, a jej grozę dzielili ci, którzy pozostali i mogli jedynie patrzeć.
Położyli ją na brzuchu na ołtarzu, mocne ręce zacisnęły się na jej kończynach, biodrach i plecach. Jej głowa i szyja wystawały poza krawędź ołtarza. Rensaark wyjął miecz, szybko ocenił odległość i zamachnął się. Głowa kobiety została czysto odcięta, jej krzyki ucichły, a krew popłynęła strumieniem. Głowa przetoczyła się po trawie i zatrzymała, a jej otwarte oczy wpatrywały się w nich z niedowierzaniem.
Konni znów się zbliżyli, ściskając obywateli. Dwadzieścioro ośmioro jeńców błagało i szarpało się, lecz Tsardyjczyków było zbyt wielu, a wszyscy byli silni i uzbrojeni. Musiało ich być co najmniej stu.
Jesson opuścił głowę i wpatrzył się w sandały, a jego ciało drżało z każdym krzykiem. Straszliwe jęki tych, którzy wiedzieli, że umrą. Wzywali Boga, wzywali swoje rodziny, błagali o łaskę, przeklinali Tsardyjczyków, przeklinali Przymierze, wykrzykiwali słowa miłości. Zacisnął pięści, słysząc gwizd miecza, ohydny trzask cięcia i tępe uderzenie głowy o ziemię.
Liczył każdego. Modlił się, by znaleźli pokój w objęciach Boga i powrócili do życia wolni od strachu, pobłogosławieni pokojem i światłością. Liczenie było boleśnie powolne. Odkrył, że kołysze się na piętach, dysząc ciężko. Na nogach utrzymywały go jedynie słowa, które kierował do Boga, gdy jego ciało przeszywały dreszcze.
Nim skończyli, z trudem myślał i ledwie zwrócił uwagę na słowa Tsardyjczyka.
– Dostaliście dwa ostrzeżenia – powiedział Rensaark. – Trzeciego nie będzie.
I jego ludzie niemal bezgłośnie znikli w mroku za pożarami, pozostawiając mieszkańców Brodu Mewy z niczym poza trupami bezczeszczącymi miejsce modłów; i makabrycznym zadaniem zebrania ciał i oddania im czci.
Jesson opadł na kolana i uświadomił sobie, że opuściła go wszelka nadzieja.

Rozdział 9

844. cykl Boga, 43. dzień wznoszenia solas

11. rok prawdziwej Ascendencji

Kessian zorganizował Brynowi Marrowi dyskretną opiekę od czasu jego reakcji w kuźni dwa dni wcześniej, i postanowił go odwiedzić, by spróbować sprowadzić jego umysł na właściwe tory. Bryn zamknął kuźnię po wyjściu Ascendentów i Eszelonu, i od tego czasu jej nie otworzył. Miast tego spędzał czas w samotności, pijąc, albo w swoim domu, albo, co gorsze, w barach wokół forum. Dotychczas nie powiedział nic nierozsądnego, lecz to było tylko kwestią czasu. A w mieście było zbyt wielu kupców.
Z Kessianem szła kobieta, której przeznaczeniem było odegranie kluczowej roli w następnych latach, jeśli Ascendenci mieli się rozwijać bez problemów. Elsa Gueran była Nauczycielem z Zakonu Wszechwiedzy, jedyną jego przedstawicielką w Westfallen, a Eszelon był niezmiernie wdzięczny za jej powołanie i doprowadzenie do tego powołania przez jej poprzednika.
Kessian odwiedził ją w jej prostym, parterowym domu obok Domu Masek na zachodnim krańcu zatoki. Tego dnia dokuczał mu upał. Solastro było w pełni rozkwitu, a wiatr ucichł. Bez chłodnej bryzy panowała dusząca duchota. Miasto przepełniała atmosfera lenistwa, ludzie siedzieli pod markizami, omawiając umowy albo pracowali z gołymi plecami na otwartej przestrzeni. Na zboczach nad miastem zwierzęta chowały się w cieniu drzew i zarośli, jeśli tylko mogły, a rolnicy poruszali się powoli wśród błyszczących pól.
Elsa nadstawiła ramię, by Kessian mógł się na nim wesprzeć, a resztę jego ciężaru przyjęła laska. Założył najluźniejszą tunikę i wielki słomkowy kapelusz, by ochronić głowę i kark, lecz natychmiast się spocił.
– Dzisiejszego ranka czuję się bardzo stary – powiedział, gdy szli przez forum, skinieniem głowy odpowiadając na liczne powitania.
– To dlatego, że jesteś stary, Ardolu – odpowiedziała z uśmiechem Elsa. – W ten sposób Bóg mówi ci, że twój czas dobiega końca.
Elsa miała czterdzieści siedem lat i była piękna. Jak wiele oddanych sług Zakonu, wybrała celibat, wierząc, że przez Boga i tak jest matką wszystkich obywateli Westfallen. Jej czarne włosy opadały na plecy, ozdobione kilkoma warkoczykami z paciorkami. Zgrabnej figury zazdrościły jej kobiety o połowę młodsze, a jej twarz, uśmiechnięta i przyjazna, została niemal doskonale wyrzeźbiona przez naturę.
Była też ogromnie zuchwała, co w jej trudnej pozycji było błogosławieństwem i ogromną siłą.
– Wielu by cię spaliło za tak otwarte stwierdzenie trudnych do przełknięcia faktów – powiedział ze śmiechem Kessian.
– Jest wiele rzeczy, za które wielu ludzi chciałoby mnie spalić, gdyby tylko się dowiedzieli, co się tu dzieje, Ardolu. Powiedzenie ci, że nie zostało ci dużo czasu, to najmniejsze z moich zmartwień, uwierz mi.
Jej twarz spoważniała. Kessian poklepał jej ramię, na którym się wspierał.
– Nie za twojego życia, co? – powiedział.
Elsa wzruszyła ramionami.
– W tym najtrudniejsza do przełknięcia jest rzeczywistość. Widziałam Mirron, a teraz Arduciusa, i wciąż nie jestem pewna, czy w to wierzę.
– Podejrzewam, że na tym właśnie polega problem Bryna – stwierdził Kessian.
– Bez wątpienia. Trudno to wyrazić tym z nas, którzy nie mieli trwałego talentu. Albo, jak w moim wypadku, w ogóle go nie mieli. – Umilkła, próbując uporządkować myśli.
Kessian zauważył w pobliskim kramie szczególnie piękne tundarrańskie płótno. Miało barwę głębokiej zieleni, przetykanej czerwienią i złotem. Genna byłaby zadowolona z jardu albo dwóch.
– Specjalna cena dla starca? – spytał Kessian, wskazując na tkaninę.
– Wykorzystujesz ten tekst od dziesięciolecia, Ardolu – odparł sklepikarz, wysoki i chudy mężczyzna, sam bliski starości.
– I za każdym razem jest coraz bardziej prawdziwy.
– Podobnie jak groźby moich kontrahentów, którzy zastanawiają się, dlaczego tkanina pochodząca z tak daleka jest sprzedawana tak tanio. Dla ciebie, jak i dla innych, kosztuje denara za jard. Dostaniesz zniżkę, jeśli kupisz dziesięć.
Kessian wydął policzki, napotykając jednocześnie nieco zaniepokojone spojrzenie Elsy.
– Zastanowię się nad tym. Może wrócę, kiedy będziesz w bardziej szczodrym nastroju.
– Czy twoja szlachetna pani ci wybaczy, jeśli dowie się, że sprzedałem je, zanim zdecydowałeś się sprawić jej prezent?
– Czy ja ci wybaczę, jeśli ona się dowie, że w ogóle pytałem? – Kessian mrugnął. Odwrócił się i znów oparł dłoń na ramieniu Elsy. Odeszli powoli. – Przepraszam, Elso, chciałaś coś powiedzieć.
– Wierzę w prawdziwą ścieżkę Zakonu. Jestem tu, ponieważ mogę pomóc w utrzymaniu inkwizytorów pani kanclerz z dala od Westfallen. Lecz podobnie jak nasza wiara w krąg życia, ścieżka prawdziwych Ascendentów jest tylko wiarą. A raczej była. Właściwie nie było dowodów. A teraz muszę stawić temu czoło. To jak przebywanie w obecności Boga. Przeraża mnie. Jestem pewna, że Bryna też przeraziło.
– Nie pozwól, by Ascendenci to usłyszeli. Przynajmniej jeden z nich ma i tak sporo złudzeń na temat swojej wielkości. – Kessian nie do końca żartował.
– Tak, będziecie musieli na to uważać – zgodziła się Elsa z poważną miną. – Słuchaj, Ardolu, siedzimy na najlepiej strzeżonej tajemnicy w Przymierzu, a pewnie na całej Bożej ziemi. Zakon wciąż uważa, że skończył ze wszystkim, kiedy zabił Goriana. Wiesz lepiej ode mnie, że trudno to było utrzymać w tajemnicy. To, co widziałam... Dobry Boże, inne kobiety są w ciąży z takim samym potencjałem. To nie pozostanie tajemnicą na wieczność.
– Wiem – odparł Kessian. – I dlatego właśnie marszałek Vasselis przybył tutaj.
– Chodzi mi o to, że te dzieci są tym, czym, jak wierzymy, powinni być wszyscy w następnych pokoleniach. – Elsa przerwała i wpatrzyła się w niego, gdy wyszli z forum na cichą uliczkę prowadzącą do domu kowala. – Czy wyobrażasz sobie, co się stanie z Zakonem? Z Przymierzem, jeśli już o tym mówimy? Nie będzie sztandarów na powitanie. Nie zostaną łatwo zaakceptowani. Drogi Ardolu, ci ludzie, których stworzyłeś... ich walka dopiero się zaczęła. Nie możesz ich tu zatrzymać. To czym są, naprawdę lub tylko w wyobraźni, wyjdzie na jaw. Ja się na to przygotowuję. Proponuję, by Eszelon też to zrobił.
– Robimy to, Elso. Dlatego chcę porozmawiać z Brynem – odparł, choć czuł, że jego słowa są zupełnie nieodpowiednie. – Ale w głębi duszy mamy świadomość, że okazaliśmy się raczej naiwni. Wszyscy. Ty również. Dopiero teraz zaczęliśmy pojmować potencjalne konsekwencje tego, co uczyniliśmy. Wszystkie wysiłki kierowaliśmy na stworzenie, a bardzo mało na edukację. Przymierze jest wielkie, a Zakon potężny i paranoiczny. Nie będzie łatwo.
– Ardolu Kessianie, twój dar niedopowiedzenia nie zmniejszył się z wiekiem.
Kuźnia była zimna, a dom cichy, z zamkniętymi okiennicami. Niezadowoleni klienci przyczepiali kartki do drzwi, były też ślady, że z placyku coś zabrano. Nie wiedział, czy była to kradzież, czy też odbiór własności.
Kessian ostro zastukał do drzwi swoją laską, nie oczekując odpowiedzi, której nie dostał. Ulice w tej części Westfallen były ciche, lecz wąskie, a kuźnia znajdowała się na skrzyżowaniu. Szeregowe domki, większość ze sklepami lub warsztatami na parterze, biegły wzdłuż wijących się ulic. W tak gorący poranek, większość prowadzących interesy siedziała w środku, lecz w małym miasteczku łatwo było zwrócić na siebie uwagę.
Spojrzał na Elsę, która wzruszyła ramionami.
– A jaki mamy wybór? Całe miasto wie, że brał udział w programie Ascendencji. Musieliśmy tu przyjść. Ale pamiętaj, dlaczego tu jesteśmy, Ardolu. Musimy go powstrzymać przed popełnieniem błędu w trakcie trwania święta, albo wieści w sposób niekontrolowany dotrą do Przymierza.
Kessian pokiwał głową.
– Wiesz, że wkrótce będziemy musieli powiedzieć mieszkańcom, prawda? Już muszą się domyślać, że dokonaliśmy przełomy.
– Owszem, ale tak, jak ustaliliśmy, wszystko w swoim czasie, Ardolu.
Elsa uderzyła pięścią w drzwi, Kessian znów zastukał laską.
– Bryn! – zawołał Kessian. – Otwórz drzwi. Chcemy ci pomóc. Ardol i Elsa. Wyjdź do nas.
Rozejrzał się wokół. W drzwiach już zaczęły się pojawiać twarze. Odesłał ich machnięciem ręki i znów zastukał do drzwi.
– Bryn, wyjdź. Nie chcemy wzywać milicji, żeby włamała się do środka, by sprawdzić, czy jeszcze żyjesz.
– Jesteś pewien, że wciąż tam jest? – spytała Elsa.
– Tak, chyba że w nocy wykopał tunel – odparł Kessian.
– Albo grób – zauważyła Elsa.
– To nie jest śmieszne.
– I nie miało być.
Kessian znów uniósł laskę do drzwi.
– Bryn! To twoja ostatnia szansa. – Zaczekał, a w końcu potrząsnął głową. – Nie sądzę...
Przerwał mu dźwięk odsuwanej sztaby. Drzwi uchyliły się odrobinę.
– Czy człowiek nie może mieć nawet chwili spokoju, kiedy jej zapragnie? – warknął Bryn.
Słyszeli, jak wchodzi w głąb domu. Kessian otworzył drzwi i wszedł w mrok. Wszystkie okiennice były zamknięte, a powietrze w środku było zatęchłe. Wzruszył ramionami i przeszedł krótkim korytarzem, który prowadził do jadalni Bryna. Puste dzbany po winie, kielichy i talerze leżały na podłodze, ławach i sofach.
Po prawej stronie jadalni krótkie przejście prowadziło do kuchni. Po lewej schody wiodły do sypialni. Aby dotrzeć do kuźni, trzeba było przejść przez kuchnię, lecz nie musieli iść tak daleko. Bryn siedział przy stole roboczym, odwrócony plecami do zimnego pieca, wpatrując się w przestrzeń. Nosił na sobie brud z trzech dni. Nie mył się, nie golił, a włosy zwisały w strąkach. Jego oczy były przekrwione od alkoholu i braku snu, a trzymany w ręce kielich trząsł się. Przed nim, w nierównym łuku stały kolejne dzbany. Bryn zawsze lubił wino. Najwyraźniej opróżnił już większość swojej piwniczki.
– Czy mogę usiąść? – spytał Kessian, przyciągając do siebie krzesło.
Bryn machnął ręką. Kessian usiadł i wydął policzki, opierając laskę o krawędź stołu. Elsa stała u jego boku, opierając dłoń na jego ramieniu. Z tak niewielkiej odległości Bryn śmierdział potem, wymiocinami i przetrawionym alkoholem.
– Chcemy z tobą porozmawiać – powiedziała Elsa. – Zobaczyć, jak się czujesz.
– Cóż, teraz, kiedy już mnie zobaczyliście, możecie sobie iść – odparł Bryn. – Nie martwcie się, nie wydam waszej cennej tajemnicy.
Nie patrzył na nich, lecz cały czas wpatrywał się w kielich, który obracał w brudnych palcach.
– To również twoja tajemnica, Bryn. Tajemnica nas wszystkich. Wszystkich w Westfallen – powiedział Kessian.
– Słuchaj, wiemy, że jesteś przestraszony – odezwała się Elsa.
– Przestraszony? – Teraz odwrócił się do nich, a jego przekrwione oczy były szeroko otwarte na tle opalonej, ogorzałej twarzy. – Nie, nie jestem przestraszony. Mam w sobie zbyt wiele żalu i rozpaczy, by być przestraszonym. Nie ma co się bać, skoro stworzyliśmy to niezmierne zło.
Kessian poczuł smutek przepełniający go niczym lód. Potrząsnął głową, wyciągając serce do udręczonego przyjaciela.
– Brynie, nie. Czy złem może być sprowadzanie na świat nowego życia, które jest bliżej związane z wszelkim stworzeniem Boga niż ktokolwiek wcześniej?
– To nie może być dobre – odparł Bryn chrapliwym szeptem. – Co myśmy uczynili?
– Sprowadziliśmy na świat nowe zrozumienie – powiedział Kessian. – Wznieśliśmy ludzkość na nowy poziom. Bliżej Boga. Zdolną lepiej wykonywać dzieło Wszechwiedzącego. To naturalny rozwój.
Bryn prychnął.
– Naturalny! Ta dziewczynka trzymała płomień w dłoniach. On wykonywał jej rozkazy.
– Niektórzy mówią, że wszystkie talenty linii, wrodzone czy nie, są nienaturalne. Ty przecież w młodości byłeś Chodzącym po Ogniu. Czy jesteś nienaturalny?
– Bóg obdarza takimi darami – odparł Bryn lodowatym tonem. – I Bóg je odbiera. Taki jest naturalny porządek rzeczy. Ale to? Wyhodowaliśmy ich do tego. To nie jest naturalne. To przeciw Bogu.
– Jesteś zdezorientowany, Brynie – powiedział ostro Kessian. – Wszystkie nasze talenty, krótkotrwałe lub nie, są wyhodowane. Twój też.
Elsa ścisnęła ramię Kessiana i wyprostowała się.
– Stoję tu przed tobą ja, Nauczyciel Zakonu Wszechwiedzy. Spędziłam życie w służbie Boga. To, co tu osiągnęliśmy, jest wspaniałe. To cud. Bóg umieścił nas tutaj, byśmy rozwijali jego świat przez cykle życia. I to właśnie zrobiliśmy. Rozwinęliśmy się. Osiągnęliśmy postęp.
Bryn zaśmiał się ostro i zwrócił się do niej gniewnie.
– Szanowny Nauczycielu, czy takie jest przekonanie twoich towarzyszy i zwierzchników? Czy w to właśnie wierzy kanclerz? Czy uważasz mnie za głupca, który przełknie twoje słowa jak prawdę objawioną? Kiedy pojmali Goriana, Zakon uznał go za heretyka. I gdyby mieli jakieś pojęcie, że jego dzieło jest tu kontynuowane, przybyłyby armie. Nie reprezentujesz ani Zakonu, ani Przymierza, Elso Gueran. Jesteś marionetką Eszelonu.
Kessian czuł, jak Elsa sztywnienie. Celowo odetchnęła głęboko, po czym usiadła na krawędzi stołu.
– Rozumiem twój punkt widzenia, Brynie, i rozumiem twój strach. Ale mylisz się, uważając mnie za marionetkę. Wierzę w prawdziwą ścieżkę Zakonu. Dzisiejszy Zakon jest silny i wszechobecny, lecz tu, w Westfallen, i innych enklawach w Przymierzu utrzymujemy przekonania, że ludzie powinni przybliżać się do Boga. Powinni wznieść się, by stać się jednością z Bogiem.
Kessian widział, że Bryn nie słucha. Racjonalne stwierdzenia nie przebijały się do nieracjonalnego umysłu.
– Teraz właśnie potrzebujemy twojej siły, przyjacielu – powiedział Kessian. – Pracowałeś tak ciężko, dałeś tak wiele. Teraz musimy stać razem. Nadszedł czas próby, niebezpieczny czas. Potrzebujemy cię.
Bryn opuścił głowę.
– Zakon was pochłonie. Zbyt długo byłem współwinny. Teraz mogę się tylko oddać na łaskę Wszechwiedzącego.
Kessian spojrzał na Elsę. Potrząsnęła głową. Oboje ruszyli do wyjścia.
– Odpocznij, Bryn – powiedział Kessian. – Przyślemy kogoś, kto przygotuje ci jakieś jedzenie do tego wina. Może trochę posprząta.
Bryn nie podniósł głowy.
– I tak już jestem skalany. Nie przyjmę nikogo, kogo przyślesz, ojcze Kessianie.
Andreas Koll czekał na nich na zewnątrz. Uśmiechnął się smutno.
– Nie udało się? – spytał.
– Zupełnie – odparł Kessian. – Chcę, żeby go obserwowano. Dniem i nocą. Nie wolno mu rozmawiać o tym, co widział, z nikim poza Elsą i Eszelonem. Potrzebujemy zaufanych ludzi, Andreas. Porozmawiaj z jego przyjaciółmi. Upewnij się, że będzie się trzymał z dala od obcych.
– Nie przesadzasz? – spytała Elsa. – Nie jest niebezpieczny. Po prostu zdezorientowany i przestraszony.
Kessian się skrzywił.
– Sama sobie przeczysz. On pragnie Bożego miłosierdzia. Jak myślisz, kogo o to poprosi? Nie ciebie, Elso. Jedno nieostrożne słowo i stracimy wszystko, do czego dążyliśmy. Nie pozwolę mu sprowadzić niebezpieczeństwa. Tak czy inaczej, trzeba to zrobić. Zostanie zmuszony do zachowania milczenia.
I Kessian wiedział z lodowatą pewnością, że rzeczywiście tak uważa. Żadnej słabości. Nie mogli sobie na to pozwolić. Nie teraz.
– Kiedy kończy się święto solastro? – spytał.
– Za pięć dni – odparł Andreas.
– To krytyczny czas. Kiedy święto się skończy i obcy opuszczą miasto, przemówimy do mieszkańców. Musimy znać skalę tego, czemu będziemy stawiać czoła wśród naszych, zanim zdecydujemy, co zrobimy w szerszym świecie. – Kessian przetarł twarz dłonią. Bryn wstrząsnął nim do głębi. Jego strach był namacalny. A był to człowiek do niedawna tak oddany sprawie.
– Elso, chciałbym, żebyś przejrzała pisma. Wszystko, co nas wspiera. Zastanów się, co możesz powiedzieć, żeby uspokoić ludzi.
– Będziemy musieli im pokazać, co mogą zrobić Ascendenci, prawda? – powiedziała.
– Nie widzę innego wyjścia. Reakcja Bryna sprawiła, że pojawiły się pytania, a my na razie nie znamy wiarygodnych odpowiedzi. Wystarczająco długo trzymaliśmy Ascendentów z dala od ludzi. Musimy im zaufać. Jeśli nie możemy, jesteśmy straceni.
– To może Bryn jest dla nas błogosławieństwem – powiedział Andreas.
Kessian uśmiechnął się do Strażnika Ziemi z czwartej linii.
– Twój optymizm jest lekcją dla nas wszystkich.
– Ale ma rację – stwierdziła Elsa. – Grozi nam niebezpieczeństwo pogrążenia się w żalu nad sobą, a przecież to tylko jeden człowiek bardzo się przestraszył. Nie zapominajmy o cudach, jakie pokazali nam Mirron i Arducius. Wydarzyło się wszystko, o co się modliliśmy.
Kessian pokiwał głową.
– Ale czy nie czujecie końca niewinności? – Odwrócił się w stronę doków. – Powinienem pójść nad jezioro i zobaczyć się z marszałkiem. Musimy przyspieszyć nasze plany zabezpieczenia.

Rozdział 10

844. cykl Boga, 43. dzień wznoszenia solas

11. rok prawdziwej Ascendencji

Wierzbowe Jezioro leżało dwie mile na południowy wschód od Westfallen i było jedynym źródłem słodkiej wody dla miasta. Płynęła rurami w dół zbocza, do miejskich zdrojów i bezpośrednio do domów bogatych mieszczan. Jezioro miało ponad trzy mile długości, kilka ładnych kamienistych plaży, a z trzech stron otaczały je drzewa, od których wzięła się jego nazwa, zapewniając cień na brzegu. Wpływały do niego podziemne strumienie i rzeki płynące z północy i zachodu, a nadmiar wody spływał do wodospadu Genastro rzeką Garreta, która w okresie suszy mogła zostać zatamowana.
Mieszkańcy Westfallen często wybierali się nad jezioro, by łowić ryby i uczyć się żeglowania oraz wioślarstwa. Tam też Ascendenci udali się na jeden dzień, by spróbować wykorzystać doświadczenia Mirron. Panował tam spokój dorównujący sadowi na płaskowyżu. Marszałek Vasselis, jego żona i syn udali się wraz z nimi, by dowiedzieć się jak najwięcej, zaś ojciec Kessian poszedł porozmawiać z Brynem Marrem.
Gorian patrzył, jak Mirron, a później Arducius nawiązują prawdziwe połączenie z ziemią i oboje zaczynają rozkwitać. Minęły zaledwie dwa dni i już oboje byli zupełnie innymi ludźmi. Mirron wciąż się bała, ponieważ nie rozumiała tego, co robiła. Arducius podobnie, choć miał bardziej analityczny umysł. Goriana fascynowało, że oboje mogą korzystać teraz z innych talentów.
Arducius, kiedy się przełamał, przywołał poprzedniego dnia niewielki wietrzyk w nieruchomym powietrzu. Dziś sprawił, że nad powierzchnię jeziora wzniosła się niewielka kolumna wody. Mirron umiała już oddychać pod wodą i przyciągnęła dżdżownice na powierzchnię, po prostu kładąc dłoń na ziemi. Niewielkie zwycięstwa, lecz wydawało się, że w ich umysłach otworzyły się jakieś drzwi.
Gorian wiedział, że nie jest daleko za nimi. Przynajmniej zaszedł dalej niż żałosny, chorowity Ossacer. Nawet Arducius miał silny umysł mimo kruchych kości. Ossacer był słaby na ciele i umyśle, i nadal leżał w łóżku, drżąc i jęcząc.
Gorian nigdy w życiu nie chorował. Może i na razie pozostawał z tyłu, ale czuł, że nadchodzi jego przełom. Ten dzień był doskonały. Marszałek Vasselis przybył i z zapartym tchem przyglądał się sztuczkom pozostałej dwójki. A jego syn, Kovan, kręcił się cały dzień wokół Mirron, gratulując jej wylewnie. Jego własny pokaz, lepszy niż pozostałej dwójki razem wziętej, będzie czymś stosownym. Pokaże również, czyim przeznaczeniem jest stać się największym z ich czwórki.
Nadeszło wczesne popołudnie wspaniałego dnia. Powietrze było gorące i tak nieruchome, że powierzchnia jeziora właściwie się nie poruszała. A woda była tak czysta, że ryby, które goniły za Mirron i Jen Shalke, wyglądały jak błyszczące srebrne wstążki pod powierzchnią. Widok był niezwykły i Gorian chciał wziąć w tym udział.
Siedział samotnie w cieniu wierzby i uważnie przyglądał się pozostałej dwójce. Oboje byli już zmęczeni, lecz rozmawiali z Willemem, Genną i Hesther, którzy zapisywali każde ich słowo. Shela, Jen i jego matka podały lekki posiłek na stołach, które na stałe umieszczono nad brzegiem jeziora. Marszałek Vasselis i jego żona siedzieli dumnie, zaś Kovan pływał w wodzie przy molo, usiłując zaimponować Mirron.
Gorian poderwał się na równe nogi, czując nagły głód. Przeszedł kawałek wzdłuż brzegu i po kamienistej plaży do stołów. Zza wielkiego magazynu łodzi usłyszał odgłos zbliżającego się powozu. Ojciec Kessian został przywieziony nad jezioro przez jednego ze służących. Wszyscy już się zgromadzili. Doskonale.
Powóz zatrzymał się i służący pomógł ojcu Kessianowi wyjść. Starzec podszedł powoli do stołów piknikowych, wspierając się ciężko na lasce. Marszałek Vasselis zerwał się ze swojej ławki, by przywitać ojca. Mirron i Arducius oderwali się od swoich mentorów i zrobili to samo. Gorian nie spieszył się, z przyjemnością słuchając głębokiego śmiechu Kessiana unoszącego się nad wodą.
– Podejdźcie i podtrzymajcie starca – powiedział. – Ale po kolei, po kolei.
Mirron i Arducius gadali głośno, opowiadając o swoich dokonaniach. Gorian nie przeszkadzał im, stojąc przy molo. Widział, jak Kovan przestał pływać i nurkować, skoro został zignorowany. Trzymał się podpory molo i wyglądał na nieszczęśliwego.
– Nigdy nie będziesz jednym z nas, wiesz? Niezależnie od tego, jak bardzo będziesz się starał. A to czyni cię nieważnym. Ona to wie. Marnujesz czas.
– Powinieneś uważać na słowa – odparł Kovan. – Kiedy mój ojciec umrze, zostanę marszałkiem obrońcą Caraduku. To ja będę tobą władał. Wami wszystkimi.
Gorian wpatrywał się w niego i miał ochotę roześmiać się z jego głupoty.
– Nikt nie będzie mną władał.
– Gorianie? – wezwał go Kessian.
Podbiegł do ojca, który usiadł obok marszałka Vasselisa, by coś zjeść.
– Tak, ojcze?
– Podejdź i usiądź. Powiedz mi, co robiłeś dzisiejszego ranka.
– Czekałem na ciebie – odpowiedział, uświadamiając sobie jednocześnie, że to absolutna prawda.
– O? A dlaczego?
– Chcę ci coś pokazać. Wam wszystkim. Ale chciałem zaczekać, aż będziemy w komplecie.
Kessian zmarszczył czoło i spojrzał z ukosa na Gennę, która wzruszyła ramionami.
– Rozumiem. Słyszałem, że byłeś cicho i sam pracowałeś na uboczu. Czy coś odkryłeś?
– Nie.
– To co takiego masz mi do pokazania?
Gorian poczuł ukłucie gniewu, słysząc wątpliwość w głosie. Vasselis ujrzał to i położył dłoń na ramieniu Kessiana.
– Dalej, Ardolu, pozwólmy chłopcu pokazać to, co chce. Może cię zaskoczy i zachwyci, nie wiesz tego.
Kessian uśmiechnął się, lecz jego wątpliwości nie znikły.
– Do dzieła, Gorianie.
Gorian odszedł kilka kroków, żeby upewnić się, że wszyscy go widzą. Wokół niego, na krawędzi bukowego lasu, trawa była zdrowa i zielona, karmiona wodą i ogrzewana słońcem. Upewnił się, że wszyscy na niego patrzą. Ojciec Kessian, Eszelon, Ascendenci i marszałek Vasselis. Wtedy ukląkł.
Z dłońmi niemal zasłoniętymi trawą czuł to, co jego wzrok już mu powiedział. Roślinność była tu silna i bujna, warunki idealne. Trawa była gęsta, jej źdźbła grube. Pod murawą wyczuwał korzenie drzew szukające żyznej ziemi i wilgoci z jeziora. Niewielkie poruszenia muszek, owadów, pająków i robaków przepływały przez jego palce, zajmując swoje miejsce w jego umyśle. Był Panem Stad o niezwykłych umiejętnościach i już odegrał dużą rolę w ratowaniu licznych zwierząt w gospodarstwach Westfallen. Ale dotychczas była to jego jedyna umiejętność.
Tego dnia jednak świat Strażnika Ziemi również do niego należał. Dziwne. Nie wątpił, że to właściwa chwila, od momentu, gdy przyszli tu tego ranka, śmiejąc się i żartując, bawiąc się i pływając razem. Czuł lekkość ducha, bliskość, szczególnie z Mirron, ale również z Arduciusem. Nie był do tego przyzwyczajony, ale podobało mu się. Mógł to wykorzystać do zdobycia przewagi. A to, co czuł tego dnia, sprawiało, że całe lata niekończącej się nauki i wysiłków zaczynały mieć sens.
Wokół niego wszyscy umilkli. Być może wyraz jego twarzy świadczył, że rzeczywiście wyczuwa ziemię. Ale on jeszcze nie skończył. Skoncentrował się na trawie, która go otaczała. Wpatrując się w zieleń, na której klęczał, wniknął głęboko w strukturę źdźbeł. Zastosował doświadczenia Pana Stad. Sposób patrzenia poza to, co można zobaczyć gołym okiem, wyczuwania linii energii, która wiązała razem komórki i wspomagała wzrost i życie.
Jeśli koń czy krowa były chore albo zostały ranne, manifestowało się to jako przerwa w liniach, a sedno problemu było niewyraźnie. Jeśli miało jakąś barwę, była nią szarość, bezkształtna i ruchoma. Tak widział to Gorian oczyma swojej duszy.
Tu jednak nie było takich uszkodzeń. Podążył za liniami, które sięgały w głąb ziemi. Widział, gdzie się dzielą, by włączyć się w każde pojedyncze pasmo. Przypominało to niezwykle szczegółową mapę, dostępną poprzez dotyk i rozszyfrowaną przez jego umysł.
To było naprawdę wspaniałe. Poczuł przypływ radości, potencjał mocy. I wielkości. Dlatego też szukał sposobu, by zmienić to, co wyczuwał. Obszar nie był wielki, niewiele większy niż ten, na który padał jego cień, a poza jego granicami linie i odczucia zaczynały niknąć.
Próbował przypomnieć sobie, co mówiła Mirron. O rozluźnieniu mięśni i kierowaniu swobodnej energii wokół wybranych przez siebie linii. Mówiła, że to jak zrobienie z umysłu sieci, a później wskazanie palcem, by linie napełniły się energią i życiem.
Ale to było niewyraźnie. Nie umiała ubrać swoich uczuć i wrażeń w słowa. I mówiła o kierowaniu ogniem i wodą. Jego zadaniem było zmienianie żywej tkanki. Wpatrując się głęboko w strukturę trawy widział, co musi zrobić. W sercu każdego źdźbła, u podstawy, gdzie korzeń grubiał, by wystrzelić ponad powierzchnię, wyczuwał pulsowanie. W każdym paśmie było inne. Tam jasne i dominujące, tu słabe i niewyraźne, a linie energii prowadziły do każdego z nich. Sięgnął głębiej, próbując skoncentrować się na pulsowaniu.
Przerwał, czując gorączkowe bicie serca. Dlaczego to wydawało mu się tak naturalne... tak intuicyjne? Te uczucia, te niezwykłe doznania, były ukryte przez tak długi czas. Zawsze na krawędzi pojmowania, ale nigdy tak blisko, by mógł ich posmakować. Aż do tej chwili. Przepełniło go uniesienie. Mogło przerwać jego koncentrację. Miast tego skierował je w pulsowanie źdźbeł. Wykorzystał swoją ekscytację, by mocno i szybko podsycić siłę życiową setek źdźbeł trawy, które go otaczały. To musiało być właściwe działanie, by osiągnąć upragniony cel.
W chwili, gdy to zrobił, wszystkie pulsowania rozbłysły w jego umyśle. Niektóre zamigotały, niczym dogasające płomienie świecy, i zgasły. Inne zapłonęły zdrowiem, wzrostem i energią. Natychmiast poczuł, jak jego koncentracja słabnie. Miał wrażenie, jakby stał i trzymał dwa końce sznura, a każdy ciągnął go w przeciwnym kierunku. A on rozpaczliwie chciał utrzymać oba, bojąc się, co może się wydarzyć, jeśli któryś puści. Lecz im bardziej się starał, tym trudniej mu było zachować skupienie.
Wszystko skończyło się gwałtownie. Nie mógł już kierować energii w gasnące i płonące pulsowanie. Wycofał się w głąb siebie wiedząc, że jest wyczerpany. W umyśle puścił oba końce liny. Poczuł, jak pada na bok, lecz w tym nagłym zmęczeniu krył się dreszcz triumfu.

* * *

Kessian patrzył oszołomiony na objawienie talentu Goriana. Wszyscy tak patrzyli. Czuł wstyd, że uznał zachowanie chłopca za oznakę arogancji i przesadnej wiary w siebie, jak to się często działo wcześniej. Całe szczęście Vasselis to rozpoznał.
Wiedział, że powinien być mniej pod wrażeniem pokazu a bardziej zrozumienia procesu, jakie się za nim kryło, ale nic nie mógł na to poradzić. Żadne z pism Goriana nie przygotowało ich na to, co widzieli przez ostatnie kilka dni. Oczywiście, on mógł opisywać tylko teoretycznie, gdyż sam nie był świadkiem niczego takiego. A jednak wśród zadziwienia Kessian znalazł czas, by zachwycić się intuicją Goriana.
A teraz pora wrócić do jego imiennika. Chłopca, którego przeznaczeniem był podobnie mityczny status. W tej chwili jednak krył się za grubą zasłoną trawy wysokiej na trzy stopy i więcej. Kessian patrzył, jak wzrasta dziesięciokrotnie w czasie krótszym niż mógłby policzyć do trzydziestu. A przez ten cały czas twarz Goriana zaczęła się marszczyć. Nie za bardzo, i mógł to być efekt wysiłku, lecz Kessian sądził inaczej. Wokół oczu chłopca pojawiły się malutkie kurze łapki, zanim zasłoniła go trawa.
Teraz leżał bez ruchu, a jego matka, Meera Naravny, biegła do niego. Reszta nie pozostała daleko z tyłu. Mirron i Arducius dotarli jako pierwsi, skoczyli na niego i zaczęli tulić, dziewczynka gwałtownie, a chłopiec delikatnie. Oboje byli zachwyceni jego osiągnięciem. Pozostali zaś przeciągali rękami przez bujną, wysoką trawę, uśmiechając się z zadowoleniem.
Wszystko poszło tak, jak zaplanował Eszelon. Kessian czuł w sobie ciepło, które nie miało nic wspólnego z żarem lejącym się z nieba. Szedł spokojniej i z większą świadomością niż wcześniej. Nie mógł stłumić radości, która przepełniała jego zbolałe, zmęczone, stare ciało.
Podobnie jak pozostali, przeciągnął dłonią przez wyrośniętą trawę. Spojrzał na nią uważniej i zmarszczył z zaciekawieniem czoło. Wśród tętniących życiem zielonych źdźbeł były też brązowe, kruche i dawno wyschnięte. Może Gorian będzie mógł mu to później wyjaśnić. To jednak dziwne.
Meera trzymała teraz Goriana w ramionach, klęcząc przy wyczerpanym Ascendencie, odsunąwszy na bok jego przyjaciół. Głaskała go po głowie i mówiła do niego uspokajająco i z dumą. Tulił się do niej, potrzebując jej bliskości i ciepła.
– Popatrzcie na to – powiedziała. – Ardolu, podejdź tutaj.
Kessian zbliżył się do niej. Meera wskazywała na skroń Goriana. Przez chwilę nie widział, co ją niepokoi, lecz wkrótce stało się to oczywiste. Jego włosy. Wśród bujnych młodzieńczych loków pojawiły się ślady siwizny.

* * *

Kessian wzruszył ramionami w odpowiedzi na pytanie Vasselisa. Jedli we dwóch kolację w niewielkiej, prywatnej komnacie willi. W głównej jadalni Netta i Kovan Vasselis gościli resztę Eszelonu.
To był dzień prawdziwych kontrastów. Od rozpaczy wywołanej stanem Bryna po radość z przebudzenia Goriana, a teraz ciężar rzeczywistości, która ich otaczała.
– Istnieje bez wątpienia wiele efektów ascendencji, które dopiero ujrzymy. Będziemy obserwować młodego Goriana, ale jestem pewien, że szybko wróci do siebie.
Chłopiec został zaprowadzony do wozu, gdyż brakowało mu siły w nogach. Oprócz siwych włosów, wokół jego oczu pojawiły się zmarszczki, które Kessian zauważył wcześniej. Pozostały nawet, gdy szeroki uśmiech Goriana znikł. Mieli dużo do zapisania. Genna i Meera zaczęły pracę zanim jeszcze podano obiad.
Kessian wypuścił powietrze i wyprostował się na szezlongu. Między nim a Vasselisem na niskim stole pozostały resztki jedzenia i napojów. Chleb, baranina i opiekane warzywa. Gęste sosy wciąż parowały lekko w przepięknie zdobionych sosjerkach z Atreski. Przy prawej ręce Vasselisa stał na wpół pełny dzban grzanego, przyprawionego wina. Kessian machnął pustym kielichem w stronę marszałka, jednocześnie przyglądając się jedzeniu. Doszedł do wniosku, że już mu wystarczy.
Vasselis napełnił podany kielich, jak również swój własny. Pozwolił sobie na pobłażliwy uśmiech, jednak Kessian widział troskę na jego twarzy.
– Cieszysz się, że tego dożyłeś? – spytał.
– Cholernie głupie pytanie – odparł Kessian. – Pamiętasz, jak się nawet nie zapytałem, czy ucieszyłeś się z narodzin syna?
– Doskonale wiesz, o czym mówię, Ardolu. Raczej nie wychodzisz z siebie z radości w chwili, gdy tu siedzimy. Podobnie reszta Eszelonu.
– Nie mogę nie myśleć o przyszłości – stwierdził Kessian.
– A reakcja waszego kowala cię zmartwiła.
– Wstrząsnęła mną do głębi – przyznał Kessian, znajdując pocieszenie w zrozumieniu Vasselisa. – To dlatego właśnie siedzimy tu, a nie z pozostałymi. Zabawne. Choć zawsze wiedzieliśmy, że będziemy musieli stawić temu czoło, że nie zachowamy ich na zawsze w ukryciu... i nie chcieliśmy tego... nie sądziłem, że to się zacznie tak szybko. Są tacy młodzi. – Westchnął i potrząsnął głową, czując ściskanie w żołądku.
Vasselis opuścił kielich i sam się wyprostował. Pochylił się nad stołem, by dotknąć dłoni Kessiana, które zaczęły drżeć.
– Ardolu, po pierwsze nie wolno wam panikować. Ani też pozwolić, by leżące przed wami zadania wydawały się tak ogromne, że aż niemożliwe do wykonania. Dlatego tu jestem. – Uśmiechnął się ironicznie, co Kessian tak bardzo w nim polubił. – Hej, ja rządzę tym krajem. Jestem dobry w takich sprawach.
Kessian poczuł, jak jego ściśnięte gardło się rozluźnia. Pomasował czoło kciukiem i palcem wskazującym.
– Przepraszam – powiedział. – Stary głupiec ze mnie.
– Wcale nie – odparł cicho Vasselis. – Bóg, który nas otacza, wie, że jesteś jedynym z Eszelonu, który pojmuje skalę tego, czemu musimy stawić czoła, gdy talenty Ascendentów zaczęły się ujawniać. Nie możemy umniejszać problemów, które nadejdą. Musimy być realistami. Nie wolno nam ignorować niczego, choćby najmniejszego drobiazgu, i musimy koncentrować się na naszych wysiłkach. Bryn jedynie sprawił, że nasze zadanie stało się jeszcze bardziej wyraziste.
Kessian pokiwał głową, a jego ulga była niemal namacalna. Dzięki Bogu za sprowadzenie na świat Arvana Vasselisa. Skoro już o tym mowa, dzięki Bogu za cały ród Vasselis przez ostatnie cztery pokolenia. Zaufanie wówczas nowej dynastii marszałków obrońców okazało się mistrzowskim posunięciem.
Ponieważ byli rodziną od pokoleń związaną z Caradukiem i znaną z tolerancji religijnej, Eszelon został przekonany, by porozmawiać z nimi w chwili, gdy plotki związane z Westfallen zaczęły wzbudzać podejrzenia Zakonu. Okazało się, iż ówczesna pani marszałek sympatyzuje z odłamem Zakonu Wszechwiedzy wierzącym w ascendencję i tak przyjaźń została przypieczętowana.
Wkrótce wybrany przez nią Nauczyciel został umieszczony w Westfallen, Eszelon otrzymywał informacje o kwestiach militarnych, religijnych i handlowych, które mogły okazać się zagrożeniem, a badania związane z ascendencją mogły być prowadzone nadal bez duszącej zasłony tajemnicy wewnątrz miasta.
Trzy pokolenia później każdy obywatel Westfallen wiedział, czego próbują dokonać i każdy odgrywał swoją rolę w zachowaniu tajemnicy. Po dziś dzień statki Caraduku patrolowały morze wokół zatoki, żołnierze pełnili straż na wszystkich drogach prowadzących do miasta, a Vasselis i Eszelon wykorzystywali kurierów Orędowniczki, by zachować niezbędny przepływ informacji.
Nikt, kto stanowił potencjalne zagrożenie, nie mógł opuścić miasta i w rzeczy samej, kolejni marszałkowie Vasselisowie musieli czasem dokonywać trudnych wyborów. Niewinni ginęli, a ich jedyną zbrodnią było zobaczenie lub usłyszenie czegoś, czego nie powinni. Choć było to trudne do przełknięcia, Kessian odkrył, że poczucie winy wcale nie przeszkadza mu w śnie. Jego wiara w większe dobro, któremu służyli, okazała się niepodważalna.
Spojrzał na swojego dobrodzieja, człowieka, który zapewniał im fundusze, bezpieczeństwo, a przede wszystkim niezmienną przyjaźń.
– To gdzie zaczynamy? – spytał Kessian.
– Ustalony przez ciebie termin poinformowania mieszkańców Westfallen jest sensowny – odparł Vasselis, poprawiając oficjalną togę, kremową z ciemnoniebieskim i złotym lamowaniem. – Ci kupcy, którzy opuszczą miasto po zakończeniu świąt, zostaną potraktowani zwyczajowo. Musimy jednak zamknąć miasto po tym, jak ogłosisz nowinę, niezależnie od tego, jak to zrobisz. Zajmę się tym. Wy tu nic nie zauważycie, nie martw się. Nie ma sensu straszyć ludzi. Jeśli chodzi o moich żołnierzy, to będzie ćwiczenie. Wymyślę jakiś wiarygodny pretekst.
– Zastanawia mnie, jaki.
– Co powiesz na kwarantannę po wybuchu zarazy bydła? Pozwoli to nam utrzymać w mieście tych obywateli, jeśli jacyś w ogóle będą, którzy odczują, cóż, nagłą potrzebę wyjazdu. I oczywiście możemy powstrzymać każdego, kto spróbuje się zbliżyć drogą lądową lub morską.
Kessian się roześmiał.
– To aż za łatwe, czyż nie?
– Jak już mówiłem, jestem w tym dobry. – Twarz Vasselisa spochmurniała. – Niestety, to była ta łatwiejsza część. Nie mogę bez końca prowadzić ćwiczeń z moimi żołnierzami, a wy nie przetrwacie bez handlu. Musimy dotrzeć, i to jak najszybciej, do punktu, w którym wasze granice będą bezpieczne bez wzbudzania podejrzeń. Przeanalizuję swoje plany i poinformuję was o tym przy najbliższej okazji.
Dopiero w tym momencie możemy zastanowić się nad przedstawieniem Ascendentów komukolwiek, naprawdę komukolwiek, na zewnątrz. Trudno ocenić, jak zareagują inni, ale naiwnością byłoby zakładanie masowej akceptacji, z pewnością się ze mną zgodzisz. Przypuszczam, że dominować będą strach i niezrozumienie.
– Ale gdyby tylko ludzie wiedzieli, co to oznacza dla nas wszystkich – zaczął mówić Kessian, zanim zdążył się zastanowić.
– Nie możesz sobie pozwolić na takie myślenie – powiedział ostro Vasselis. – I wiesz o tym równie dobrze jak ja. Musimy zablokować wypływ informacji na zewnątrz na tak długo, jak się da. Ale jedno jest pewne: to się rozejdzie. Gdy Ascendenci będą dorastać i będą się dziać różne rzeczy, ludzie zaczną to widzieć i mówić o tym. Nim tak się stanie, musimy mieć wsparcie innych, potężnych jednostek. Muszę się zastanowić, kiedy porozmawiać z Orędowniczką i Zbieraczami. Oni będą szczególnie użytecznymi sojusznikami. Podobnie jak inne dynastie marszałków obrońców i ci z Zakonu, o których wiemy, że myślą tak jak my.
Vasselis przerwał i pociągnął łyk wina. Kessian widział zmartwienie malujące się na jego twarzy.
– O co chodzi, Arvanie? – spytał łagodnie.
Marszałek uśmiechał się, gdy powiedział:
– Znam to miasto od czterdziestu lat. Od kiedy byłem dzieckiem, bawiłem się w Wierzbowym Jeziorze i pływałem w morzu pod wodospadem Genastro. Kocham każdą ulicę, każdą kamienicę i willę. Kocham zapach sieci rybackich w porcie i dźwięk statków uderzających o doki, gdy nadchodzi przypływ. Zaliczam ciebie i Gennę do moich najbliższych i najdroższych przyjaciół, nieważne, że jesteś ode mnie o dziewięćdziesiąt lat starszy. Kiedyś wierciłem ojcu dziurę w brzuchu, byśmy się tu przeprowadzili, i to się nie zmieniło. Na Boga, który kroczy obok nas, gdybym nie był marszałkiem obrońcą, zamieszkałbym tu na stałe, tak bardzo kocham Westfallen i jego mieszkańców. To najpiękniejsze, najcieplejsze miejsce w całym Przymierzu, a wiesz, że widziałem sporą część naszego ukochanego imperium.
– Wyczuwam zbliżające się poważne „ale”, czyż nie? – powiedział Kessian, czując wzbierającą dumę z miasta, gdy Vasselis tak obrazowo opisywał, dlaczego tak wielu zakochiwało się w tym miejscu i dlaczego ci, którzy się w nim urodzili, tak niechętnie wyjeżdżali.
– Boję się, że to wszystko zostanie zniszczone – powiedział Vasselis. – Musisz to wiedzieć, Ardolu, i wówczas ty również się przerazisz. Ty, Eszelon, Westfallen, wszyscy przez całe pokolenia byliście z konieczności skutecznie chronieni przed prawdziwą twarzą Zakonu Wszechwiedzy. A ja z konieczności nie. Zakon jest potężny i równie zdeterminowany, co fanatyczny. Kanclerz jest kobietą zaślepioną przez własną wiarę, która nie widzi nic poza świętością tego, czemu przewodzi. Wiem, że słyszałeś o nich od Elsy Gueran, ale ona nie mówi wam wszystkiego. Jeśli jeden z ludzi kanclerz, tylko jeden, dowie się o tym, co tu zrobiliśmy, zanim będziemy gotowi, przybędą armie Zakonu. W końcu nie chcą, by ktokolwiek zbliżył się do Boga, inaczej niż przez ich oficja, czyż nie? A jeśli wymierzą sprawiedliwość, Westfallen zostanie spalone do cna, a prochy jego mieszkańców rozrzucone, by pochwyciły je demony wiatru na udrękę. Jeśli nie będziemy mieli przy sobie sojuszników, oni wesprą kanclerz, nieświadomi zbrodni, jaką popełnią wobec mieszkańców tego świata.
Kessian wpatrywał się w Vasselisa, nie mogąc oderwać oczu od twarzy marszałka, kiedy ten mówił. Niemal czuł dym z płonących belek willi i widział mieszkańców uciekających, lecz nie mających się gdzie ukryć, gdy domy płonęły za ich plecami. Poczuł przypływ rozpaczy z powodu tego, co uczynili tak wielu niewinnym. Nagle zrozumiał, gdzie zaprowadziły Bryna jego myśli.
– Powiedz mi, co musimy zrobić – odezwał się Kessian stanowczym i spokojnym głosem.
Vasselis pokiwał głową.
– Jesteś silnym człowiekiem, Ardolu. A dobre wieści są takie, że nasze plany są rozsądne. Lecz nie zapominaj, że od tego dnia twoi przyjaciele są w ciągłym niebezpieczeństwie, a szczególnie Elsa. Ufaj w opiekę, jaką mogę wam zapewnić. Pozostań czujny, gdy twoi obywatele zaczną pojmować wagę tego, co się wydarzyło. Naucz się na pamięć planów ucieczki. Pamiętaj o tym i przekaż to tym, którzy będą kierować Eszelonem, gdy ty powrócisz do ziemi: Ascendencja i jej Eszelon są krytycznym ogniwem niezbędnym dla naszej przyszłości. Gdyby wydarzyło się najgorsze, nigdy nie czujcie się winni wobec tych, których pozostawcie za sobą, a którzy zginą, by powstrzymać tych, którzy chcieliby was zabić. Wszyscy wybraliśmy swoje ścieżki i w efekcie będziemy żyć lub zginiemy. Nigdy, przenigdy nie wolno wam się zawahać przed złożeniem w ofierze każdego z nas, jeśli miałoby to was uratować.
– Módlmy się, by nigdy do tego nie doszło – powiedział Kessian.
– Każdego dnia – odparł Vasselis. – Jednak bądźcie gotowi, gdyby tak się stało.

* * *

Następnego ranka rozpoczęły się przygotowania. A Kessian miał rację – Gorian w pełni powrócił do siebie i wysiłek nie pozostawił na nim żadnych śladów. Patrząc na niego, trudno było uwierzyć w oznaki starości, jakie nosił jeszcze poprzedniego dnia. Jego zdolność regeneracji była kolejnym cudem w tym tak niezwykłym czasie.
Ich radość studziło ponure przypomnienie, dlaczego musieli tak bardzo ostrożnie ujawniać informacje o Ascendencji. Tego samego ranka znaleźli Bryna wiszącego nad paleniskiem.

Rozdział 11

846. cykl Boga, 45. dzień opadania solas

13. rok prawdziwej Ascendencji

Jen Shalke wyruszyła w głębię, wyszukując ławice białych ryb dla flotylli łodzi unoszącej się na powierzchni. Zaprowadziła Ascendentów do bezpiecznej przystani, gdzie wesoło bawili się na falach i pod nimi, a później ich opuściła, ciągnąc za sobą linę i flagę, by informować załogi skifów o swojej pozycji.
Mirron patrzyła przez przezroczystą, spokojną wodę, jak kobieta odpływa, trzymając ręce wzdłuż boków i odpychając się silnymi nogami. Przez ostatnie dwa lata wszyscy uczyli się przebywania pod wodą od Jen. Od pierwszych chwil, gdy wciągali wodę do płuc, gdy strach był ogromny, a odruch krztuszenia się niepowstrzymany, przez pojmowanie wpływu ciśnienia na ciało i uczenie się jak oddychać i wynurzać się powoli, by z nim walczyć, aż po czystą radość pływania pod powierzchnią, obserwowania ryb i poznawania cudów i niebezpieczeństw morskiego dna.
Odwróciła się, spoglądając szybko na blask słońca na powierzchni oddalonej od niej o jakieś czterdzieści stóp, i popłynęła w stronę pozostałych, którzy już zbliżali się do ich ulubionego miejsca, tam, gdzie wodospad Genastro wpadał do morza. To było wspaniałe miejsce na podwodną zabawę w chowanego. Mocniej poruszyła nogami, by ich dogonić, czując ukłucie osamotnienia. Coraz bardziej odczuwała, że ci trzej, których uważała za swoich braci, byli też jej jedynymi przyjaciółmi.
Jen bardzo się starała, ale była za stara i to wszystko było niezręczne. Mirron miała koleżanki ze szkoły, lecz ich rodzice coraz rzadziej chcieli ją widzieć w swoich domach, a swoje córki w jej domu. Mirron nie pojmowała tego. Wiedziała, że jest inna, bo jej zdolności są aktywne, lecz większość jej przyjaciółek w dzieciństwie posiadała jakiś talent. Może były zazdrosne, choć tego po sobie nie pokazywały.
Pozostali już się bawili, kiedy do nich dołączyła. Gorian unosił się w wodzie, niemal niewidoczny wśród pęcherzyków powietrza, które kłębiły się w niecce wodospadu i miękko głaskały skórę, a ryk wodospadu brzmiał niczym stłumiony grzmot. Za każdym razem Mirron mrowiła skóra. Gorian zobaczył ją i wezwał gestem. Poczuła dreszcz i zrobiła tak, jak poprosił, świadoma, że w tej chwili byli samotni.
Gorian był piękny. Humorzasty, lecz tak żywy. Jego włosy unosiły się wokół głowy, oczy błyszczały, a mięśnie ramion, klatki piersiowej i nóg prężyły się dumnie. Podpłynęła bliżej i zawisła tam, zaś przed ich twarzami unosiły się bąbelki. Poczuła ogromne pragnienie, by go pocałować, co ją przestraszyło, ponieważ to samo widziała w jego oczach. Tu czuli spokój. Nie chciała, by ta chwila się skończyła i walczyła z pragnieniem, by go dotknąć, żeby wszystkiego nie popsuć. Gorian otworzył usta, wciągnął bąbelki i dmuchnął nimi w jej stronę. Roześmiała się, a dźwięk ten zabrzmiał dziwnie w jej uszach.
Kto szuka?, spytała, wznosząc dłonie i unosząc rękę do czoła, by osłonić oczy.
Ossacer, odpowiedział, unosząc cztery palce, co było jego znakiem. Ona była dwójką, a Arducius trójką. Gorian oczywiście był jedynką. Nie było to sprawiedliwe, lecz właśnie dlatego Gorian chował się wśród bąbelków powietrza. Ossacer szybko tracił wzrok. Choroba, na którą zapadł dwa lata wcześniej, wstrząśnięty ujawnieniem talentu Mirron, rozpoczęła ten proces i nic, co robili lekarze, nie mogło powstrzymać ślepoty ani przywrócić mu wzroku. Ossacer oślepnie nim nadchodzące dusas osiągnie pełnię. Lecz do tego czasu korzystał z resztek wzroku, a wszystkie jego zabawy i praca były gorączkowe i zdeterminowane.
Gdzie Arducius?, wykorzystała znak szukania i trójki.
Gorian wzruszył ramionami, po czym wskazał na dół.
Ossacer?
Gorian uśmiechnął się i znów pokazał na dół, wskazując dużą odległość. Uniósł dłoń i pozwolił, by przeszła przez jej włosy. Kilka kosmyków wysunęło się spod opaski i otoczyło jej głowę, unosząc się na wirującej ciepłej wodzie. Nie miała ochoty się cofnąć. Nisko w brzuchu czuła gorący węzeł. Zadrżała. Obok nich przepłynęła ławica malutkich srebrzystych rybek, otaczając ich przez chwilę, zanim ruszyły dalej w głąb zatoki. Gorian pochylił się w jej stronę, zbliżając do niej twarz. Wyobraziła sobie, że czuje jego oddech na swojej twarzy, a jego wargi zdawały się ogromne.
W wodzie rozległ się stłumiony brzęk. Raz, dwa, trzy razy. To Hesther albo Shela wzywała ich z powrotem na brzeg. Mirron odsunęła się od Goriana, który skrzywił się i wezwał ją gestem. Potrząsnęła głową i wskazała w górę, w stronę plaży, unosząc brwi w znaku „teraz”. Gorian pokiwał głową. Chwila przeminęła. Wyciągnął rękę. Przyjęła ją i razem popłynęli w stronę Westfallen, a pozostała dwójką dołączyła do nich.

* * *

– Kiedy możemy zacząć rozwijać nasze zdolności Zrodzonych z Wody? – spytał Gorian. – Jen mówi, że już jesteśmy tak dobrzy jak ona. Powinniśmy próbować być lepszymi.
– Masz ochotę kontrolować ryby, co? – spytała Mirron. Skończyła wycierać włosy i ujrzała skórę Goriana błyszczącą w słońcu.
– Raczej delfiny i rekiny – odparł Gorian.
– Wszystko w swoim czasie – powiedziała Hesther. – Nie sądzę, byśmy już opracowali odpowiednią metodę. Myślę, że powinieneś zacząć od wypróbowania tej sztuczki na owcach.
Ossacer się roześmiał.
– Widzicie to, prawda? Gorian kontrolujący umysł owcy i nakazujący jej zaatakować.
Wszyscy roześmiali się z żartu. Wszyscy prócz Goriana.
– Cóż, ty tego nie zobaczysz, bo będziesz ślepy – powiedział.
– Gorianie, natychmiast za to przeproś – rozkazała Shela.
– Ale przecież tak będzie.
– A ty nie musisz mu tego przypominać, prawda? – powiedziała Shela. – Przeproś.
Gorian przez chwilę patrzył wyzywająco na Shelę.
– Przepraszam – mruknął.
Mirron próbowała zobaczyć reakcję Ossacera. Wpatrywał się w ziemię, a stopami mieszał piasek. Teraz podniósł wzrok.
– Tak czy inaczej, nie będę potrzebował oczu – powiedział. – Pewnego dnia zwierzęta będą patrzeć za mnie.
Hesther zachmurzyła się, słysząc te słowa. Popatrzyła Ossacerowi prosto w oczy. Po chwili jej twarz się rozjaśniła. Klasnęła w dłonie.
– Dobrze. Jeśli odpoczęliście i względnie się osuszyliście, bierzcie swoje rzeczy, bo nadszedł czas na posiłek i niespodziankę.
Cała czwórka podniosła się i podążyła za Hesther i Shelą w górę zbocza prowadzącego do sadu. Po drodze minęli dom marszałka obrońcy. Mirron popatrzyła na jego zamknięte okiennice i zastanawiała się, kiedy rodzina wróci. Zawsze lepiej się bawili, kiedy przyjeżdżał Kovan. Przyłączał się do nich, kiedy tylko mógł i najwyraźniej nie wywoływali w nim takiego niepokoju, jak w niektórych mieszkańcach miasta. Do tego zazwyczaj się od niej nie oddalał, chyba że bawili się w Zrodzonych z Wody, co oczywiste, a to było miłe. Szkoda, że on i Gorian się nie dogadywali.
Willa marszałka miała piękny prywatny ogród, który rozciągał się na pięćdziesiąt jardów w obie strony. Jej ściany były pobielone i wysokie, a dach z czerwonych dachówek. W każdym rogu i pośrodku każdej ściany stały rzeźby poprzednich marszałków w bohaterskich lub zamyślonych pozach. Drewniane boczne drzwi, prowadzące do ogrodu, stały otwarte i Hesther wprowadziła ich do środka.
Mirron uwielbiała ten ogród z marmurowymi dróżkami przecinającymi trawniki; drzewami owocowymi, z których mogli zrywać jabłka, pomarańcze i cytryny; ozdobnymi sadzawkami i fontannami, w których leniwie pływały wielkie złote karpie. Pośrodku znajdował się marmurowy podest, nad którym wznosił się kopulasty dach wsparty na czterech kolumnach. Wewnątrz, ustawione w krąg, stały ławy, a na jednej z nich siedział ojciec Kessian. Mirron krzyknęła radośnie i pobiegła do przodu, prowadząc za sobą Ascendentów.
Ostatnio coraz częściej uczyła ich Hesther. Ojciec Kessian był stary i ciągle cierpiał z powodu przeziębienia, bólów albo czegoś innego. Lecz kiedy przychodził, by ich nauczać, serca im rosły, i to nie tylko dlatego, że to było ważne. Kochała go. Wszyscy go kochali. Kiedy mówił, panowała cisza, a gdy się uśmiechał, robiło się ciepło. Każde jego słowo trafiało prosto do ich serc i ukazywało im rzeczy, których nie rozumieli. Czyniło ich lepszymi.
– Witajcie, młodzi Ascendenci – powiedział cichym, uspokajającym głosem. – Ufam, że woda była ciepła, a ryby przyjazne.
– Było wspaniale – wyrzuciła z siebie Mirron, całując go w policzek i obejmując za szyję. Pozostali dołączyli do niej.
– Spokojnie, spokojnie – powiedział Kessian, śmiejąc się i z trudem utrzymując równowagę pod ich ciężarem. – Dajcie staruszkowi oddychać.
Puścili go.
– Gorian chce kontrolować rekiny – powiedział Arducius.
– Naprawdę? – Kessian uniósł brwi. – Ambitny jesteś, co? Cóż, nie ma w tym nic złego. A teraz usiądźcie. Shela przyniesie wam jedzenie, a ja będę was dziś uczył.
Mirron splotła ręce i usiadła obok ojca. Wpatrzyła się w jego mądre oczy, na wpół zasłonięte fałdami obwisłej skóry. Nadejdzie dzień, gdy nie będzie już ich uczył i dodawał odwagi. Dochodził do końca swojego cyklu i zostanie przyjęty przez Boga. Nie chciała, by ten dzień nadszedł.
– Lepiej się czujesz? – spytała.
Kessian się uśmiechnął.
– Tak, moje dziecko, i dziękuję, że pytasz. Moje płuca są już czyste, a Genna mówi, że przestałem chrapać.
– Cieszę się – odparła.
– Dobrze. Wszyscy siedzą wygodnie? To nauczmy się czegoś nowego.
Mirron poczuła, że jej serce bije szybciej. Uśmiechnęła się do Goriana. Nie było nic lepszego od zdobywania nowych umiejętności. Znaczyło to, że Eszelon sądził, iż robią postępy.
– Podczas wszystkiego, co wam powiem i doświadczenia, które chcę, żebyście wszyscy przeprowadzili, chcę, abyście pamiętali o sednie waszej nauki od czasu ujawnienia się waszych talentów. To już prawie dwa lata... czas płynie tak szybko, nieprawdaż? Co możecie mi powiedzieć o rdzeniach energii żywiołów? Arduciusie?
– To najbardziej skoncentrowane źródła energii życiowej, z których możemy korzystać.
– Dobrze – powiedział z namysłem ojciec Kessian. – Ale co takiego się w nich kryje, poza możliwością wykorzystania, co uznaliście za zaskakujące?
– Możemy tworzyć przy ich pomocy nową energię – odpowiedział Ossacer.
– Tak, możecie ją wzmacniać. Ale wiem, że wszyscy uważacie to za trudne, nawet kiedy źródło jest mocne i stabilne. Wszyscy widzieliśmy tymczasowe efekty starzenia, które pojawiają się, kiedy wykorzystujecie swoje zdolności. I zauważyliśmy również, że istnieje pewna granica tego, co możecie zrobić, zanim wyczerpiecie się i osiwiejecie, czyż nie? Tak, Gorianie?
– Ale jesteśmy w tym o wiele lepsi niż jeszcze rok temu – powiedział. – Możemy zrobić o wiele więcej niż wtedy.
Kessian pokiwał entuzjastycznie głową.
– Ależ tak i jestem ogromnie zadowolony, że robicie tak duże postępy. To z pewnością będzie szło dalej. Ale chcę, żebyście wszyscy pamiętali, że zawsze będą istnieć ograniczenia i musicie być świadomi, jak daleko wasze ciała i umysły mogą sięgnąć. Szczególnie, gdy wspomagacie wzrost żywych istot. Jasne? Dobrze. A przypomniałem wam o tym dlatego, że chcę, żebyście zaczęli pojmować inne sposoby wykorzystywania energii, którą z takim mistrzostwem odnajdujecie i kierujecie w swoje dzieło. – Ojciec Kessian podniósł arkusz papieru, który leżał na siedzeniu po lewej. – Gorian pisał...
– Pierwszy Gorian? – spytał Arducius.
Kessian spojrzał na niego z krzywą miną.
– Ależ oczywiście.
Trzej chłopcy zaczęli pokładać się ze śmiechu, tuląc się do siebie bezradnie. Próbowali się odezwać, jednak nie udało im się wykrztusić z siebie całego słowa.
– No dobrze, dobrze – powiedział Kessian z szerokim uśmiechem.
Mirron potrząsnęła głową, zadowolona, że bardziej panuje nad sobą. Spojrzała na ojca i wzruszyła ramionami.
– Chłopcy – powiedziała, naśladując ton swojej matki.
Kessian się roześmiał.
– W rzeczy samej. Dobrze, chłopcy – odezwał się – sądzę, że nadszedł czas, byście powiedzieli mi, dlaczego moje słowa tak was rozbawiły.
Popatrzyli po sobie, niemal znów tracąc panowanie nad sobą, lecz otrzeźwieli na tyle, by wyjaśnić. Gorian był mówcą.
– Przepraszam, ojcze, ale zawsze tak mówicie. Ty i cały Eszelon.
– Jak? – spytał Kessian.
– Zawsze mówicie „Ależ oczywiście”. Przez cały czas.
– Naprawdę? – powiedział Kessian. – Cóż, żeby nas powstrzymać, powinniście przestać zadawać głupie pytania, czyż nie? Co? – Uśmiechnął się i potargał włosy Goriana. – A teraz czy mogę mówić dalej?
– Ależ oczywiście – wykrztusił Ossacer, zanim zawył ze śmiechu, pociągając za sobą pozostałych dwóch chłopców.
Tym razem nawet Mirron nie do końca zapanowała nad sobą. I do tego mieli rację, kiedy zwrócili na to uwagę. Ojciec Kessian zaczekał, aż się uspokoją, wykorzystując tę okazję, by usiąść wygodniej i pozwolić Sheli na podanie im posiłku, zanim znów poprosił o spokój.
– Gorian... pierwszy Gorian... napisał tak: „Przyjmujemy istnienie energii wewnątrz wszystkich istot, żywych i milczących, jak również że kształty i gęstości energii są dostosowane do określonych zadań. Na przykład specyficzny wzorzec energii typowy dla drzewka pomarańczowego w porównaniu do zwierzęcia hodowlanego. Tyle dowiedzieliśmy się ze starożytnych pism opisujących żyły i krew Boga w jego ziemi, jak również z moich własnych obserwacji i członków Ascendencji obdarzonych wizją. Wierzymy również i przyjmujemy, że kiedy narodzi się pierwszy Ascendent, on lub ona będą umieli, po ujawnieniu swojego talentu, przekształcać energię i znajdować dla niej zastosowanie inne niż jej obecny cel; choć prawdopodobnie zastosowanie to będzie podobne do obecnego celu”. – Kessian przerwał i uśmiechnął się. – Czasami lubił skomplikowane zdania. Chodziło mu o to, że ogień jest dla ognia, a ziemia dla korzeni i gałęzi. I widzę, co masz zamiar powiedzieć, młody Gorianie, więc nie mów tego. Ten żart jest raczej marny. Gorian powiedział również ostatnie słowa, które są ważne i krótkie: „Nie ma jednak powodu, by energia ukształtowana przez Boga dla jednego celu nie została dopasowana przez Ascendenta do celu zupełnie innego. W końcu wszelka energia jest ze swej natury w swej istocie taka sama i kieruje cyklem życia, który jest chwałą Boga, i do którego jesteśmy przywiązani”.
Kessian odłożył pergamin i popatrzył po Ascendentach. Mirron poczuła rosnące podniecenie. Jeśli dobrze się domyślała, czego mają dziś spróbować, to był duży krok do przodu. I bardzo trudny.
– Nie mam zamiaru popychać was w to wszystko, ale pozwólcie, że wcześniej coś wam powiem. Wszyscy opanowaliście, i to bardzo szybko, podstawowe zasady dostosowywania energii życiowych, by osiągnąć zamierzony cel. To oznacza, że pojmujecie, jak działają linie życia i jak możecie wzmocnić je własnym ciałem, by zwiększyć efekt. Wszyscy jesteście zdolni zrobić to, o co was poproszę. Chcę, żebyście tego popołudnia zastanowili się nad tym. Na przykład... Mirron, jesteś niezrównaną Chodzącą po Ogniu. Widzieliśmy, jak z ledwo dymiącej podpałki stworzyłaś ogień, który ogrzewał kuźnię. Twoim wyzwaniem jest wykorzystanie energii dowolnego drzewa w tym ogrodzie, by stworzyć ogień. Czy pamiętasz wzorzec energii obecny w ogniu? Czy możesz ukształtować ten należący do drzewka cytrynowego i stworzyć ogień tam, gdzie go nie było? A jeśli umiesz to zrobić, czy masz w sobie siłę, by podsycić ten ogień, by wzmocnić to, co stworzysz?
Ojciec Kessian położył dłoń na jej kolanie. Uśmiechnął się do niej ciepło, widząc niepokój, który pojawił się na jej twarzy, gdy o tym myślała. To był większy krok niż sobie wyobrażała. Spojrzała na Goriana. Nawet on wydawał się nieco zatroskany, zaś pozostali dwaj bracia wyglądali na zamyślonych.
– Nie martw się, Mirron Westfallen. To trudna lekcja i dziś może się wam nie udać. Dlatego właśnie przyprowadziliśmy was tutaj, do spokojnego ogrodu marszałka Vasselisa. I dlatego odkryjecie, że zebrał się tu cały Eszelon, by wam pomóc. Ja będę chodził między wami, a przez cały czas każdego z was będzie strzegło dwoje z Eszelonu. Macie całe popołudnie na zastanowienie, zadawanie pytań i przeprowadzanie doświadczeń. Spodziewajcie się frustracji i radujcie każdym drobnym sukcesem. Spróbujecie dla mnie?
Mirron niemal się rozpłakała. Z trudem powstrzymała łzy i pokiwała tylko głową, gdyż nie mogła znaleźć słów.
– Dobrze – powiedział ojciec Kessian. – W takim razie zjedz i udaj się tam, gdzie ci będzie odpowiadać. Willem i Meera zaraz do ciebie przyjdą.
Mirron odkryła, że drżą jej ręce. Czuła mieszaninę podekscytowania i strachu przed nieznanym. Cały Eszelon Ascendencji w milczeniu wszedł do ogrodu i zebrał się przy bramie. Spojrzała na talerz z zimnym mięsem i słodko przyprawionym chlebem, i próbowała się skoncentrować, jednocześnie przysłuchując się, jak Kessian opisuje zadania dla jej braci. Jadła tylko dlatego, że wiedziała, iż to konieczne.
Odstawiła talerz, podniosła się i strzepnęła okruszki z prostej niebieskiej tuniki. Zebrała się do odejścia. W plamie słońca w rogu ogrodu najbardziej oddalonym od bramy rosło samotne drzewko pomarańczowe. Uznała, że doskonale się nadaje.
– Zaczekajcie – powiedział Arducius. – Zanim się rozdzielimy. – Wezwał ich do siebie. – Chwyćmy się za ręce.
Robił to już wcześniej, gdy prosił ich o coś trudnego. To było takie uspokajające.
– Pamiętajcie, kim jesteśmy – zaczął mówić Arducius. – Jesteśmy tu dla siebie nawzajem i będziemy się wspierać. Żadne z nas nigdy nie jest samotne.
Rozdzielili się i Mirron pospieszyła na swoje miejsce. Słońce ogrzewało jej ciało, a mury ogrodu chroniły ją od lekkiego wiatru. Usiadła na trawie poza cieniem rzucanym przez gałęzie drzewa. Za nią rozległy się kroki Willema Geste i Meery Naravny, Chodzących po Ogniu. Obejrzała się przez ramię i uśmiechnęła do nich. Meera przygładziła jej włosy, a Willem ostrożnie kucnął przed nią, krzywiąc się z powodu bólu stawów. Może Ossacer mógłby go zdiagnozować.
– Pamiętaj, że jesteśmy tutaj, by cię strzec, by ci pomagać i by cię wspierać. Ojciec Kessian będzie chodził powoli po ogrodzie. Ty masz się nie spieszyć – powiedział Willem. – Czy czujesz się dobrze?
– W porządku – odparła Mirron. – Jestem tylko trochę nerwowa.
– Oczywiście, że tak, moja droga – powiedziała Meera. – Nie przejmuj się tym. To dobra rzecz.
– Gdzie mam zacząć? – spytała Mirron, gdyż nagle uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia.
– Cóż – powiedział Willem – najpierw możesz spróbować przyjrzeć się uważnie wzorcowi energii drzewa. I pamiętaj, w tym nie możemy ci pomóc, ale przyniesiemy ci mały płomyk, żebyś mogła porównać wzorce. A później, jeśli poczujesz się swobodnie, stwórz jedno z drugiego i sama je wzmocnij. Będziemy umieli zobaczyć wzorzec ognia, kiedy się pojawi.
Mirron pokiwała głową.
– Postaram się.
– Zawsze się starasz – powiedziała Meera. – Chodź, Willemie, zostawmy ją na chwilę.
Mirron położyła dłonie na ziemi i sięgnęła umysłem. Oczy miała otwarte. Natychmiast ujrzała linie energii. Z początku nawet to wymagało wielkiego wysiłku, lecz teraz mogłaby to robić bez końca. Skoncentrowała się na korzeniach drzewa, które pulsowały jasno życiem w ziemi pod jej stopami. To było młode i zdrowe drzewo, a jaskrawe zielone i żółte linie biegły przez jego pień i gałęzie, zmieniając swoją barwę na szarą w liściach, które zaczynały już blaknąć przed nadejściem dusas.
Skrzywiła się. Wzorzec drzewa, cóż, miał drzewny kształt. Czy to właśnie miała zobaczyć? Przerwała koncentrację i rozejrzała się dookoła. Jakby wiedząc, że będzie zmieszana, ojciec szedł w jej stronę, wspierając się na laskach i ostrożnie stawiając każdy krok. Shela szła obok niego, gotowa go podeprzeć, gdyby się potknął.
– Wyglądasz na zakłopotaną, maleńka – powiedział, dysząc lekko.
– Nie wiem, czego szukam. Wzory energii mają ten sam kształt, co drzewo. A czym innym miałyby być?
– Niczym – odparł Kessian. – Nie bez pomocy. Ale widzę twoje zmieszanie. Chcę, abyś zastanowiła się nad różnicami między żyjącym wzorcem, takim jak tego drzewa, a wzorcem ognia, który jest niszczycielską, potężną, lecz krótkotrwałą energią. Gęstość energii w sercu struktury najwyraźniej wskazuje na różnice. W drzewie centrum jest rozproszone wśród korzeni. W ogniu stanowi bardzo gęsty i mocny rdzeń. Jeśli dobrze odczytałem Goriana, to właśnie masz spróbować stworzyć. Przyjrzyj się ogniowi, który niesie dla ciebie Willem.
Mężczyzna przyniósł niewielki żelazny kociołek, trzymając go za rączki bez żadnej osłony. Nie potrzebował jej. Miał sto dwadzieścia dwa lata i nadal był niewrażliwy na gorąco. Postawił go na kamieniu, który przyniosła Meera. Wewnątrz płonęły węgle i drewno. Mirron zdjęła bransoletkę z amuletem i włożyła dłoń w ogień, czując, jak jego cudowne ciepło rozlewa się po jej ręce. Skoncentrowała się na energii wewnątrz. Sapnęła.
– Widzę to – powiedziała, zastanawiając się, dlaczego nie zauważyła tego wcześniej.
– Opisz to dla mnie – powiedział ojciec Kessian.
– Jest związane, choć wydaje się przypadkowe. Wszystkie linie energii zaczynają się w tym samym miejscu. Tam, gdzie węgle i drewno są najgorętsze, serce ognia ma najciemniejszy odcień, niemal jak krew. Linie rozpalają inne węgle, gdy przepływają obok, a te węgle z kolei oddają im trochę swojej energii, jak również wydzielają ciepło na zewnątrz.
Odwróciła się do ojca.
– Obieg jest zamknięty. Nawet w ogniu i nawet jeśli energia zawsze w końcu rozpływa się w powietrzu.
– Czyli, jeśli się nad tym zastanowić, ogień wzrasta, pochłaniając paliwo, a w końcu umiera, staje się zimny i martwy. To wcale nie różni się tak bardzo od drzewa, które wzrasta, jednocześnie powoli pochłaniając energię w korzeniach. Aż korzenie, konary, liście i na końcu całe drzewo umierają, stając się zimne i martwe. Cykl ognia, bez dokładania paliwa, jest szybszy niż drzewa. Czy to pomaga ci w przemianie energii ziemi w energię ognia?
Mirron zastanawiała się nad tym przez chwilę.
– Sądzę, że powinnam... czy nie chodzi tu o skupienie energii pobieranej z drzewa?
– Tak, ale nie zapominaj, że potrzebujesz celu, w którym umieścisz tę energię. Krąg ognia musi mieć paliwo, czyż nie?
Mirron ugryzła się w język zanim powiedziała „ależ oczywiście”. Stłumiła uśmiech.
– Nie mogę nawet kształtować energii bez źródła, prawda?
Ojciec Kessian uniósł brwi.
– Jesteś pewna? Jeśli Gorian miał rację, być może uda ci się utrzymać wzorzec energii w swoim wnętrzu, a później nałożyć go na paliwo tak, by wzorzec przetrwał. Rozumiesz?
Mirron podrapała się po głowie i zamyśliła. Przypuszczała, że to nie różniło się wcale tak bardzo od przenoszenia energii ognia z jednego zadania do innego. Ale w obiegu energii nigdy nie było przerwy. Ojciec Kessian mówił, że mogła utrzymać ogień wewnątrz swojego ciała bez obecności paliwa dla ognia.
– Nie jestem pewna.
– Proszę, spróbuj dla mnie. I nie martw się, jeśli nic się nie wydarzy. Mamy cały czas tego świata.
W obecności ojca Kessiana Mirron czuła, że może osiągnąć wszystko. Uśmiechnęła się do niego, widziała zachętę w jego pięknej, starej, pomarszczonej twarzy i zdecydowała się dać z siebie wszystko. Znów przeniosła dłonie na ziemię i przywołała wzorzec energii drzewa. W ziemi otaczały go linie oznaczające inne korzenie, robaki i owady, a wszystkie mogłaby rozpoznać, gdyby tylko się skoncentrowała.
Otworzyła się na drzewko pomarańczowe, czując, jak jego linie życia łączą się z nią. Wiedziała, że jego wdzięk, powolny wzrost i łagodne pulsowanie życia były bardzo różne od pośpiechu jej ciała.
Mirron zatrzymała się, pozwalając, by linie życia uspokoiły się po niewielkim zakłóceniu, jakie wprowadziła, po czym zastanowiła się, jak wykorzystać siłę drzewa, by stworzyć ogień. Poczuła niepokój. Gwałtowność ognia kłóciła się ze spokojem drzewa i wykorzystanie tego drugiego do stworzenia tego pierwszego wydawało się niewłaściwe. Ale to było tylko doświadczenie.
Rozwiązanie nie było trudne do zauważenia. Gdyby Mirron chciała zmusić drzewo do wzrostu, musiałaby jedynie skoncentrować swoją jaskrawą, szybką energię w korzeniach drzewa, zmuszając uśpioną siłę wzrostu zebraną u podstawy korzeni do rozprzestrzenienia się po całej strukturze. Jej siła życiowa potęgowała ten wzrost. Było to męczące, lecz skuteczne. A jeśli chciała przekierować energię drzewa do przyspieszenia wzrostu pokrewnej istoty, na przykład kwiatu, wykorzystywała siebie jako kanał i wzmacniacz, lecz poza tym zadanie było niemal identyczne.
Jeśli chodzi o ogień, przypominało to przekierowywanie energii, lecz bez określonego celu do chwili, gdy w umyśle narysuje mapę energetyczną ognia i przechowa ją w ciele. Mirron wydawało się jasne, że musi wtłoczyć delikatne linie życiowe drzewa do szybszego, ostrzejszego modelu ognia, wykorzystując własne ciało jako tymczasowy zbiornik. To jej przecież nie zrani, a nie mogła stworzyć go na powietrzu, gdzie zostałby porwany przez diabły wiatru i na zawsze utracony dla Boga.
Wyciągnęła lewą rękę, widząc jaskrawe linie życia na tle różowej, gładkiej dłoni, zaś prawa pozostała w kontakcie z cyklem drzewka pomarańczowego. W porównaniu z nią, energia korzeni, konarów i liści była nieskończona. Sięgała po pojedyncze pasma energii, widząc jak głęboka zieleń i brąz wpływają w jej ciało, a ich starożytna moc sprawiła, że jak zawsze sapnęła.
Koncentrując się bardziej niż kiedykolwiek, świadoma, że ojciec Kessian ją obserwuje, wykorzystała linie energii własnego ciała, by związać energię drzewa, ściskając ją mocno i czując, jak zaczyna przyspieszać. Oczyma duszy widziała, jak na jej dłoni wyrasta mapa energetyczna ognia. Głębokie, pulsujące czerwienie i migotliwe żółcie, na samych czubkach uwalniane w niebo, lecz u podstawy wracające do jej ciała i zamykające krąg.
Teraz mogła się zastanowić, gdzie skieruje ogień. Willem już o tym pomyślał. Widziała, jak ustawia trzy martwe gałęzie na kamiennej płycie. Ich szare i czarne wzorce były wyraźnie widoczne. Wyciągnęła dłoń w stronę paliwa, pragnąc dotknąć drewna, by przekazać energię.
Lecz linie życiowe drzewa przepływające przez nią były potężniejsze niż mogła to znieść. Miała problemy z ograniczeniem ich mocy, gdyż wymusiła przerwanie cyklu, a w pobliżu brakowało celu. Drzewo pulsowało zbyt mocno, a budowana przez nią mapa energetyczna ognia szukała punktu oparcia. Jej dłoń nie znajdowała się wystarczająco blisko suchego drewna, a w pobliżu znajdowało się inne paliwo.
Mirron wrzasnęła i zerwała się na równe nogi, po czym zatoczyła się do tyłu. Jej ubranie i włosy płonęły, dym i płomienie pokrywały ją. Widziała płomień zakrywający jej oczy i czuła w nozdrzach smród. Niewyraźnie słyszała krzyki wokół. Ogień był gorący. Gorętszy niż na palenisku. W centrum był czysty, został skażony dopiero, gdy sięgnął paliwa w postaci jej ubrania i włosów.
Wstrząs minął szybko i Mirron wciągnęła moc. To był błąd. Dym płonących ubrań wywołał atak kaszlu. Lecz czuła się ożywiona, czysta. A kiedy ktoś wylał wodę na jej głowę, przeszyło ją poczucie straty. Stała przez chwilę, patrząc na swoje stopy i nie wstydząc się swojej nagości. Eszelon i pozostali Ascendenci zebrali się wokół niej.
Uniosła głowę i podrapała się po łysinie. Włosy znikły. Uśmiechnęła się, niemal roześmiała. Wiedziała, że powinna być zdenerwowana, ale czuła się tak żywa. Zrozumiała, co się stało. Wiedziała, że powinna była najpierw zamknąć krąg energii drzewa, zanim spróbowała skierować mapę energii ognia do celu. Nie wiedziała jak. Stworzyła niewielką, czystą mapę ognia, lecz z drzewa zaczerpnęła nieproporcjonalnie dużo. Tak wiele zmarnowała, gdyż nie potrafiła utrzymać wszystkiego wewnątrz. Musiał istnieć lepszy sposób.
Mirron westchnęła i skinęła im uspokajająco, widząc niepewność opuszczającą ich twarze i pojawiające się na jej miejscu przejęcie.
– Cóż – powiedziała głosem zachrypłym od dymu – to się da zrobić.
– Ależ oczywiście – powiedział ojciec Kessian.
W ogrodzie rozległ się śmiech.

Rozdział 12

847. krąg Boga, 10. dzień wznoszenia dusas

14. rok prawdziwej Ascendencji

Estorr. Stolica Przymierza Estorei. Niezwykłe miasto białej i czerwonej wspaniałości, migoczące w blasku wschodzącego słońca. Dominowało na horyzoncie przez ostatnie godziny rejsu przez Morze Tirrońskie. Widok, który dodawał otuchy i napełniał dumą.
Paul Jhered stał na dziobie Strzały Harka, otulony płaszczem, z kapturem naciągniętym na głowę dla ochrony przed zimnem. Nad nim grot wydymał się na silnym wietrze, popychając ich przez ostatnie mile, a pośrodku dumnie wznosił się symbol Zbieraczy.
Potężny, ufortyfikowany port z cementu i kamieni wbijał się na pół mili w morze, a jego bliźniacze mury miały kształt szczypiec kraba z fortecą na każdym końcu. Na ich płaskich dachach ustawiono trebuszety, a strzelające kamieniami balisty zajmowały pozycje na trzech poziomach, skierowane w stronę morza i portu, gotowe miażdżącym ogniem zasypać przeciwników. Stanowiły również ostrzeżenie dla tych, którzy próbowaliby uciec z portu przewożąc kontrabandę albo uciekinierów. Duże statki handlowe i okręty wojenne stały na kotwicy wzdłuż murów portu, zaś na płyciznach i wzdłuż brzegu cumowały rybackie kutry.
Wokół portu wielkie miasto rozciągało się na północ i południe wzdłuż wybrzeża, i na zboczach wzgórza, którego szczyt został wyrównany przed stuleciami, by wybudować pierwszy z pałaców Przymierza. Jhered często powtarzał, że każdy obywatel powinien mieć możliwość zobaczenia miasta z morza. W całym Przymierzu naprawdę nie było podobnego widoku, a on był jednym z niewielu ludzi którzy mogli dokonać takiej oceny.
Estorr leżał przed nim niczym na mapie. Widział szerokie aleje, obsadzone drzewami i ozdobione flagami, biegnące w stronę wzgórz i pałacu niczym szprychy koła. Między nimi domy i sklepy wznosiły się w labiryncie wąskich uliczek i alejek. Beton i kamień zostały pobielone lub pomalowane na różne kolory, by podkreślić indywidualność właściciela lub w celach reklamowych.
W miarę, jak miasto wspinało się na zbocza, rosło jego bogactwo i wolna przestrzeń. Krajobraz miasta zdobiły parki. Wille wznosiły się wśród starannie wypielęgnowanych ogrodów i za zasłoną wysokich, przyciętych drzew. Na południu główna arena wznosiła się na pięć pięter, a droga prowadząca od niej do kompleksu pałacowego była szeroka i ozdobiona flagami. Ogrody Orędowników przylegały do areny, piękne i pełne ciszy. Marmurowe rzeźby przedstawiające Orędowników od najwcześniejszych czasów Przymierza stały dumnie na kolumnach wzdłuż ścieżek lub w grupach wokół kamiennych siedzisk i fontann.
Jhered widział centralne, znajdujące się w środku miasta forum, wypełnione gorączkową aktywnością. Otoczone z czterech stron kolumnadami, było największą otwartą przestrzenią w Estorrze, z amfiteatrem na północy, kaplicą na południu, a kramami i tłumami ludzi pośrodku. Tu życie miasta pulsowało jak nigdzie indziej.
A jeśli forum było sercem miasta, to trzy akwedukty były jego arteriami. Ogromne budowle z podwójnych łuków, doprowadzające wodę do fontann i rur, sadzawek i jeziorek, wznosiły się nad wzgórzami za miastem. Lecz jego wzrok jak zawsze przyciągał kompleks pałacowy, spoglądający z góry na wszystko, co do niego należało. Już wyobrażał sobie widoki, które go powitają, kiedy za kilka godzin wejdzie do środka.
Przechodzący przez ceremonialne bramy goście byli pod wrażeniem wspaniałości. Za murami, pośrodku wielkiego dziedzińca stała Fontanna Zwycięstwa – czterech kawalerzystów wznoszących flagę Przymierza, z końmi stojącymi dęba i zwróconymi w cztery strony świata. Na południu i wschodzie znajdowały się budynki administracji oraz kwatery główne armii i Zbieraczy. Ich ściany były ślepe, ozdobione kolumnami, a potężne wrota prowadziły do sklepionych sal i tysięcy komnat, gdzie zarządzano Przymierzem, opodatkowywano je, zapewniano mu bezpieczeństwo i rozwijano.
Na zachodzie znajdowała się bazylika. Subtelnie rzeźbione kolumny wznoszące się na ponad sto stóp, stojące w ośmiu rzędach po dwanaście, zwrócone w stronę dziedzińca i podtrzymujące kamienny dach ozdobiony płaskorzeźbami wielkich bitew wczesnego Przymierza, gdy rozprzestrzeniało się ono na Gestern, Avarn, Caraduk i Easthale. Wewnątrz Orędowniczka i jej wewnętrzny krąg propretorów, pretorów, edylów i urzędników ustanawiali prawa, wymierzali sprawiedliwość i wysłuchiwali próśb.
Na północy zaś stał sam pałac. Czterdzieści stopni, każdy o szerokości dwustu stóp, prowadziło do otoczonego kolumnami wejścia. Z ceremonialnego balkonu zwieszała się flaga, osłaniając ogromne, zdobione mosiądzem i okute żelazem wrota, które prowadziły do olbrzymiego przedsionka. Ten z kolei otwierał się na wielkie atrium z fontanną pośrodku, w której pływały lilie wodne i złote rybki.
Atrium z czterech stron otaczały kolumny i można się było z niego dostać do sali tronowej, jadalni, prywatnych komnat i ogrodów. Z każdej ściany zwieszały się gobeliny i dzieła sztuki. W każdej wnęce dumnie stały rzeźby, a ciężar chwały i historii przytłaczał nawet najsilniejszego człowieka, czyniąc go słabym i pokornym.
Jhered odetchnął głęboko, czując, jak zimne morskie powietrze pali jego płuca i napełnia go energią. Również pałac powinni zobaczyć wszyscy obywatele. Była to budowla, która dobitnie wyrażała majestat i potęgę Przymierza. Przypomnienie tego, co Przymierze sprowadziło na świat. Było to świetliste centrum, lecz niektórzy z tych, którzy chodzili po jego korytarzach, stawali się jego zepsutym, dekadenckim rdzeniem.
Właśnie dlatego Jhered czuł się zmuszony porzucić obecne obowiązki w Gestern, zostawiając w terenie większość Zbieraczy i zabierając ze sobą jedynie straż honorową. Zbyt wiele problemów, zbyt wiele plotek i zbyt wiele ataków na ten spokojny kraj, który miał pecha graniczyć z Atreską. Ogólnie rzecz biorąc, Jhered nie czuł się dobrze, kiedy współczuł władcy prowincji, w której wyrażano zaniepokojenie wysokością podatków. Lecz marszałek obrońca Gestern był kobietą, którą ogromnie szanował. A po spotkaniach z Katrin Mardov Jhered podjął decyzję, by powrócić do domu z pełnymi skrzyniami i zaakceptowanymi księgami.
Blade słońce wznosiło się w zenicie, a Strzała Harka płynęła spokojnie między strażnicami. Żagiel został zwinięty, a trzy rzędy wioseł uderzały w wodę. Przybycie okrętu flagowego Zbieraczy zostało zaanonsowane dźwiękiem czterech rogów, który odbił się echem po wodzie i wzniósł na wzgórza Estorru. Ludzie na chwilę zatrzymali się i spojrzeli na statek, który płynął powoli w stronę stałego miejsca postojowego przy lewym murze. W portowym garnizonie rozległy się gwizdki i oddział jeźdźców wyjechał na powitanie statku z flagą Orędowniczki, otaczając opancerzony powóz.
Kapitan Harka wykrzyczał serię rozkazów, gdy statek zbliżał się do miejsca postoju. Marynarze pobiegli na dziób i rufę, by przygotować cumy. Dwunastu ustawiło się wzdłuż bakburty z bosakami w rękach, aby odepchnąć statek od ściany doku. Okręt skręcił, wiosła na bakburcie zostały schowane, a wiosła na sterburcie obracały go powoli. Z najcichszym możliwym zgrzytem Hark otarł się o ścianę doku. Szeroki trap wślizgnął się na swoje miejsce.
– Skarbniku Jheredzie, witamy z powrotem w Estorrze – powiedział kapitan.
Jhered odwrócił się i skinął mu głową, po czym ruszył w stronę trapu, gdzie stał kapitan.
– Dziękuję. To była dobra podróż. Powiedz mi, jak długo zostaniecie w porcie?
– Dziesięć dni, panie. Musimy dokonać niewielkich napraw, zgromadzić zapasy, a załoga odpocząć. Później kierujemy się na północ do Neratharnu.
– Ach tak, zabierzecie appros Derizan i jej ludzi. To dla nich ambitne zadanie. Południowo-zachodnia Atreska nie jest spokojnym miejscem.
– W rzeczy samej, panie. Poproszono nas, byśmy czekali na kotwicy do chwili, gdy skończą śledztwo.
Jhered pokiwał głową.
– Zróbcie tak. Być może będę wracał z wami. Przyślę informację. Poślij bagaże do mojej kwatery na wzgórzu.
Jhered zszedł po trapie, a za nim podążyła składająca się z ośmiu żołnierzy straż honorowa. Zbliżając się do kawalerii i powozu, które zostały zatrzymane w oczekiwaniu na skrzynie, uśmiechnął się na widok zaskoczenia na twarzy kapitana. Mężczyzna pospiesznie zsiadł z konia i uderzył lewą ręką w prawe ramię.
– Nie spodziewaliśmy się pana, skarbniku Jheredzie.
– W takim razie musisz się cieszyć, że kazałeś swoim strażnikom wypolerować dzisiejszego ranka nagolenniki, kapitanie Harkov – powiedział z uśmiechem Jhered. Skinął kawalerzystom, wśród których rozległ się śmiech. Lecz była to prawda. Nie tylko nagolenniki, ale też napierśniki, pochwy, hełmy z piórami, uzdy i wędzidła. Wszystkie błyszczały i były pięknie przygotowane. Jhered był pod wrażeniem.
– Kawaleria Orędowniczki nie może się prezentować inaczej niż doskonale, panie.
– Przynosisz jej zaszczyt.
– Gdzie się pan kieruje? Nasze konie są do pańskiej dyspozycji.
– Prosto na wzgórze, na audiencję do Orędowniczki – odparł Jhered. – I dziękuję za propozycję, ale waszym obowiązkiem jest zajęcie się skrzyniami z podatkami. Dzień jest rześki. Pójdziemy wzdłuż muru portu do waszych biur. Spodziewam się, że macie tam wystarczająco wiele koni.
– Naturalnie, panie. Upewnię się, że zostaną dla was przygotowane. – Wskazał na kawalerzystkę, która zawróciła i odjechała galopem. – Obecnie jest to popularny cel odwiedzin.
– Naprawdę? – Jhered wygładził płaszcz nad napierśnikiem i taszką. Wiatr dostawał się do środka i marzły mu nogi.
– Osobiście dwa dni temu odeskortowałem tam marszałka obrońcę Atreski, panie. I o ile wiem, delegacje z Goslandu i Dornos przebywają w pałacu od siedmiu dni. Powinienem również panu powiedzieć, że także flaga kanclerz wznosi się nad Główną Siedzibą.
– Czy zabrakło jej już heretyków do palenia? – mruknął Jhered tak, że tylko Harkov go usłyszał.
– Najwyraźniej w odległych terytoriach są jakieś problemy – odparł kapitan, unosząc brwi pod hełmem. – Jak słyszałem, prosi o dodatkowe środki przymusu.
– To obecnie dość popularne – stwierdził Jhered, zirytowany konkurencją do ucha Orędowniczki. – Dobrze cię widzieć, kapitanie Harkov. Naprawdę powinieneś ponownie rozważyć moją propozycję.
– Może kiedy moje dzieci trochę podrosną, panie. – Znów zasalutował.
– Twoja rodzina ma większe szczęście niż jej się wydaje. – Odwrócił się do straży. – Ruszajmy. Czwórkami za mną, oczy przed siebie. Marsz.
Z koszar straży pałacowej Jhered wziął konie i przejechał przez miasto do pałacu na wzgórzu. Kiedy się tam znalazł, zaprowadził straż do koszar Zbieraczy, gdzie ich zwolnił na resztę dnia, a sam przeszedł przez Bramę Zwycięstwa, która została wybudowana, by uczcić życie pierwszego Orędownika Przymierza, Jennina Havessela. Był to wyniosły i dominujący monument, sięgający w najwyższym miejscu trzystu stóp.
Mimo to łatwo było przejść pod wspaniałym łukiem, koncentrując się na wspaniałościach na dziedzińcu i ignorując misterne płaskorzeźby pokrywające każdą płaszczyznę marmuru i piaskowca, a przedstawiające bitwy Havessela i przywożenie łupów do Estorru. W pochmurny dzień złota inkrustacja nie błyszczała. Podobnie strażnicy, rzeźby czterech bohaterskich wojowników, każda wysoka na sto pięćdziesiąt stóp, nie robili tak onieśmielającego wrażenia, gdyż zdawali się niknąć w cieniu. Lecz Jhered zawsze zatrzymywał się, by dotknąć starożytnego kamienia i przypomnieć sobie o dziedzictwie, którego przysięgał strzec.
Jhered wyszedł spod oświetlonej blaskiem latarni bramy, przyjął salut straży pałacowej i ruszył marmurowym dziedzińcem, na którym mozaiki przedstawiały wygrane bitwy i chwile chwały już dawno uznane za mity i legendy. Zignorował pokusę, by odświeżyć się w prywatnym biurze, i od razu skierował się do bazyliki. Między kolumnami widział wielobarwne togi i błysk pancerzy. Flaga Orędowniczki wisiała przed głównym wejściem, co oznaczało, że jest to oficjalny dzień posłuchań, debat i proklamacji.
Wiatr niósł głosy, a wśród nich dominował jeden – Felice Koroyan, kanclerz Zakonu Wszechwiedzy. Nominalnie druga najpotężniejsza osoba w całym Przymierzu i kobieta, którą Jhered chroniłby nawet za cenę własnego życia, choć nie miał ochoty przebywać w jej otoczeniu. Mimo to już cieszył się na myśl o potyczce, która zawsze towarzyszyła jej spotkaniom z Orędowniczką. Dziś temperatura zdawała się wysoka.
Jhered przebył dwanaście marmurowych stopni, przeskakując po dwa na raz, i pomaszerował szybko przez wejście, mijając sztandary wiszące z każdej kolumny i strażników, którzy na jego widok stawali na baczność. Odgłos jego okutych butów uderzających o ziemię odbijał się echem od sklepienia, rozlegając się w całej bazylice. Był świadom, że rozmowy milkną.
Skręcił w lewo, w stronę sali posłuchań. Była zatłoczona wielkimi, dobrymi i zdegenerowanymi mieszkańcami sanktuarium Orędowniczki. Sama Orędowniczka siedziała na tronie ustawionym na podwyższeniu dwa stopnie nad poddanymi. Tron był szeroki, stworzony dla kogoś o wiele większego, wykonany z rzeźbionego i pozłacanego drewna, i obity tkaniną o barwie głębokiej zieleni Przymierza.
Orędowniczka miała na sobie obszerną oficjalną szatę z najdelikatniejszej tundarrańskiej wełny, olśniewająco białej, lamowanej zielenią i złotem. Od jej prawego ramienia do lewego biodra biegła szarfa. Krótkie, siwiejące włosy zdobiła złota nić i tiara. Kobieta wcześniej siedziała wygodnie na tronie, opierając łokieć na jednym z oparć i wspierając brodę na ręce, lecz teraz wyprostowała się, a na jej twarzy pojawił się uśmiech.
Wszyscy patrzyli na niego. Przeszedł między ławami wypełnionymi dworzanami i petentami, aż znalazł się między podwyższeniem, a ustawionymi w dwóch półokręgach dziesięcioma wysokimi krzesłami. Zatrzymał się na wysokości kanclerz, która stała po jego prawej stronie, obok krzesła, i patrzyła się na niego ze złością. Wszystkie rozmowy już dawno ucichły.
Ukłonił się, a ostatnie echa jego kroków umilkły wśród belek.
– Proszę mi wybaczyć, Orędowniczko, moje niezapowiedziane przybycie. – Odwrócił się lekko w stronę kanclerz. – Proszę sobie nie przeszkadzać.
Siedząca przed nim Orędowniczka stłumiła śmiech, unosząc dłoń do ust. Kanclerz milczała przez chwilę.
– W takim razie proszę usiąść, skarbniku Jheredzie – powiedziała. – W tej chwili ja przemawiam, a twoje przybycie przestało już być najważniejsze z powodu swojej głośności.
– To jednak miła niespodzianka – powiedziała Orędowniczka, a jej gładki, władczy głos stanowił kontrapunkt dla ostrego, południowo-wschodniego akcentu kanclerz.
Jhered znów się ukłonił i zajął swoje miejsce po lewej. Wyciągnął dłoń i uścisnął rękę marszałka obrońcy Vasselisa z Caraduku, którego obecności się nie spodziewał. W końcu ukłonił się zdawkowo marszałkowi obrońcy Yuranowi z Atreski, którego widok ucieszył go zdecydowanie mniej. Ten człowiek coraz częściej narzekał na wojnę domową, której nie próbował powstrzymać, a która wpływała na wszystkie legiony maszerujące na Tsard.
Ale przy tej okazji jego obecność może się okazać pożyteczna. Przynajmniej miał swoje zdanie na temat kampanii w Tsardzie i być może, gdyby udałoby się go przekonać, by przez chwilę zapomniał o sprowadzających go tu problemach, mógłby wyrazić swoje zdanie na temat kłopotów Goslandu i Gestern.
Kanclerz Koroyan znów zaczęła mówić. Wzięła zwinięty pergamin od jednego z doradców. Jhered wyciągnął szyję i ujrzał, że to Mówca Ziemi. Rzeczywiście, delegacja najwyższych rangą.
– Faktem jest, że we wszystkich siedmiu z naszych najnowszych terytoriów nie mamy wystarczająco dużo siły, by przekazywać naukę Zakonu. Miejscowe religie kwitną, zaś moi Nauczyciele, Pastorzy i Mówcy są w najlepszym wypadku ignorowani, a w najgorszym wyrzucani z Domów Masek. Niektórzy mieli nawet mniej szczęścia i zostawię tu dla archiwów Przymierza listę tych, którzy zostali zamordowani za wiarę.
Pstryknęła palcami i podano jej kolejny pergamin, który rozwinęła.
– Kilka dodatkowych szczegółów...
Orędowniczka spojrzała na Jhereda, który przewrócił oczami.
– ...zadziwiająca goslandzka wiara w zwierzęce bożki pojawiła się na nowo na całym terytorium; w Atresce doskonale znane przywiązanie do różnorodnych i heretyckich wierzeń Tsardu wcale się nie zmniejsza; a w północno-wschodnim Gestern górskie idole, rzeźby i płaskorzeźby ulubione przez Karków ściągają tysiące wiernych i pielgrzymów. Nim jednak wszyscy obecni zaczną krzyczeć, że nasze granice z Tsardem muszą wywoływać niepokój i skłaniać zagubionych do szukania pocieszenia w starych wierzeniach, pozwólcie mi powiedzieć, że to rozumiem. Rozumiem również, że dodaje to siły mojej petycji. A gdyby te terytoria były dla mnie jedynym wyzwaniem, nie stałabym tutaj. Raczej sama kierowałabym swoich misjonarzy i kilka legionów do krain graniczących z Tsardem. Wydaje się jednak, że ten przypływ zdumiewająco swobodnych i bezpodstawnych wierzeń nabiera siły również bliżej domu. – Spojrzała na Vasselisa znacząco, lecz on spokojnie przyjął jej wzrok. – Wśród waszych najbliższych sojuszników moi Nauczyciele są ignorowani lub przeszkadza im się w wykonywaniu Bożych obowiązków. A w sercu Przymierza, w Avarnie, Neratharnie, Phaskarze... krainach od stuleci kąpiących się w chwale Przymierza, wciąż znaczna liczba obywateli otwarcie odrzuca nauki Zakonu. Wydaje się, że jedynie w Estorei Bóg jest prawdziwie czczony i szanowany. Bez wątpienia dlatego tu oszczędzono nam bożej kary i obywatele cieszą się długim, spokojnym i owocnym życiem, zanim triumfalnie powrócą na łono Wszechwiedzącego.
Koroyan przerwała, pozwalając, by jej słowa zawisły w powietrzu.
– Moja pani Orędowniczko, populacja Przymierza wzrasta z prędkością, której piętnaście lat temu nikt z nas by nie przewidział. Włączenie Goslandu i Atreski sprawiło, że Zakon jest maksymalnie obciążony i z trudem może sprawować niezbędną kontrolę. A to było zanim jeszcze granica i bunty zebrały swoje żniwo. Dla Przymierza koniecznym jest, by jego religia była siłą dominującą, lub wszelkie wysiłki naszych legionów ostatecznie spełzną na niczym, a tego nikt z nas nie pragnie. Jesteś Pierwszym Mówcą Zakonu, wiesz, że to prawda. Muszę otrzymać dodatkowe fundusze, ponieważ muszę mieć więcej ludzi do przynoszenia nowiny i do wznoszenia broni przeciwko tym, którzy chcieliby uderzyć w Boga i wszystko to, co jest dla nas ważnych. Moje dokumenty i obliczenia są do waszej dyspozycji.
Kanclerz ukłoniła się i zrobiła krok do tyłu. Siedzący na ławach z tyłu zaczęli rozmawiać, gdy Orędowniczka rozważała swoją odpowiedź. Jhered skrzywił się, zaniepokojony tym, co usłyszał, mimo iż wiedział, że kanclerz ma tendencję do przesady. W jego umyśle krążyły ponure myśli.
– Na długo przyjechałeś do Estorru? – To pytał Vasselis.
Jhered się odwrócił. Vasselis przyglądał mu się swymi głęboko osadzonymi, inteligentnymi oczami i uśmiechał się do przyjaciela.
– Dziesięć dni, nie więcej. Nie sądziłem, że cię spotkam.
– Ani ja ciebie. W ostatnich latach rzadko się tu pojawiałeś.
– Na wschodzie jest mnóstwo pracy.
Uśmiech Vasselisa się rozszerzył.
– Praca skarbnika jest zawsze daleka i samotna.
Jhered się zaśmiał.
– To ja ci to powiedziałem, prawda?
Marszałek pokiwał głową.
– Owszem. I z chęcią skorzystałbym z możliwości usłyszenia innych perełek przy obiedzie, zanim obaj wyjedziemy.
– Nie chciałbym tego przegapić.
– Kanclerz Koroyan. – Orędowniczka pochyliła się do przodu, pocierając ręką brodę. Rozmowy natychmiast ucichły. Jhered usiadł wygodniej, by jej wysłuchać. – Będę mówić krótko, ponieważ oczywiście uważnie zapoznam się z waszymi dokumentami. Ale podjęcie decyzji na twoją korzyść wydaje mi się trudne, pomimo pism. Powody są następujące. Jako Pierwszy Mówca Zakonu, oczywiście pragnę, by nauka Boga Wszechwiedzącego rozprzestrzeniła się w najdalszych zakątkach Przymierza. Oddajemy cześć jedynemu prawdziwemu Bogu, a wszystkie inne wierzenia, ze swoimi fałszywymi idolami i bóstwami składają fałszywe obietnice. W to wszyscy wierzymy. Lecz mam już dość wyjaśniania, że ścieżka do oświecenia tych wyznających fałszywe religie wiedzie przez edukację i przykład, nie siłę i kontrolę. Z pewnością, jeśli okaże się, że musicie siłą zmuszać ludzi do podążania ścieżką Wszechwiedzącego, będzie to oznaczało, że przegraliście dyskusję na poziomie teologicznym, czyż nie?
Uniosła dłoń, by uciszyć sprzeciw kanclerz.
– Nie wątpię, że pragnieniem całego Zakonu jest nauczanie i nawracanie każdego napotkanego poganina, ale opór jest czymś naturalnym. Nie możecie liczyć na zniszczenie stuleci wierzeń za pomocą paru starożytnych słów wspartych mieczem i łukiem. To wymaga czasu, a na terytoriach zewnętrznych rany wciąż są świeże. Oni się ockną. Szybciej, kiedy Tsard znajdzie się pod władzą Przymierza. Ale nawet wówczas niektórzy nigdy się nie nawrócą, a my musimy ich szanować. Kanclerz Koroyan, musimy ich szanować. To po prostu niewierzący, a ich życie będzie krótkim, pojedynczym cyklem na Bożej ziemi, gdzie my się odnawiamy, by zyskać nową chwałę. Spróbujcie ich zrozumieć, nie poskromić, albo własnymi rękami stworzycie tych, którzy was nienawidzą. Uważam za niemal niemożliwe przekazanie środków ze skarbca na rozbudowę waszych i tak licznych sił. Z pewnością jest ich wystarczająco wielu, by nadzorować przestrzeganie słowa wśród tych, którzy na nie przysięgają, i chronić misjonarzy poza naszymi granicami. Jeśli, powtarzam jeśli, miałabym się zgodzić na przekazanie dodatkowych funduszy, to jedynie na zwerbowanie i wykształcenie nowych Nauczycieli, Pastorów i Mówców. Na budowę nowych Domów Masek. Tam leży wasza prawdziwa siła. Może powinniście zastanowić się nad obecnym budżetem. A może przydałby się wam zewnętrzny audyt, który pokazałby wam, czy jakieś środki marnowane są w waszym imieniu.
Wskazała wówczas na Jhereda, a skarbnik Zbieraczy nie potrafił ukryć uśmiechu. Twarz kanclerz była jak z kamienia, zaś Orędowniczka pozostała świadomie neutralna.
– Wierzę, że słowo Boże musi przychodzić z ust wierzących, nie z oręża jego obrońców. Przeczytam twoją prośbę i udzielę ostatecznej odpowiedzi jutro wieczorem.
Kanclerz potrząsnęła głową, ukłoniła się i obróciła do wyjścia, a jej kohorta podążyła za nią. Orędowniczka patrzyła, jak odchodzi z zatroskaną twarzą, przygryzając górną wargę.
– A teraz przejdźmy do innych kwestii – powiedziała. – Lista jest długa jak włosy mojej córki, a wieczór już się zbliża.

Rozdział 13

847. cykl Boga, 10. dzień wznoszenia dusas

14. rok prawdziwej Ascendencji

Herine Del Aglios, Orędowniczka, Pierwszy Mówca i matka czwórki dzieci, wzięła Paula Jhereda pod rękę, gdy tylko zamknęły się za nimi wrota pałacu. W wieku sześćdziesięciu siedmiu lat z wdziękiem przechodziła w wiek średni i władała Przymierzem, któremu była zdecydowana zapewnić spokój, zanim przekaże wodze najstarszemu synowi Roberto.
Zmusiła wysokiego żołnierza do zwolnienia kroku do niemal spacerowego, chcąc nacieszyć się prywatnym spacerem przez ogrody i dziedzińce, wśród kolumn i rzeźb. Jej strażnicy, doradcy oraz obecny towarzysz zostali odesłani.
– Jeśli zwolnimy jeszcze bardziej, w ogóle się zatrzymamy – jęknął Jhered.
– Marszowym krokiem zmusiłbyś mnie do wcześniejszego powrotu do ziemi – odpowiedziała Herine. – Rozluźnij się. Naciesz się moim domem. Popatrz.
Zatrzymała się i zrobiła szeroki gest wolną dłonią. Ogród był zimny i brakowało mu wspaniałych barw późnego opadania genas, lecz nawet w surowym krajobrazie dusas wyglądał oszałamiająco z setkami latarni odpędzających mrok. Spoczywały w ramionach rzeźb, przeświecały przez szklane płyty umieszczone u podstawy fontann, migotały na rabatach i łagodnie kołysały się na słupach.
Nadawały otoczonej kolumnami przestrzeni senny charakter, zmieniały ją w azyl chroniący przed hałasem i zamieszaniem. Dzień w bazylice wyczerpał Herine, choć bardzo lubiła pojedynki na słowa, a słuchanie zwykłych obywateli i wysokich urzędników dostarczało jej cennych informacji.
Przybycie Jhereda tego popołudnia było prawdziwym błogosławieństwem, dając jej szansę na inteligentne towarzystwo i rozmowę, a do tego bezstronne wieści z pierwszej ręki z terytoriów zewnętrznych. Czasem miała wrażenie, że żyje w kokonie. Jhered był niczym łyk świeżego powietrza.
– To jedno z moich ulubionych miejsc w całym Przymierzu, Orędowniczko – przyznał Jhered.
– Sam siebie posłuchaj, Paul – powiedziała Herine. – Wiecznie oficjalny żołnierz. Jesteśmy tu sami.
Jhered uśmiechnął się.
– Autorytet i szacunek to kamienie węgielne naszej władzy, Herine. Przepraszam. Czasem trudno mi się tego wyzbyć, nawet kiedy jestem z przyjaciółmi.
– A ja jestem twoją przyjaciółką? – spytała Herine.
Jhered spojrzał na nią z góry i spochmurniał. Był naprawdę wysokim mężczyzną, bardzo imponującym. Raczej robiącym wrażenie niż przystojnym, a ponieważ był od niej o pełne szesnaście cali wyższy, dosłownie na nią górował.
– Nigdy w to nie wątp – odpowiedział. – Jesteś jedną z niewielu osób, które bym tak określił. Tak niewielu ma naprawdę Przymierze wyżłobione w swoich sercach, nawet wśród tych, którzy są dla ciebie ważni.
Herine poczuła delikatne ukłucie i wypuściła powietrze przez zęby.
– Czy wyczuwam naganę?
– Wiesz, jak oceniam tych, którzy krążą wokół ciebie, dzień po dniu, i w tym jednym punkcie, jeśli w żadnym innym, zgadzam się z kanclerz. Oni nie widzą tego, co my widzimy, jedynie bogactwa, jakie przynosi twoja pozycja. Gdybym był jednym z nich, też nie chciałbym wzburzyć wody.
Herine pociągnęła go za rękę.
– Ty byś się nie bał. Wciąż powtarzam, że powinieneś był zgodzić się zostać moim towarzyszem. Spłodzić moje dziecko.
– Za bardzo cenię swoje jaja.
Oboje roześmiali się głośno.
– Sądzisz, że miałoby to wpływ na twoją późniejszą karierę? – spytała złośliwie.
– Doskonały fizycznie osobnik, którego widzisz przed sobą, stałby się leniwym, tłustym bufonem noszącym kolorowe szaty i uwięzionym w prowincjonalnym pałacu w Phaskarze, i ty dobrze o tym wiesz. Dobrze, że twoje dzieci nigdy nie poznają swoich ojców.
– Równie dobrze mogłabym wziąć cię za męża. Zawsze wolałam młodszych mężczyzn. – Wiedziała, że nie powinna czuć dreszczyku przy tym flircie, ale nic nie mogła na to poradzić. Jakże cudownie zrzucić oficjalne kajdany i przez chwilę być kobietą.
– Wiesz, dlaczego nigdy nie mogłabyś tego zrobić – odparł Jhered, nie zauważając jej nastroju.
– Nie ma nic złego w marzeniach – powiedziała.
– Czy tego właśnie pragniesz? – spytał Jhered.
– A czy byłaby to oznaka słabości, gdybym powiedziała, że tak? – odparowała, czując, jak otwiera się w niej studnia samotności.
– Nigdy nie jest słabością pragnienie miłości i towarzystwa. Pragnienie, by druga osoba dzieliła z nami życie, jest ludzkie.
– Lecz oboje wybraliśmy ścieżki, które nie pozwalają nam spełnić tego pragnienia.
– Do chwili, gdy w końcu opuścimy stanowiska. A wcześniej możemy jedynie bronić praw każdego obywatela Przymierza.
Znów pociągnęła go za ramię.
– Powinieneś stać na mównicy, mówiąc takie rzeczy. Chodź. Tu jest pięknie, ale także zimno, a ty nie przyjechałeś tylko po to, żeby wymieniać uprzejmości i wyjaśniać wartość nie zostania wykastrowanym. Napij się ze mną wina.
Ruszyli wzdłuż kolumnady, Herine podniosła wzrok na misterne ślimacznice podświetlane blaskiem latarni. Często się zastanawiała, czyja ręka trzymała długo i młot, by wyrzeźbić te dzieła. Uwielbiała zmysł artystyczny i wyobraźnię, które doprowadziły do powstania tych kolumn, tak często ignorowanych i traktowanych jedynie jako podparcie dla dachu wznoszącego się nad ich głowami.
Nie musieli długo iść do ciepłej prywatnej jadalni, luksusowo wyposażonej i obwieszonej gobelinami. Dywany pokrywały mozaikową podłogę, pod którą przepływało ciepłe powietrze, szumiąc cicho. Herine wskazała Jheredowi długą skórzaną sofę, nabijaną brązowymi guzami i zarzuconą zielonymi i złotymi puchowymi poduszkami. Ona sama wybrała inną, ustawioną pod kątem prostym, tak że ich głowy znalazły się blisko. Kiedy służąca nalała grzanego, przyprawionego wina, gestem kazała dziewczynie odejść. Drzwi zamknęły się za jej plecami. Herine gestem wskazała na stół.
– Mięsiwa, pieczywo i szczególnie smaczny sos miodowo-ziołowy. Mój najstarszy przywiózł przepis z kampanii przed dziesięciu laty. Był wtedy takim dzieciakiem, mój Roberto.
– A teraz jest bardzo kompetentnym generałem – powiedział Jhered. – Dotarły do mnie raporty na jego temat z Tsardu.
– Trudna kampania – stwierdziła Herine.
– Zawsze wiedzieliśmy, że taka będzie – odparł. – Wielki i dumny kraj. Bardzo dziki, bardzo niezależny.
– I w przyszłości będzie doskonałym dodatkiem do Przymierza. Kryje się tam fantastyczne bogactwo. Wyjątkowe zasoby naturalne i pracowici obywatele. Zdobycie Tsardu otworzy dla nas cały wschód, drogę lądową i morską. Cóż za możliwości.
– Czy zastanawiałaś się już nad swoimi konsulami w tamtej okolicy? – spytał Jhered. – To będzie wyzwanie nieporównywalne z żadnym innym.
– A Tsardyjczycy muszą wiedzieć, że ich szanujemy. Uznałam, że członkowie rodziny będą właściwymi kandydatami.
– To mądre posunięcie, jak zawsze, jeśli tylko uda ci się opanować zawiść starszych generałów. I Zakonu.
Herine żachnęła się.
– To moja praca, Paul. A teraz opowiedz mi o swojej. Co stanowi dla ciebie obciążenie, jeśli mogę się tak wyrazić?
Jhered pociągnął długi łyk wina i uniósł brwi, zadowolony z jego smaku.
– Czy pozwolisz mi najpierw zadać jedno pytanie?
– Oczywiście. – Herine usadowiła się wygodniej, trzymając ciepły kielich w obu dłoniach i pozwalając, by aromat unosił się do jej nozdrzy.
– Jak bardzo szczegółowe są raporty, które otrzymujesz z tsardyjskich kampanii?
Herine wydęła policzki i próbowała sobie przypomnieć.
– Mam w Tsardzie dwadzieścia legionów i szesnaście ala, działających na trzech frontach. Prawie sto dwadzieścia tysięcy mężczyzn i kobiet walczących za Przymierze, a oddalonych o prawie dwa tysiące mil. Walki zostały zawieszone na czas chłodnej pory roku, a jak słyszałam, tegoroczne dusas w Tsardzie jest wyjątkowo surowe. Otrzymuję raporty, które są niezbędne, by ocenić, ile potrzeba nowych wojsk i wyposażenia. Rzadko czuję konieczność, by zapytać o coś więcej, a zresztą odległość i tak to utrudnia. Podczas kampanii raporty bywają nieco bardziej fragmentaryczne.
Skrzywiła się nagle, a jej ciało przeszedł dreszcz niepokoju.
– Czemu pytasz?
– A co się dzieje za awangardą legionów? Co z łańcuchem zaopatrzenia i umocnieniami na granicach? – Jhered naciskał ją, a jej się to nie podobało.
– Czy jest coś, o czym nie jestem informowana? Nie lubię być trzymana w niewiedzy.
Herine widziała, że Jhered przygląda jej się uważnie, oceniając jej nastrój. Znał jej zmienny i niebezpieczny temperament. Dobrze o nim świadczyło, że się nie bał. I nie powinien. Potrzebowała setki Jheredów. Tysiąca. Na Boga, tęskniła za nim.
– Moja Orędowniczko. Herine. Słyszę różne rzeczy i widzę różne rzeczy. Właściwie ludzie bardzo chcą, żebym zobaczył wszystko, co może zmniejszyć ich obciążenie podatkami. Lecz ostatnio czuję się niespokojny. Nie wszystko, co widzę i słyszę, można uznać za gadaninę chciwców, którzy nie chcą, by ich bogactwo zostało wykorzystane dla dobra Przymierza.
– Ja również to słyszę, Paul. Słyszę to od czterdziestu dwóch lat, od kiedy zostałam Orędowniczką. Czemu teraz jesteś niespokojny? Jesteśmy bogatsi i odnosimy większe sukcesy niż kiedykolwiek wcześniej. Przymierze wciąż triumfuje.
– I któż to powinien stać na mównicy? – Jhered się uśmiechnął.
Herine poczuła, jak krew odpływa jej od twarzy. Wypiła trochę wina, czując lekkie drżenie dłoni.
– Wierzę w to, co osiągamy.
– I dlatego jesteś Orędowniczką, a ja kocham cię i ci służę. Naprawdę, Herine, gdybym nie podzielał twojej determinacji i wiary, nie mógłbym wykonywać zadania, które mi przeznaczyłaś.
– Nie wątpię w ciebie.
Jhered uniósł dłoń.
– Wiem, wiem. I wiem, że każdego dnia w bazylice wysłuchujesz próśb i opowieści o nieszczęściach. Jestem świadom, że każdego dnia masz tego serdecznie dosyć. Lecz jeśli wolno mi powiedzieć, sądzę, że nigdy nie słyszysz relacji, która połączyłaby na pierwszy rzut oka niezależne wydarzenia.
– To znaczy twojej. – Jhered pokiwał głową. – Wiesz, że cię wysłucham, Paul. Ale proszę, najpierw zjedzmy i porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. Umieram z głodu, a sos stygnie. Szkoda by było, gdyby się zmarnował.
– Owszem. Herine, to, co chcę ci powiedzieć, częściowo opiera się na domysłach, lecz będę mówił szczerze... i co ważniejsze, nie stoimy w obliczu kryzysu. Jeszcze nie. Jeśli szybko podejmiemy działania.
Tak się złożyło, że jedli głównie w milczeniu. Jhered przyznał, że sos jest pyszny. Dopiero pod koniec posiłku, gdy służbie znów kazano odejść, skarbnik otworzył się nieco. Trzymał ten sam kielich wina, kiedy na jego wargach pojawił się delikatny uśmiech.
– Aha, mam nowego kandydata na najgłupszy sposób uniknięcia podatków. Ten jest niezły, obiecuję.
– Wiesz, że potrzebuję nowych historyjek na bankiety – odpowiedziała, gestem prosząc go, by mówił dalej i usadawiając się wygodniej.
– Jak wiesz, właśnie wróciłem z podatkami z Goslandu przez Atreskę i Gestern. U jednego z moich ludzi wzbudził podejrzenia bardzo niski podatek zapłacony przez rolniczą osadę na południowo-wschodniej granicy Tsardu. Menas, tak ma na imię. Bardzo błyskotliwa. Pewnie skończy w Atresce albo jakimś innym kłopotliwym miejscu. Posłałem ją i sześciu innych do osady, była oddalona o zaledwie dwa dni jazdy, aby mogli nabrać doświadczenia. A wyglądało to tak. – Wyprostował się i opuścił stopy na podłogę, by móc gestykulować obiema rękami dla emfazy.
– Osada nazywa się Ruthirin. Niewielka, około dwustu mieszkańców. Sami rolnicy, większość hoduje kozy i bydło. Moi ludzie docierają na miejsce, śnieg leży na sześć cali, a przez dolinę wieje lodowaty wicher. Mieszkańcy pokazują im uszkodzenia budynków, trochę zniszczonej ceramiki i w większości puste pola. Opowiadają, że Tsardyjczycy napadli na nich i uprowadzili bydło. Ale cała historia nie trzyma się kupy. Moi ludzie widzą parę bandaży, lecz nikt nie wygląda na poważnie rannego. Nikt nie wygląda na wstrząśniętego. Ale bydła rzeczywiście nie ma, a z sąsiednich wiosek wiemy, że nie było nagłego wzrostu w handlu. Czyli...
– Oczywiście je ukryli. W lesie albo sąsiedniej dolinie, tak? – Herine coraz bardziej zapalała się do opowieści. Jhered nigdy nie upiększał swoich historyjek, ale i tak malował wyrazisty obraz. Herine niemal widziała niespokojnie kręcących się obywateli, patrzących w ziemię podczas przesłuchania.
– Prawie – odpowiedział Jhered, unosząc palec. – Ale to coś jeszcze głupszego. Żebraczy pomysł. – Przerwał, by potrząsnąć głową, jakby chciał sobie przypomnieć, że to co mówi, to prawda. – Grupa pojechała w poszukiwaniu prawdopodobnych kryjówek. Znaleźli jaskinie, doliny i lasy, ale żadnych śladów... a powinny być. W śniegu powinno być mnóstwo śladów kopyt, ale nie było żadnych.
– I to oczywiście było ich ostatnim gwoździem do trumny.
– Owszem. Mówili, że to potwierdza, iż bydło zostało uprowadzone, lecz kiedy moi poprosili, żeby pokazali ślady wyjazdu napastników, wszystko się rozpadło. Poczynili niejakie wysiłki, ale pierwszy lepszy tropiciel by to przejrzał. – Uśmiechnął się. – Chcesz, wiedzieć, co zrobili?
– Jak najszybciej.
– Zarżnęli je wszystkie, oczywiście z wyjątkiem tych przeznaczonych do rozmnażania. Później rozebrali tusze i ukryli je w śniegu, żeby je przechować, a po naszym odjeździe sprzedać bez podatku.
Herine wypluła wino z powrotem do kielicha i roześmiała się. Zakaszlała, gdy trochę napoju wpadło jej do płuc.
– Paul, to niemożliwe. Jak mogli myśleć, że im się to opłaci?
– Nie mam pojęcia – odparł Jhered, wzruszając ramionami. – Przeprowadziliśmy obliczenia i wyszło nam, że biorąc pod uwagę niższą cenę za mięso bez gwarancji świeżości, mogli zaoszczędzić w sumie dwadzieścia pięć denarów, nie więcej.
– I co zrobiłeś?
Jhered spoważniał.
– Gdyby to był protest, odniósłbym się do nich z o wiele większym współczuciem, co wyjaśnię później. Lecz z tymi kryminalistami zrobiłem dokładnie to, co musiałem. Wymierzamy sprawiedliwość, a ja nie pozwolę, by ktokolwiek okradał Przymierze i próbował oszukać Zbieraczy. Mamy ciężko wypracowaną reputację. Dlatego też przywódcy zostali straceni, a wszyscy pozostali mężczyźni i kobiety zdolni do noszenia broni służą teraz w czwartej ala Goslandzkich Włócznikach, w Tsardzie. Cała reszta została odesłana do stolicy, gdzie ma się osiedlić, a sama wioska została zniszczona.
Herine próbowała się opanować. Bez wątpienia była to właściwa kara, lecz wstrząsnął nią beznamiętny sposób, w jaki o niej opowiedziano w samym sercu Przymierza.
– Powinniśmy umieścić to wszystko w księdze i upewnić się, że każdy obywatel ją przeczyta – powiedziała. – Dla takich ludzi to bezcelowe. Jak sądzisz, to było nieprzemyślane?
– Rozkazałem, by wyrok przybito do tablicy ogłoszeń w każdej bazylice w Goslandzie. Nieprzemyślane? Nie sądzę. Myślę, że tak blisko granicy czuli się poza zasięgiem Zbieraczy. Teraz wszyscy w Goslandzie wiedzą, że jest inaczej. Martwi mnie jednak, dlaczego tak sądzili. O tym właśnie musimy porozmawiać, zanim udasz się na spoczynek.
– Zbyt długo odwracałam twoją uwagę, co?
– Owszem, Orędowniczko.
Herine westchnęła i ponownie napełniła kielich. Jhered odmówił i nalał sobie wody. Czuła, że tego dnia usłyszała już o zbyt wielu problemach, a te Jhereda będą bez wątpienia najbardziej niecierpiące zwłoki.
– Dlaczego więc powinnam się martwić?
– Ponieważ wiele z tego, co widziałem lub słyszałem przez obecne solas i dusas świadczy, że Przymierze z trudem zachowuje spójność na zewnętrznych krawędziach.
Herine szarpnęła się, jakby ktoś ją spoliczkował. Poczuła, że się rumieni, a w głębi brzucha zaczął się rodzić znajomy gniew.
– Mówisz poważnie, prawda?
– Inaczej bym tu nie przybył. Na dzikich terenach są sprawy, które powinienem nadzorować.
– Nie rozumiem tego. Kampanie idą nieźle.
– Owszem, lecz nie dostajesz kompletnych informacji z granic. Problemy narastają, a jeśli kanclerz ma rację, zaczynają się też rozprzestrzeniać w głąb Przymierza. Podczas trwania kampanii twoje raporty nie powinny być aż tak nieregularne. W końcu masz swoją służbę kurierską, a drogi i szlaki morskie do Tsardu są dobrze znane i dobrej jakości, nawet w Atresce.
– Paul, zaraz zaczniesz traktować mnie protekcjonalnie. Naprawdę widzę dalej niż tylko te cztery ściany. – Herine odchrząknęła i westchnęła. – Po prostu mi to powiedz. Przestań kręcić.
W spojrzeniu Jhereda pojawił się lód i Herine zrozumiała, dlaczego ludzie tak się go boją. Wróg nie chciałby zobaczyć tej miny.
– Cztery lata temu, na samym początku kampanii w Tsardzie, jak sobie przypominasz, raport, który przysłałem z Atreski wraz z podatkami, wspominał również o tsardyjskich atakach w głębi Atreski. Widziałem skutki jednej z takich napaści. W owym czasie doszedłem do wniosku, że taka jest cena ekspansji i wszystko się skończy, kiedy kampania w Tsardzie nabierze impetu. Tak się nie stało. Napaści na Atreskę trwają dalej i zgodnie z raportami moich ludzi, jak również według innych niepotwierdzonych źródeł, stają się coraz bardziej gwałtowne i sięgają coraz głębiej. W efekcie bezbronne osady pustoszeją, gdy coraz więcej ludzi szuka bezpieczeństwa w większych miejscowościach. Ma to oczywiście negatywny wpływ na podatki i handel. I, co ważniejsze, w miarę jak osady w pobliżu granicy są niszczone, dostarczanie zaopatrzenia naszym legionom w Tsardzie staje się coraz trudniejsze. Nie wątpię, że marszałek Yuran przybył tutaj, by powiedzieć ci to samo, i poprosić o obniżenie podatków i zmniejszenie liczby obywateli wcielanych do ala w Tsardzie, by mógł bronić swoich ziem.
Herine chciała się odezwać, lecz powstrzymał ją krótki gest Jhereda. Czuła coraz większą złość. Podważanie jej podboju Tsardu nie było dobrym rozwiązaniem.
– Oboje wiemy, że Yuran jest skłonny do znacznej przesady, a wielu z jego ludzi wciąż niechętnie odnosi się do wstąpienia do Przymierza, lecz otrzymuję te same informacje z Goslandu, i, co ważniejsze, z Gestern. Wiesz, że byłem przeciwnikiem kampanii w Tsardzie w Pierwszej Izbie, kiedy została zaproponowana. Dlatego teraz się męczymy. Nie mamy wsparcia, nie mamy ludzi na polach i nie mamy koniecznych rezerw. A problemów Gestern nie można po prostu zignorować.
Herine się to nie podobało. Gestern, kierujące handlem z Karkiem, bez którego metali i minerałów Przymierze znacznie by ucierpiało. Jhered mówił dalej:
– Spędziłem kilka dni z marszałek Mardov, zanim tu powróciłem. Musiała stworzyć nowy gesternski legion, by bronić północnych granic. Tsardyjscy napastnicy podróżują wzdłuż granicy Atreski z Karkiem, by ich atakować. To zadziwiające, lecz ja nie odważę się kwestionować słów Katrin Mardov.
Herine potrząsnęła głową.
– Trudno to przyjąć. Czy Gestern jest rzeczywiście zagrożone?
– Nie wybiegajmy zbyt daleko w przyszłość. Ataki zostały zatrzymane i dotychczas zdarzały się sporadycznie, lecz sam fakt, że mają miejsce, jest znaczącym problemem.
– To niedopowiedzenie, Paul. To poważna sprawa.
– Tylko jeśli ją zignorujemy.
– Jest coś więcej?
– Owszem, lecz tu przechodzę w sferę domysłów, więc znieś to, proszę. Popełniliśmy jakiś błąd w organizacji kampanii w Tsardzie, który pozwala im na przeprowadzanie dobrze zorganizowanych ataków. Widzę tutaj wzorzec. Zaczęło się w Goslandzie i Atresce, a celem jest wyraźnie wywołanie niepokojów wśród obywateli niedawno przyjętych do Przymierza. Pamiętaj, że oba te kraje jeszcze piętnaście lat temu były partnerami handlowymi Tsardu, jeśli nie jego sojusznikami. Ale nie tylko handel został zakłócony. Tsardyjczycy biorą za cel osady, które przyjęły Wszechwiedzącego. Kiedy atakują, podczas pierwszej napaści zazwyczaj porywają ludzi, kradną bydło i niszczą parę domów. Za drugim razem niszczą Dom Masek i przeprowadzają egzekucję obywateli, często naśladując zdziesiątkowanie. Trzeci atak niszczy osadę, jeśli nie została wcześniej opuszczona albo ufortyfikowana. Pomyśl, jaki to ma wpływ na zwykłych mieszkańców Atreski czy Goslandu. Ocaleni przynoszą opowieści o napaściach do miast i miasteczek. Pojawia się strach i niepokój. Ludzie przestają wierzyć, że Przymierze może i chce ich obronić. Powracają do starych religii, ponieważ widzą, że Zakon nie może ich uratować... więc kanclerz ma rację, choć jak zwykle nie widzi pełnego obrazu sytuacji. Zaczynają tracić wiarę w swoich marszałków obrońców, którzy z kolei próbując odzyskać ich poparcie poprzez odmowę wysłania obywateli do Tsardu, a miast tego wykorzystanie ich do obrony. Terytoria tracą spójność. Nie muszę tłumaczyć dalej. Jesteśmy rozciągnięci na wschód i północ. Dornos wciąż jest niepewnym partnerem Przymierza, a jego marszałek ma bliskie związki z Atreską. Kampania w Omari ciągnie się z mozołem. Gdyby ktoś w rodzaju Yurana postanowił wziąć sprawy we własne ręce, mielibyśmy problemy ze znalezieniem wojska koniecznego do zmuszenia go do powrotu do Przymierza lub zastąpienia. A teraz Tsardyjczycy ostentacyjnie atakują Gestern. Są silni, ruchliwi i zdecydowani.
Herine zdjęła tiarę z głowy i przeczesała palcami włosy, jednocześnie wyciągając złotą nić. Słowa Jhereda wbiły jej się głęboko w serce, przyspieszając puls i zakłócając myśli.
– Mówisz o otwartym buncie – wyszeptała, nie chcąc słyszeć własnych słów. – Nie tylko obywatelskim nieposłuszeństwie.
– W końcu tak. Ale da się tego uniknąć, Herine. Dlatego namawiam cię, byś posłuchała Yurana, kiedy zgłosi się na audiencję. Wysłuchaj przesłania ukrytego pod jękami. Sądzę, że uwięziony w pułapce podatków, które musimy nakładać działa pod głębokim naciskiem obywateli. Nie wie, gdzie się zwrócić, a jest słabym człowiekiem, niezdolnym wywrzeć nacisku na swoich obywateli. Gosland jako następny zapuka do twoich drzwi po prośbie. Przykro mi, że muszę ci to przedstawiać, lecz tej kwestii nie możemy zlekceważyć jako przejściowej. Nasze zaopatrzenie dla legionów w Tsardzie będzie w najbliższym czasie poważnie zagrożone, a w ciągu ostatnich dwóch lat Zbieracze zauważyli spadek dochodów z prawdziwych przyczyn, wywołany przez Tsardyjczyków. Skarbiec ma raporty o deficycie. Yuran nie zechce, bym brał udział w jego rozmowach z tobą. Obawiam się, że nie podzielam jego punktu widzenia. Ale jestem tu, by pomóc ci z wymyśleniem odpowiedzi, jeśli tylko chcesz.
Herine pokiwała głową, porządkując myśli. Czuła, jak do jej ciała wraca spokój, a do myśli opanowanie. Istniały rozwiązania. Znajdowała je przez całe czterdzieści lat.
– Przymierze to potężna jednostka – powiedziała. – Niewyobrażalnym jest, byśmy nie mogli tego ukrócić w zarodku. Czy chodzi o nowe legiony, nowych Nauczycieli, nowych marszałków, ustanowienie nowych prefektów i konsulów z Estorru, znajdziemy sposób.
– W to nie wątpię – odparł Jhered.
– Wysłucham i skonsultuję się. Kiedy wyjeżdżasz?
– Za około dziesięć dni.
– Doskonale. – Herine znów napełniła kielich i tym razem Jhered również nalał sobie wina. – Będziesz odbierał wiadomości i plany dla służby kurierskiej. Niektóre będziesz dostarczał sam.
– Do czegokolwiek jestem ci potrzebny.
– Dziękuję, Paul.
Jhered podniósł się do wyjścia.
– Powinnaś się z tym przespać. Nie próbuję cię przerazić, lecz sytuacja na granicach jest o wiele bardziej niebezpieczna niż wyobraża sobie większość ludzi w pałacu.
– Wiem. – Uśmiechnęła się, lecz jej ciało się nie rozluźniło. – Cóż, teraz już wiem.
– A tak przy okazji, co tu sprowadza Arvana Vasselisa? – spytał w drzwiach jadalni.
Herine wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Chce ze mną porozmawiać o tym czy o tamtym, ale sądzę, że to głównie wizyta towarzyska. I irytuje Felice, co mnie zawsze bawi.
– Dobranoc, Orędowniczko.
– Dobranoc, Paul.
Herine pocałowała go w policzki i zamknęła za nim drzwi. Jego kroki ucichły niczym ostatnie echa pocieszającego snu, pozostawiając ją przebudzoną i samotną.

Rozdział 14

847. cykl Boga, 14. dzień wznoszenia dusas

14. rok prawdziwej Ascendencji

Minęły cztery dni od niepokojącej kolacji z Paulem Jheredem, a Herine zawsze działała szybko. Zażądała raportu ze Skarbca o niespójnościach i obniżeniu wpływu z podatków z krajów graniczących z Tsardem, jak również bilansu handlowego z Sirrane i Karkiem. Nakazała, by oceniono zapasy minerałów i metali, i przygotowano raport o niedoborach na wypadek, gdyby handel z Karkiem został przerwany. Drewno mogli pozyskiwać z krajów innych niż Sirrane, lecz było ono gorszej jakości.
Wysłała kurierów ze swoją pieczęcią do każdego z krajów Przymierza, prosząc o informacje. Niektórych pytała jedynie o przewidywane dochody z podatków w porównaniu z założonymi oraz o wyjaśnienie ewentualnych niedoborów. Innych prosiła o dodatkowe informacje na temat obywateli, którzy mogliby służyć w kawalerii i piechocie, transporcie i zaopatrzeniu. Lecz od legionów w Tsardzie, jak również marszałków obrońców Goslandu i Gestern zażądała pełnej informacji o wtargnięciach na terytorium, bezpieczeństwie granic, stanie armii i morale ludności cywilnej. Poinformowała, iż rozważy wszelkie prośby o posiłki, lecz przypomniała, że skarbiec nie jest bezdenny, a obywatele nie mogli bez końca dostarczać koni mężczyznom i kobietom, którzy ruszali na nich do walki.
W tej chwili Herine miała czas. Dusas dopiero się zaczęło, a na północnym wschodzie była to paskudna, lodowata pora roku. Walki przerywano do chwili, gdy słońce genastro ogrzeje ziemię. Tsardyjczycy wycofali się do twierdz i bastionów, by dokonać napraw i zgromadzić zapasy, lecz dusas trwało zaledwie dziewięćdziesiąt dni, a później kampanie znów się zaczną. Nie mogła sobie pozwolić na opóźnienia, jak również na opieszałe odpowiedzi na zadane pytania. Tę kwestię podkreśliła szczególnie dobitnie.
Siedział przed nią marszałek obrońca Thomal Yuran z Atreski. Przyjęła go dość ciepło, a on przez jakiś czas chętnie rozmawiał o bardziej przyziemnych kwestiach, lecz ani na chwilę się nie rozluźnił, mimo jej wysiłków. Nie mogła mieć do niego pretensji. Czuł, że ma poważne problemy i zaczynało wyglądać, że nie wszystkie jego narzekania są wymyślone, czy nawet przesadzone.
Herine zrobiła tak, jak wcześniej Jhered, i nie piła dużo wina, by zachować jasność umysłu. Wybrała niezbyt wystawną scenerię, prywatną salę przyjęć w biurach administracji w bazylice, i założyła oficjalną togę. Siedzieli naprzeciwko siebie przed potężnym kominkiem, gdyż ciężka kamienna posadzka bazyliki nie pozwalała na wybudowanie hypokaustum. Ona otoczyła ramiona wełnianym szalem, by ochronić się przed chłodem panującym w wysokiej komnacie. Yuran włożył togę przeciętą żółcią i zielenią Atreski i Estorei, a na ramionach miał futro.
– Ten handel z wielką radością wesprę – mówiła dalej Herine. – Wasza ceramika jest najlepsza w całym Przymierzu, jak to wyraźnie pokazuje twój dar. Jestem pewna, że są sposoby na ułatwienie dystrybucji na północnym zachodzie i południowym zachodzie. Tundarra i Bahkir nie mają pojęcia, czego brakuje na ich stołach.
– A my regularnie tracimy naszych garncarzy i artystów podczas napaści Tsardyjczyków – powiedział otwarcie Yuran.
Herine wyczuwała panującą w sali atmosferę. Czekał na tę okazję, a ona była gotowa, by pozwolić mu ją wykorzystać.
– Jestem świadoma waszych problemów, Thomalu.
– A jednak, Orędowniczko, pragniesz omawiać handel z krajami, które z trudem mogą sobie pozwolić na ceny, jakie musimy ustalić, gdyż i oni i my jesteśmy tak bardzo opodatkowani. A w jakim celu? Tsardyjczycy najwyraźniej swobodnie przekraczają moje granice, a moi obywatele wołają o więcej bezpieczeństwa, ja jednak dosłownie nie mogę sobie na to pozwolić. Czuję się zmuszony, by zapytać, czego nasze legiony dokonały w Tsardzie, że tak wielu napastników, najwyraźniej niepotrzebnych na linii frontu, może je ominąć.
– Przypomnij sobie umowę, którą podpisaliśmy, gdy Atreska została przyjęta do Przymierza.
– Nigdy nie zapomnę tamtej chwili, Orędowniczko – powiedział Yuran. Jego wyraźny akcent czasami utrudniał zrozumienie jego słów. – I nie zapomnę swojej najwyraźniej nieuzasadnionej wiary w bezpieczeństwo i nienaruszalność Przymierza.
Herine zdecydowała się zignorować obrazę wszystkiego, czym władała.
– W takim razie pamiętasz, że podatki ustalane są dwa razy do roku, a Atreska jest zawsze odpowiedzialna za zapewnienie bezpieczeństwa wewnętrznego swojemu terytorium.
– Nie możemy sobie pozwolić na wyszkolenie obrońców, nie mówiąc już o uzbrojeniu i utrzymaniu.
– Ale, ale – powiedziała Herine pobłażliwie, pozwalając sobie na uśmiech. – Zorganizowanie miejscowej milicji do obrony własności z pewnością nie przekracza możliwości twoich i twoich obywateli.
Yuran spojrzał na nią z otwartymi ustami, co nieco zaskoczyło Herine.
– Nie jestem marszałkiem obrońcą Phaskaru czy Caraduku. Urzędnicy i zaufani obywatele noszący broń nie wystarczą. Mamy do czynienia z wyszkolonymi tsardyjskimi konnymi łucznikami, kawalerią stepową i weteranami piechoty. Muszę zwalczać ogień ogniem, a nie mam na to funduszy. Musisz zmniejszyć obciążenia nakładane na Atreskę, zarówno finansowe, jak i ludzkie. Tymczasowo, aż zakończy się szkolenie i rozlokowywanie.
– Zapewniam cię, marszałku obrońco Yuranie, że ja nic nie muszę robić. Jak zawsze, wysłucham waszych petycji, i jak zawsze upewnię się, że rzeczywiście zrobiliście wszystko, co w waszej mocy, zanim się do mnie zwróciliście. Taka jest w końcu cena autonomii lokalnej, czyż nie?
Yuran się zaczerwienił.
– Nie zasługuję na to, Orędowniczko. Zasługuję na poważne potraktowanie, współczucie i obiektywizm. Podczas mojego urzędowania jako marszałka obrońcy musiałem zmagać się z niekończącą się wojną domową i buntami. I znosiłem ciągłe ataki z Tsardu jako bezpośredni skutek nierozsądnego pragnienia Przymierza, by podbić królestwo, które jest zbyt silne. Fortece na granicy najwyraźniej nie wystarczają jako pierwsza linia obrony, a już szczególnie dlatego, że tak wiele z nich stoi pustych, szydząc z wysiłku włożonego w ich budowę. Ala dołączone do legionów w Tsardzie są pełne moich mężczyzn i kobiet, przez co brakuje mi ludzi do siania, zbierania, jak również wypalania i malowania ceramiki, którą tak bardzo cenisz. W chwili obecnej z ledwością zaspokajam żądania twojego skarbca. Jeśli zabiorę kolejnych, żeby ich wyszkolić, nie będą wytwarzać zysków, jeszcze bardziej ograniczając moje finanse, a twój skarbiec na tym straci. A wtedy oczywiście skarbnik Jhered zapuka do drzwi, żądając wyjaśnień. Powiedz mi, Orędowniczko, gdzie mam znaleźć ludzi i pieniądze, by zrobić to, czego żądają moi obywatele? Proszę cię przynajmniej o zmniejszenie obciążeń nałożonych na mój kraj, a najlepiej o dostarczenie wojsk. Bahkir, Neratharn, czy twoja Estorea nie muszą znosić ataków i grabieży, które stały się udziałem Atreski, Goslandu, a teraz Gestern. Daj każdemu z granicznych krajów możliwość obrony. Przyznaj, że nie doceniłaś siły Tsardu. Przymierze musi działać w jedności, jeśli ma być tak wspaniałe, jak na to zasługuje. Teraz, w godzinie potrzeby Atreski, nie odwracaj się do nas plecami i nie udawaj, że wszystko jest w porządku. Nawet twój człowiek Jhered wie, że mówię prawdę, podobnie jak twoja kanclerz.
Herine nie odpowiedziała od razu. Wepchnęła język w policzek i rozważyła słowa Yurana. Krótkie. Krótsze niż jego zazwyczaj chaotyczne błagania, i za to była wdzięczna. Czuła się zmęczona, obciążona obowiązkami, i po raz pierwszy nieco zaniepokojona bezpieczeństwem Przymierza. Z pozycji na szczycie wzgórza trudno jej było uwierzyć, że może istnieć jakieś niezadowolenie. A tym zawsze martwił się Jhered. Słowa, jakie szeptali jej do ucha doradcy, były sprzeczne z tym, co właśnie usłyszała.
Ale musiała być pewna. Zazdrość o bogactwa pałacu była naturalna, jeśli ktoś przybywał z zewnętrznych prowincji. Ludzie tacy jak Yuran nie zauważali, że chciała, by wszyscy z nich mieli prawo do takich bogactw. Lecz musieli na to zasłużyć. Wysiłek był niezbędny, by zyskać.
– Marszałku Yuranie – powiedziała, podekscytowana reakcją, którą miała zamiar wywołać. – Przykro mi, że uważasz obciążenie podatkowe za zbyt duże. Dlatego bardzo dobrze, że skarbnik właśnie mnie odwiedza. Poproszę go, by sprawdził rachunki Atreski za ostatnie pięć lat i proponowane podatki, które jego Zbieracze mają odebrać, gdy genastro ogrzeje ziemię. Może znajdą błąd na waszą korzyść. Może nie.
– Orędowniczko, to nie...
Herine uniosła dłoń. Czuła zalewającą ją falę irytacji.
– Teraz mnie posłuchaj – powiedziała. – I pamiętaj, gdzie jest twoje miejsce. Poprosiłaś mnie o zmniejszenie podatków. Sprawdzę, czy jest to uzasadnione. I popieram twój pomysł, by zatrudnić żołnierzy z krajów Przymierza. Na to właśnie pozwala nasza struktura, choć nie wiem, po co przyszedłeś najpierw do mnie. To nie jest konieczne.
Yuran lekko potrząsał głową, jakby nie był pewien, czy dobrze słyszy.
– Ponieważ nie mogę sobie pozwolić na opłacenie żołnierzy Przymierza, tak samo jak nie mogę sobie pozwolić na wyszkolenie własnych. – Mówił cicho, jakby do mało bystrego ucznia.
– W takim razie musicie oszczędzać, żeby zgromadzić fundusze. Gestern w taki właśnie sposób wystawiło legion obronny.
Yuran uderzył dłońmi w stół i wstał. Kieliszek się zakołysał, przewrócił i rozbił o marmurowy blat.
– Przeklęta, wiążesz mi obie ręce za plecami i każesz wspinać się po górach! Czy ty mnie nie słuchasz, kobieto? Nie mam pieniędzy, nie mam obrony, a twoje legiony nie zapewniają mi bezpieczeństwa. Próbuję zachować spójność Przymierza przeciwko Tsardowi, a ty na każdym kroku stawiasz przeszkody. Zupełnie jakbyś chciała, żeby mi się nie powiodło i Atreska została zdobyta.
Nagle, jakby przypomniał sobie, gdzie jest i z kim rozmawia, odetchnął głęboko, zrobił gest Wszechwiedzącego i znów usiadł, spuszczając wzrok, czerwony na twarzy.
Za plecami Herine drzwi do komnaty otworzyły się i dwaj strażnicy znaleźli się już w połowie sali. Odesłała ich z powrotem, nie odwracając się, i zaczekała, aż drzwi się za nimi zamkną. Spojrzała na Yurana, którego zawstydzenie nie pozwalało mu na spojrzenie jej w oczy. Poczuła lekkie ukłucie winy, że sprowokowała jego wybuch, i zdecydowała, że nie udzieli mu oficjalnej nagany, choć była rozczarowana jego brakiem panowania nad sobą. Jego desperacja była większa niż się spodziewała. Przypuszczała, że to właśnie chciała sprawdzić.
Mówiła cicho i zdecydowanie, widząc, jak na jej słowa unosi się jego głowa.
– Zrobię wszystko, co mogę – powiedziała. – I uwierz mi, kiedy mówię, że przejmuję się każdym obywatelem, który ginie od tsardyjskiego miecza. Ale przez to dusas musicie nauczyć się, jak sobie pomóc. Współpracuj z legionami w Tsardzie. Umieść ludzi na granicznych fortach, nieważne czy wyszkolonych. Zachęcaj obywateli do organizowania własnej obrony, jeśli tylko tyle możesz zrobić. To jest skuteczne, nawet w obliczu tsardyjskich napastników. Nim odejdziesz, a odejdziesz, nie mówiąc ani słowa, pozwól, że przypomnę ci trzy fakty. Po pierwsze, Przymierze działa, bo jego kraje członkowskie stanowią podstawę, na której opiera się całość. Wszyscy przeszli przez to, czego teraz ty doświadczasz. Wszyscy cierpieli z powodu tego, w co wierzyli, i byli gotowi stanąć do wali przeciwko wrogom, których wcześniej uważali za partnerów handlowych, jeśli nie przyjaciół. Po drugie, krótkie oszczędności są często ceną za długoterminowy dobrobyt. Jak zauważyłam, na palcach i szyi nosisz wystarczająco dużo bogactwa, by ufundować sporo z tej wyszkolonej obrony, której tak bardzo pragniesz. Być może powinieneś najpierw rozważyć osobiste poświęcenie, a dopiero później obywateli. Po trzecie, nie jestem kobietą. Jestem marszałkiem obrońcą Estorei, Pierwszym Mówcą Zakonu Wszechwiedzy i Orędowniczką Przymierza Estorei. Uważaj, kogo przeklinasz. Wiatr jest ostry. Starannie zamknij za sobą drzwi.

* * *

Skarbnik Paul Jhered szedł biegnącą między kolumnami wspaniałą drogą prowadzącą od kompleksu pałacowego, czując, jak głęboki chłód nocy dusas wbija się w jego ciało mimo nogawic, wełnianej koszuli pod skórzanym napierśnikiem i lamowanego futrem płaszcza.
Spacer ten często sprawiał mu przyjemność. Zimno go ożywiało. Latarnie zawieszone na kolumnach i drzewach rzucały plamy światła na bruk, o który z brzękiem uderzały jego okute buty. Tawerna Alcarina, gdzie miał spotkać się z Vasselisem, była jedną z najlepszych w Estorrze, a konkurencję miała sporą. Wspaniałe sztuki mięsa, najświeższe ryby z Morza Tirrońskiego i gęste sosy – sama myśl o nich sprawiała, że zaczynał się ślinić.
Jednak tego spokojnego wieczoru, gdy niebo zdobiły liczne gwiazdy, a na ulicach nie widziało się prawie wcale ludzi, Jhered czuł się w niezgodzie z samym sobą. Wszystko to wiązało się z wezwaniem na audiencję przez Orędowniczkę. Rozmowa była wyjątkowo jednostronna. Herine wypowiedziała serię próśb, od ponownego sprawdzenia podatków Atreski, przez ocenę liczby wojska w Tsardzie i na konfliktowych granicach, aż po niezwykłe żądanie, by poznał dokładne poglądy kanclerz Zakonu na temat lojalności, morale i edukacji religijnej w całym Przymierzu.
Żadna z tych próśb, choć przynajmniej jedna z nich nie była zbyt mile widziana, nie wprawiła go w taki nastrój. Wynikał on z tego, że Herine podczas całego spotkania była rozproszona, i nie chodziło o to, że myślami znajdowała się już przy nowym kochanku, który na nią oczekiwał. Kolejny śliczny młodzieniec, którego przeznaczeniem była kastracja i wygnanie do pałacu Orędowniczki w Phaskarze, jeśli okaże się płodny.
Coś, czego dowiedziała się podczas spotkania z Vasselisem, poruszyło ją głęboko. Właściwie, Jhered nigdy nie widział, by była tak mało skoncentrowana na bieżących sprawach. Sprawach bardzo ważnych dla Przymierza. Jednym z wielu powodów, dla których Jhered darzył Orędowniczkę tak głębokim szacunkiem, była przenikliwość jej umysłu i stawianie rozwoju Przymierza ponad wszelkimi osobistymi celami.
Nie dało się z niej wyciągnąć, co powiedział jej Vasselis, lecz problemy, jakie to wywołało, były widoczne w każdym jej słowie i ruchu. Herine tylko raz spojrzała mu w oczy, kiedy mówiła:
– Jesteś jego przyjacielem, czyż nie? Szanujesz go i kochasz jak brata, prawda?
I wydawało się to niemal oskarżeniem. A jego odpowiedź, że rzeczywiście był umówiony z Vasselisem na kolację tego wieczora, doprowadziła ją do łez.
– On darzy ludzi całkowitym zaufaniem, i może potrzebować tych, którym ufa. Ty jesteś jednym z nich, przeciwnie niż ja. Dlaczego zastanawiam się, czy nie popełnił błędu, darząc nas zaufaniem?
Nic więcej nie powiedziała i pozostawiła Jhereda w skrępowanego i zmieszanego. Kiedy się pożegnał, jej enigmatyczne słowa sprawiły, iż szybciej ruszył do swoich komnat, a więc i do tawerny, której klamkę trzymał teraz dłonią w rękawiczce. Otworzył drzwi i poczuł przypływ ciepła, światła, hałasu i wspaniałych kuchennych aromatów.
Tawerna była zatłoczona. Zapchane stoły oświetlone blaskiem świec stały między wąskimi kolumnami z czarnego marmuru, podtrzymującymi dach. Na piętrze znajdowała się druga, równie zatłoczona sala. Jhered był przyzwyczajony do reakcji na widok swojej potężnej sylwetki i dobrze znanej twarzy w miejscu takim jak to. Gdy schylił się pod nadprożem, zauważył go jeden z gości i zapanowała cisza, rozprzestrzeniająca się niczym pożar lasu, a wszystkie twarze zwróciły się w jego stronę. Wolał się nie zastanawiać, dlaczego patrzą na niego tak nerwowo.
To ostrzegło właściciela tawerny, który podszedł pospiesznie, wyciągając na pierwszy rzut oka niezwykle delikatne dłonie. Jego twarz była szeroko uśmiechnięta. Zmiażdżył lewą rękę Jhereda w zadziwiająco mocnym uścisku.
– Skarbniku Jheredzie, już od dawna nie odwiedzał pan naszego skromnego przybytku. Zapraszam.
Jhered zmusił się do uśmiechu, zaś wokół stołów znów rozległy się rozmowy.
– A mnie brakowało błogosławionego smaku waszych potraw, mistrzu Alcarinie.
– Mam do zaproponowania nowe potrawy – odpowiedział Alcarin, puścił jego rękę i ruszył między stołami. – Przyniosę niektóre. Marszałek obrońca Vasselis siedzi tam.
Cmokał z zadowoleniem, prowadząc Jhereda przez tawernę. Jhered był boleśnie świadom, że dominuje nad salą. Krzesła przesuwały się automatycznie, głowy pochylały z szacunkiem, a spojrzenia podążały za nim. Tawerna miała dwa prywatne pokoje i to do jednego z nich został zaprowadzony.
Drzwi się otworzyły, ukazując bogato zdobioną salkę. Belkowane ściany pomalowano w odcieniu głębokiej czerwieni. Dwie zielono-złote sofy stały pod kątem prostym do siebie, a między nimi był stolik zastawiony jedzeniem i winem. Na kominku z rzeźbionym marmurowym gzymsem płonął ogień. Vasselis siedział przy ogniu, odziany w kremowo-żółtą togę, i wyglądał przez okno na zimną ulicę, a ręce splótł za plecami.
Alcarin wycofał się, a Jhered pochylił głowę i wszedł do środka. Panowała niepewna, nerwowa atmosfera, która nie pozwoliła mu się uśmiechnąć, gdy Vasselis się odwrócił. Miast tego skrzywił się niepewnie. Vasselis wyglądał nawet nie na zdenerwowanego, a na przestraszonego. Jego twarz była ściągnięta, a kąciki ust uniosły się nieprzekonywująco. Nie był wiele starszy od Jhereda, lecz tego wieczoru wyglądał na wymizerowanego. Cóż stało się podczas tego spotkania z Orędowniczką?
– Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko, iż zamówiłem dla nas obu, ale Alcarin mówi, że ma dla nas smakołyki do spróbowania.
Vasselis wskazał na sofę, a sam zajął drugą. Siedział prosto, zbyt niespokojny, by się ułożyć. Jhered czuł się jak obcy i nie miał apetytu, choć jedzenie na stole wyglądało wspaniale. Nalał sobie wina, usiadł w podobnej pozycji co Vasselis, i pociągnął długi łyk.
– Jestem pewien, że jak zawsze dokonałeś mądrego wyboru – powiedział.
– Nie jestem pewien, czy zawsze jestem mądry – odparł Vasselis głosem niewiele głośniejszym od szeptu.
– Racja – odparł Jhered, przeczesując włosy dłońmi. – Nie mam zamiaru bawić się z tobą w kotka i myszkę, jak próbowałem z Orędowniczką. Co się dzisiaj wydarzyło? A jeśli mi nie odpowiesz, wychodzę i zabieram ze sobą całe jedzenie.
Vasselis wpatrywał się w niego. Jhered widział, że ocenia, czy może zaufać staremu przyjacielowi i powiedzieć mu to, co miał do powiedzenia. Jhered tylko z trudem mógł uwierzyć, że coś może być tak poważne, by taka wątpliwość w ogóle mogła się pojawić. Marszałek obrońca pociągnął łyk wina. Trzęsła mu się ręka.
– Paul, albo podjąłem najodważniejszą decyzję w swoim życiu, albo popełniłem największy błąd. A na tym opiera się życie wszystkich, którzy są dla mnie ważni.
– To poważne stwierdzenie – powiedział Jhered po długiej przerwie. – Czy mógłbyś wyjaśnić?
– To dziwne – odpowiedział Vasselis po chwili namysłu. – Wyruszyłem z Caraduku wierząc, że to co robię, jest słuszne, absolutnie słuszne. Lecz jednocześnie wiedziałem, że być może nie opuszczę już Estorru. To sprawiło, że pożegnanie Netty i Kovana było wyjątkowo trudne. Miałem jednak w sobie odwagę i byłem dumny ze swojej misji. Przygotowałem sobie przemowy i odpowiedzi na każde pytanie. I byłem szczęśliwy, że kieruję się najlepszym interesem moich obywateli i... niech Bóg przyjmie mnie w swoje objęcia... byłem i jestem przygotowany, by za to spłonąć. Lecz w dniu, w którym wspiąłem się na Wzniesienie Gorna i zobaczyłem sztandary powiewające na Wzgórzu, poczułem, jak opuszcza mnie odwaga. A teraz siedzę przed tobą niczym dziecko zmuszone, by przyznać się do winy.
Jhered wydął policzki, ogromnie zainteresowany poznaniem przyczyn kłopotów Vasselisa, lecz równocześnie pełen współczucia.
– Łatwo jest być odważnym pięć mil od zgiełku bitwy – powiedział. – Trudniej rzucić się na piki, kiedy widzi się zapał w oczach wroga. Z pewnością fakt, że jesteś tu i mówisz to, co trzeba powiedzieć, świadczy o twojej odwadze.
– Mówisz to, nie wiedząc, co mam ci do powiedzenia.
– Na liniach frontu widziałem nieprzyjaciół, których szanuję za odwagę – odparł Jhered. – A teraz koniec zabawy. Pamiętaj, jestem twoim przyjacielem. Powiedz mi, co musisz.
Vasselis pokiwał głową i przetarł dłonią brodę. Jhered widział, jak zastanawia się, od czego zacząć. W końcu znów pokiwał głową i klepnął dłońmi w uda. Jego głos był tak cichy, ze Jhered musiał się nachylić, by go usłyszeć. Do jego nozdrzy dotarły aromaty jedzenia.
– Paul, to co mam zamiar ci powiedzieć, sięga do samego sedna tego, kim jesteśmy i kim chcemy być. Sprzeciwia się naukom, które większość uważa za nienaruszalne, lecz pokazuje, że ludzie mogą się stać czymś więcej. Musimy tylko otworzyć oczy, zaakceptować ewolucję i nie bać się. Przed czternastu laty w małym rybackim miasteczku w Caraduku narodziło się czworo dzieci. Są wyjątkowe, bardzo wyjątkowe. Są przyszłością ludzkości i Przymierza. I stanowią dowód, że ci przez stulecia prześladowani przez Zakon mieli rację przez cały czas. Jesteśmy więcej niż tylko rolnikami i strażnikami Bożej ziemi. Bóg dał nam możliwość, byśmy się do niego zbliżyli. Byśmy leczyli ziemię i jej istoty, oczyszczali wodę i byli źródłem wzrostu. Byśmy sprowadzali deszcz tam, gdzie panuje susza i przeganiali chmury, by słońce ogrzało plony. A wszystko to wykorzystując moc ciał i umysłów. Aby uczynić nas jednością ze światem, który Bóg stworzył, byśmy mogli lepiej wykonywać jego dzieło. Od tego czasu narodzili się inni, lecz jeszcze nic nie wiemy o ich potencjale. Ta czwórka ma talenty, które opisałem, i o wiele więcej. Są wspaniałym widokiem i miłym towarzystwem. Lecz także niebezpieczeństwem. Nie jestem naiwny. Rozumiem, czym są w oczach Zakonu i pojmuję reakcje tych, którzy boją się zmian i nieznanego pośród nich. Dlatego przyszedłem do Orędowniczki i do ciebie. Ufam wam. A Przymierze musi mi teraz zaufać i ochronić ich przed tymi, którzy pragną ich śmierci. Musisz mi uwierzyć, Paul, oni są największym triumfem Przymierza. Niezmierzonym skarbem. Ascendencja żyje.
Jhered opadł na sofę, zakrywając rękami nos i usta. Wszelkie myśli o jedzeniu zostały zastąpione przez falę nudności sięgającą do gardła. Słowa Vasselisa zapadły mu w umysł, a ich waga przyspieszyła bicie serca. Przez jakiś czas nie mógł odpowiedzieć, jedynie uświadomił sobie, że przyczyna rozproszenia Orędowniczki była aż nadto oczywista.
Zmusił się do skoncentrowania na przyjacielu. Widział zaniepokojoną, poważną twarz i uczciwe, brązowe oczy, które szukały śladu wsparcia lub pocieszenia. Jhered stłumił pragnienie, by wyśmiać twierdzenia Vasselisa. Bez wątpienia mężczyzna całkowicie wierzył w to, co mówił. Ale jak zareagować na takie bluźnierstwo? Trzy razy otwierał usta, by coś powiedzieć, za nim znalazł słowa, które, jak wiedział, wypowiadał nie tylko dla Vasselisa, ale i dla siebie.
– Samo posiadanie takich poglądów jest zbrodnią przeciwko naszej wierze – powiedział, naśladując szept Vasselisa. – Ale jeśli one są prawdą, a ty miałeś w tym swój udział, to coś o wiele więcej.
– Lecz tylko jeśli uznasz zdyskredytowane poglądy, założenia i dogmaty jako obciążające mnie dowody. Ja mam żyjący dowód.
Jhered czuł, że nie może tego przyjąć.
– Muszę cię zapytać jako przyjaciel, czy rozumiesz konsekwencje tego, co mówisz. Jako urzędnik Przymierza Estorei i obrońca pism Zakonu Wszechwiedzy, muszę cię spytać, czy jesteś gotowy podpisać się pod swoimi stwierdzeniami.
Vasselis się roześmiał.
– Zrobisz, co będziesz musiał. I tak, wiem, co mówię i podpisałbym się. Ja to widziałem, a ty nie. Ufam, że postąpisz właściwie. Znasz mnie. Wiesz, że nie jestem heretykiem ani zdrajcą.
Jhered podniósł ręce i z trudem zmusił się do mówienia cicho.
– Właściwie? To znaczy jak? Lojalnie wobec przyjaciela czy wobec wiary, którą wyznaję od dziecka, i której jestem niezłomnie wierny? Niech Bóg mnie wesprze, Vasselisie, to, co mi powiedziałeś, sprzeciwia się wszelkiemu rozsądkowi i Bogu. To rozprzestrzenianie zła na ziemi. To umieszczenie człowieka ponad Bogiem. Jakże możesz nie być heretykiem?
– Ale jednak siedzisz tutaj i zastanawiasz się, dlaczego mnie nie uderzyłeś, czyż nie, Paul? – Vasselis był już całkiem opanowany.
Jhered przerwał. Miał rację. Jego gladius pozostanie w pochwie u boku.
– Ponieważ chodzi o ciebie, bądź przeklęty – warknął. – Ze względu na to, za kogo cię uważam... za to, kim jesteś.
Vasselis z wdzięcznością pokiwał głową.
– Wiem, że to dla ciebie trudne. Na Boga, który ogrzewa ziemię, to trudne i dla mnie, a ja całe życie wiedziałem o tej możliwości. Caraduk jest przesiąknięty opowieściami o Ascendencji i był centrum protestów i demonstracji przeciwko Zakonowi, kiedy wiara w Ascendencję została zakazana.
– Uczyłem się historii – przerwał Jhered. – To wszystko stare dzieje. Nie mają znaczenia.
– Oczywiście, że mają – powiedział ostrzej Vasselis. – Pozostawiły ślad na sercach wszystkich urodzonych w Caraduku. Szanujemy i darzymy respektem Zakon, choć nie wszystkich jego członków i nie wszystkie sposoby działania. Wierzymy w nienaruszalność Boga i świętość Orędowniczki. Ale wiara, starożytna czy nie, nie ginie tylko dlatego, że jest tłumiona.
Jhered potrząsnął głową.
– Nie wiedziałem, że żywiłeś takie poglądy.
– Ależ, Paul, tak wiele razy chciałem ci zaufać. Tobie i Orędowniczce. Ludziom, którzy powinni nas wspierać. Ale za każdym razem, tylko jeden błąd i...
– Zakon – odparł Jhered. Vasselis pokiwał głową i rozłożył szeroko ręce. – To dlaczego teraz?
– Ponieważ dotychczas nawet ta czwórka tylko wykazywała potencjał. Teraz ich zdolności się ujawniły, są prawdziwymi Ascendentami. Mogą oddziaływać na żywioły. Pewnego dnia wieści się rozejdą, a kiedy tak się stanie, będę musiał mieć jak największe wsparcie przeciw temu, co spróbuje zrobić Zakon.
Jhered westchnął. Vasselis wydawał się tak rozsądny.
– I poszedłeś do Herine, żyjącego uosobienia Boga na ziemi, by poprosić o to wsparcie? Arvanie, i co według ciebie mam z tym zrobić, albo Herine?
– Po prostu spróbuj spojrzeć na to z otwartym umysłem. Zaufaj mi, że to jest dobre, a nie złe.
– To sprzeciwia się wszystkiemu, czego się nauczyłem – warknął Jhered. Nie mógł się powstrzymać przed podniesieniem głosu.
Vasselis uspokajająco wyciągnął ręce.
– Wiem. Wiem. Prześpij się z tym, porozmawiaj z Orędowniczką. Przyjmę każdą twoją decyzję i oddam się w twoje ręce, jeśli tego zażądasz. Ale nie podejmuj pochopnej decyzji w oparciu o strachy wywodzące się z doktryny Zakonu.
– To znaczy, mam nie mówić kanclerz o tym, co mi powiedziałeś.
– To się rozumie samo przez się, Paul, nie sądzisz? Jedna sugestia, a będziemy straceni, zanim jeszcze zaczniemy.
– My? – Jhered uniósł palec. – Nie jestem z tobą, marszałku Vasselisie.
Jhered warknął gardłowo. Czuł się całkowicie zagubiony. Wiara żądała, by wydał Vasselisa, lecz jako żołnierz wiedział, że marszałek zasługiwał na więcej szacunku niż sprawiedliwość, którą bez wątpienia wymierzyłby sąd kanclerz.
– Przyjedź do Caraduku – zachęcił go Vasselis. – I tak powinieneś nas odwiedzić. Zobacz to sam, zanim zdecydujesz, czy jestem po stronie przyszłości, czy zniszczenia.
– Nie mogę, Arvanie – odparł Jhered. – Gdyby umknęło to twojej uwadze przez te ostatnie kilka dni, mamy znaczne problemy na granicy z Tsardem, a Orędowniczka wymaga, bym pozostał tutaj przez resztę dusas. Tymczasem oczekujesz, że zachowam tę wiedzę w tajemnicy, jak sądzę?
Vasselis rozłożył szeroko ręce.
– Da ci to czas na zastanowienie.
Jhered potrząsnął głową, czując coraz większy gniew.
– Postawiłeś mnie w niewdzięcznej sytuacji. Jeśli nie wydam cię Zakonowi, popełnię zbrodnię, za którą spłonę obok ciebie. – Przerwał, zauważając, że Vasselis jest jak najbardziej świadom tego, co zrobił. – Jednak wiem, że wierzyłeś, iż nie masz wyboru i szanuję to, co, jak sądziłeś, musiałeś zrobić. Każdego innego człowieka aresztowałbym tu i teraz, jak nakazuje mi obowiązek... niech to, lecz nie tego potrzebujemy ja, Orędowniczka i Przymierze. Wewnętrzne konflikty między najbliższymi sojusznikami byłyby niebezpieczne, a my nie możemy dać kanclerz powodów na wprowadzenie w życie swoich co bardziej represyjnych planów. Powodów, które ty, głupcze, jej dasz, jeśli odkryje, co zrobiłeś.
Znów westchnął.
– Oto, co zrobię. Porozmawiam z Orędowniczką, zanim znów wsiądę na statek do Gestern. Podejmiemy decyzję co do dalszego postępowania i poinformujemy cię o niej, więc sugeruję, byś nie opuszczał Estorru, zanim nie zostaniesz ponownie wezwany do pałacu. Tylko tyle mogę zrobić, a jeśli w tym czasie nie będziesz mógł spać, tym lepiej. Uznaj to za ułamek ceny, o której zapłacenie w twoim imieniu nas prosisz.
Vasselis odetchnął głęboko i rozluźnił się, opierając się wygodnie na sofie.
– O nic więcej nie mogłem cię prosić, Paul. Dziękuję.
– Masz szczęście, że tu chodzi o ciebie – powiedział Jhered, czując pojawiający się na twarzy uśmiech. Pochylił się i krótko uścisnął ramię Vasselisa. – Jednocześnie upewnij się, że twoi ludzie są dobrze chronieni. Musisz być gotów na wszystko.
Klasnął w ręce, czując rozpaczliwą potrzebę zmiany nastroju i uspokojenia walącego serca.
– A teraz spróbujmy coś zjeść. Możesz mi opowiedzieć, jak sobie radzi ten twój syn. Mistrzowie w akademii twierdzą, że jest świetnym szermierzem, choć wciąż jest tak młody. Musisz być z niego dumny.
Przez chwilę myślał, że Vasselis wybuchnie płaczem.

Rozdział 15

847. cykl Boga, 34. dzień opadania dusas

14. rok prawdziwej Ascendencji

– Uchyl się!
Śnieżka trafiła Arduciusa prosto w twarz. Krzyknął, zaskoczony uderzeniem i nagłym zimnem rozlewającym się na już i tak zimnej i czerwonej twarzy. Opamiętawszy się, zawirował i malowniczo upadł na ziemię, czując, jak otacza go świeży śnieg.
– Tak! – krzyknęła triumfalnie Mirron. – Mówiłam ci, że wygramy. Mówiłam, że ci się uda.
Arducius podniósł się na łokcie i wyjrzał za śniegowe barykady, które wybudowali z Gorianem w otoczonym murami ogrodzie za willą Ascendencji. Dziewczynka śmiała się, obejmując za szyję Ossacera. Na jego twarzy również pojawił się rzadki uśmiech. Ossacer powiedział, że coś udało mu się wypracować, ale to było wspaniałe. Arducius zaraził się nastrojem i sam zaczął się śmiać.
Kochał dusas. Szczególnie uwielbiał świeży śnieg. Dla niego było to niczym rozrzucanie puchu po całej krainie. Mógł wtedy biegać, przewracać się i bawić jak oni wszyscy, nie bojąc się, że się posiniaczy czy połamie delikatne kości. Kiedy nadchodziło dusas i robiło się zimno, czuł się silny. Jak Gorian przez cały rok. W dusas mógł rywalizować z pozostałymi.
– Czemu się nie uchyliłeś? – Gorian był nadąsany i nieszczęśliwy.
Arducius odwrócił się i poczuł znajomy niewyraźny strach. Przestał się śmiać. Gorian patrzył na niego z góry, wciąż trzymając w ręku śnieżkę, gotów, by rzucić nią w tamtych. Teraz to nie miało już sensu, przegrali. Lecz Gorian nie znosił przegrywać. Nawet bitwa na śnieżki była traktowana tak samo poważnie jak studiowanie ksiąg Ascendencji.
Arducius czasami nie wiedział, czy czuć wobec Goriana pogardę, czy podziw. Przeważnie pragnął tylko, by chłopak, którego przyjacielem tak bardzo chciał zostać, nauczył się bawić i nie traktował wszystkiego jak walkę w obronie świata. Lecz Gorian często był wyniosły. Tylko Mirron potrafiła do niego dotrzeć. I było jasne, dlaczego. Zawsze go lubiła, chciała z nim być, a on na to reagował. Arducius domyślał się, że to zainteresowanie mu pochlebia.
– Nie wierzyłem, że uda mu się rzucić tę śnieżkę w moją stronę, nie mówiąc już o trafieniu, a ty?
– Powiedziałem ci, żebyś się uchylił. – Gorian wzruszył ramionami. – Widziałem, jak się zbliża, a ty nawet nie patrzyłeś.
Arducius podniósł się i otrzepał płaszcz ze śniegu. Mirron i Ossacer szli w ich stronę.
– Nieważne – powiedział. – To tylko zabawa.
– Przegraliśmy – odparł Gorian. – A nie powinniśmy.
– Jak sądzisz, co udało się wymyślić Ossacerowi? – spytał Arducius, pragnąc zmienić temat. Gorian miał złość w oczach, lecz w chwili, gdy usłyszał imię drugiego chłopca, wyraz jego twarzy zmienił się.
– Zastanawiam się – powiedział.
Zapomniawszy o porażce, odwrócił się do Ossacera, który wspierał się o Mirron, kiedy oboje szli powoli przez dywan bieli. Nad nimi niebo było ciemnoszare, a wiatr pod chmurami nabierał prędkości. Wkrótce znów będzie padał śnieg. Popada tak przez całą noc, a późnym przedpołudniem chmury się rozproszą. W sumie dobrze, że gra już się skończyła. Gorian podbiegł od lewej do Ossacera.
– Gorian – wyszeptał Arducius. – Nie rób tego.
– Hej, Ossacer – powiedział głośno Gorian tuż przy lewym uchu chłopca.
Ossacer podskoczył i zatrzymał się, odwracając się w stronę dźwięku. Jego twarz spochmurniała, a oczy rozglądały się na próżno, jak zawsze. Odróżniał jasność od ciemności i mówił, że czasami widzi niewyraźnie kształty, lecz to wszystko. Infekcja, która pozbawiła go wzroku, na zbyt długo pozbawiła go też radości. Jego rozgoryczenie powoli łagodniało, lecz nigdy nie miało do końca zniknąć.
– Dlaczego musiałeś to zrobić? – warknęła Mirron.
– Wszystko w porządku – powiedział Ossacer głębokim głosem. Wcześnie przeszedł mutację. – Szkoda, że nie trafiłem w ciebie, Gorianie.
– Jestem dla ciebie zbyt bystry – powiedział Gorian. Uśmiechał się do Mirron, zadowolony z jej wściekłości. – Nie traktuj go jak dziecka. Sprawisz, że stanie się jeszcze słabszy niż jest.
– Nie jestem słaby – odparł Ossacer. – Tylko ślepy.
– Ale jak wiele czasu minie, zanim złapiesz coś innego? I co tym razem się popsuje? Twoje uszy, twoje usta?
– Przestań, przestań! – krzyknęła Mirron. – Zostaw go.
– Mogę się zatroszczyć sam o siebie – powiedział Ossacer.
Puścił rękę Mirron i odwrócił się do Goriana. Tamten roześmiał się i zaczął krążyć wokół niego.
– Nigdy mnie nie złapiesz, ślepcze.
Zatrzymał się na lewo od Ossacera i powoli wyciągnął rękę, chcąc go uderzyć. Ossacer zmarszczył czoło i rozmyślnie przesunął rękę, by pochwycić dłoń Goriana.
– Jestem ślepy, ale to nie oznacza, że nie widzę – powiedział cicho.
Z twarzy Goriana znikła złośliwość, a powrócił na nią wyraz fascynacji.
– Jak to zrobiłeś?
– A dlaczego chcesz to wiedzieć? – spytał Ossacer, puszczając jego dłoń. – W końcu nie jesteś ślepy.
– Po prostu mi to powiedz – powiedział Gorian groźnym tonem.
– Nie jestem już teraz tak słaby, co? – Ossacer szydził z Goriana i Arducius poczuł, że serce zaczyna mu szybciej bić. – Nie wiesz wszystkiego, prawda? I nie podoba ci się to.
– Nie podpuszczaj go – ostrzegła Mirron.
– Wiesz, co się dzieje, kiedy to robisz – powiedział Gorian. – Spokojnie, Ossacerze... Choracerze... – zaśmiał się ze swojego kiepskiego żartu – ...powiedz mi.
– Nie – sprzeciwił się Ossacer. Stał prosto, jego oczy wpatrywały się w nicość, a ciało było zwrócone w stronę Goriana. – Nie powiem.
– O, teraz z ciebie taki duży chłopiec? – Gorian zrobił krok do przodu i pchnął Ossacera w pierś. Ten zatoczył się do tyłu i z trudem utrzymał równowagę, machając rękami.
– Zostaw go – powiedział Arducius.
– A ty co zrobisz? Uderz mnie, a złamiesz sobie rękę. Jesteś słabszy ode mnie. – Gorian znów odwrócił się do Ossacera. – Nikt cię nie uratuje, ślepcze, i nie dowiesz się, z której strony nadchodzę. Powiedz mi, czego się dowiedziałeś.
– Nie – odpowiedział Ossacer, choć jego głos drżał.
– Przestań, Gorianie – powiedziała Mirron, robiąc krok w jego stronę.
– Spróbuj mnie zmusić – odparł. Znów zrobił krok do przodu i lekko klepnął Ossacera w policzek. – Następnym razem będzie mocniej.
Ossacer zrobił krok do tyłu i potknął się. Gorian wyciągnął rękę i chwycił go za ramię, podtrzymując go.
– Tylko ja mogę cię uratować, Ossacerze. – Nie rozluźniał uchwytu, jego silna ręka wbijała się w ramię drugiego chłopca. Spojrzał na Arduciusa i Mirron. Arducius czuł gorączkowe bicie serca i ściskanie w żołądku. Nie mógł nic zrobić. – Jestem lepszy od ciebie. Jestem lepszy od was wszystkich razem wziętych.
Gorian znieruchomiał i niemal natychmiast powietrze wokół nich zamarzło. Arducius widział, jak skóra jego odkrytej ręki blednie, a na rękawiczce osiada szron. Ossacer krzyknął i próbował się cofnąć. Szarpał ręką w lodowym uchwycie Goriana, lecz nie mógł się wyrwać. Arducius ruszył w ich stronę, wiedząc, że musi coś zrobić, lecz bał się, że zostanie poważnie ranny. Widział, jak Mirron stoi całkiem bez ruchu, a jej wargi poruszają się bezgłośnie.
– Powiedz mi – wychrypiał Gorian, a w jego głosie kryła się groźba.
Arducius musiał coś zrobić. Zaciskając zęby na myśl o bólu, który miał nadejść, pobiegł w stronę Goriana. W uszach miał krzyki Ossacera, w oczach minę Goriana, zadowolonego, że sprawia cierpienie.
– Zostaw go! – ryknął Arducius.
Gorian się obejrzał. Na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie, gdy Arducius zderzył się z nim, próbując odepchnąć większego chłopca rękami, by nie uderzyć w niego klatką piersiową, znów usłyszał głos Mirron, a w końcu ojca Kessiana wykrzykującego imię Goriana.

* * *

Kessian złożył głowę na drżących dłoniach. To się rozejdzie, jak każde wcześniejsze potknięcie. A obywatele Westfallen będą mieli kolejny powód, by trzymać synów i córki z dala od Ascendentów. Nie pozwolić im na kontakty, które były niezbędne dla rozwoju młodych ludzi. Izolacja w tej chwili wywierała na nich nieznaczny wpływ, lecz ostatecznie okaleczy każdy aspekt ich życia.
Było to całkowicie sprzeczne z reakcją, jakiej Kessian oczekiwał, i stanowiło poważny cios dla integracji Ascendentów ze światem zewnętrznym. Jeśli nie mogli zostać przyjęci do społeczności, która ich najlepiej rozumiała, z pewnością pozostało niewiele nadziei.
Dla nich wszystkich był to paradoks. By powstrzymać zachowania takie, jak Goriana, konieczna była większa integracja z normalnymi młodymi ludźmi. Pokazałaby mu i innym Ascendentom granice w oparciu o doświadczenie i zrozumienie ogromnej odpowiedzialności oraz konieczności panowania nad sobą i swoją mocą. A jednak Kessian nie mógł mieć pretensji do żadnego rodzica w Westfallen. Bali się, i ich dzieci również.
Kiedy przed dwoma laty ogłosili nowinę obywatelom Westfallen, została ona przyjęta z radością i triumfem, lecz od tego czasu nastroje w mieście zmieniły się diametralnie. A choć Eszelon Ascendencji wciąż był szanowany, a obywatele wciąż brali udział w programie, zgłaszając się, by zostać ojcami i matkami, efekty były traktowane z coraz większym zaniepokojeniem.
Kessian potrząsnął głową. Umiejętności były dokładnie takie, jak od zawsze przewidywali. Na nieszczęście, rzeczywistość była zdecydowanie trudniejsza do przyjęcia niż teoria. Poczuł dłoń na ramieniu. Genna, która niedawno powróciła do zdrowia po niemal śmiertelnej chorobie, wciąż była słaba, lecz gdyby Ossacer nie zidentyfikował źródeł infekcji, nie przeżyłaby. To była chwała Ascendentów.
Kessian odsunął ręce i uśmiechnął się do niej.
– Masz mi zamiar powiedzieć, żebym nie patrzył na wszystko tak ponuro, czyż nie?
– Dzięki nim wciąż tu jestem, prawda? – odparła.
Eszelon zebrał się w głównej sali willi. Za plecami Kessiana płonął ogień hypokaustum. Poprawiał jego samopoczucie. Prosta normalność. A tej ostatnimi dniami wyraźnie brakowało. Każdy dzień był jak walka. I to nie tylko przez dusas. Bolały go nogi i dostawał zadyszki. Z trudem pisał, gdyż drżały mu ręce. Był stary i umierał. Powinien cieszyć się świadomością rychłego powrotu w objęcia Boga, lecz wcale tego nie czuł. Nie mógł pozostawić Eszelonu i Westfallen bez rozwiązania trapiących ich problemów.
– Ardolu? – To znów Genna.
Kessian się wzdrygnął.
– Co? O, przepraszam. Obawiam się, że stary umysł się zabłąkał.
– Nie musimy tego robić dzisiaj – powiedziała Hesther Naravny. – To był długi dzień.
– Nie ma sensu iść do łóżek, skoro i tak będziemy tam leżeć bezsennie – odparła Meera, siedząca obok siostry. Była w ciąży i wyglądała na o wiele bardziej zmęczoną i napiętą niż sam Kessian. Mieli spore nadzieje, że ona, Jen Shalke i Gwythen Terol noszą w sobie dzieci z dwunastej linii. Lecz pozostawało jeszcze pytanie, czy zostaną one ciepło przyjęte w Westfallen. – On jest moim synem. Potrzebuję waszej pomocy, by sobie z nim poradzić.
– Oczywiście – powiedział Kessian. – Co z nim?
– Co z nimi wszystkimi? – wtrącił sucho Willem Geste.
– W rzeczy samej. Ale po kolei. Meero?
– Och, Ardolu, po prostu tego nie rozumiem – odparła i niemal się rozpłakała. Hesther położyła jej dłoń na ramieniu. – Spędziłam z nim całe godziny, kiedy nie przepraszałam matki Ossacera, biedaczki. Jest zatwardziały.
– Co masz na myśli? – spytał Andreas Koll.
– Nie uważa, że zrobił coś złego – wyszeptała Meera.
W pokoju zapanowała cisza. Słyszeli tylko hypokaustum i chrapliwy oddech Kessiana. Czekali na dalsze słowa Meery. Kessian obserwował ją, gdy zbierała myśli pod ich współczującymi spojrzeniami.
– Uważa, że miał prawo dowiedzieć się natychmiast, czego nauczył się Ossacer, a kiedy ten nie chciał mu powiedzieć, musiał go zmusić do mówienia. Nie okazuje żadnego żalu ani poczucia winy. Jeśli już, sądzi, że to Ossacer jest winny.
– A co z Arduciusem? Z pewnością Gorian ujrzał zło w swoim działaniu? – spytała Genna wśród pogłębiającego się niedowierzania.
Meera potrząsnęła głową.
– W ogóle tego nie czuje. Powiedział, że w życiu silni osiągają sukces, ponieważ biorą to, czego chcą, gdy tego potrzebują. Słabi mogą dzielnie walczyć, lecz zawsze przegrywają. Arducius został raniony własną ręką.
– On tak powiedział? – Willem otworzył usta.
– Niemal słowo w słowo.
– Jeszcze nie ma czternastu lat – syknął Willem. – Jak może mówić takie rzeczy.
– Zawsze łatwo wpadał w złość – powiedziała Jen.
– To nie złość – sprzeciwiła się Hesther. – To zimna kalkulacja. Willem ma rację. On jest za młody, żeby tak myśleć. Prawda?
Za każdym razem, gdy Eszelon nie był pewien, zwracał się do Kessiana. Tym razem nie było inaczej. Co zrobią, kiedy on powróci do ziemi? Słuchał wymiany zdań w coraz bardziej ponurym nastroju. Chcieli, żeby wyjaśnił zachowanie Goriana, uczynił je nieco mniej godnym ubolewania. Kessian nie miał zamiaru łagodzić niewybaczalnego.
– Nie popełnijmy błędu. Ten incydent nie mógł się wydarzyć w gorszym momencie. Arvan Vasselis udał się do Estorru, by powiedzieć Orędowniczce, co tu mamy. Bez wątpienia tłumaczy jej, jaką chwałę możemy zdobyć dla całego Przymierza, jeśli pozwoli na dalszy rozwój programu w chwili, gdy mamy już pierwsze talenty. A dziś pokazaliśmy każdemu, kto zechciał to zobaczyć, że mimo całego dobra, które pragniemy czynić, umiejętności Ascendentów można wykorzystywać do zadawania bólu i czynienia zła. Z pewnością Orędowniczka będzie się nam uważnie przyglądać. Pojawi się też nacisk ze strony Zakonu, gdy wyjdzie na jaw, że coś się tu dzieje. A jeśli w mieście ludzie będą szeptać, że wyhodowaliśmy niebezpieczne i gwałtowne potwory, to ktoś z Westfallen w końcu poprosi Zakon o interwencję. Nie zapominajmy, że z punktu widzenia Zakonu jesteśmy heretykami i czekają nas płomienie, jeśli zostaniemy uznani za winnych. A choć obecnie miasto stoi po naszej stronie, ludzie nerwowo odnoszą się do naszych Ascendentów. I ja nie mam do nich pretensji. Nie potrzeba wiele, a zaczną się od nas odwracać. Całe lata zaufania nic nie znaczą, kiedy jednostki czują się zagrożone przez tych, w których kazano im wierzyć. Zawsze wiedzieliśmy, że świat poza naszymi granicami jest dla nas zagrożeniem. Teraz musimy przyjąć, że zagrażają nam również ci najbliżej nas, jeśli nie uda nam się zmienić zachowania Goriana.
Przerwał i rozejrzał się po Eszelonie. Nikt z nich nie wydawał się zaskoczony jego słowami. Pokiwał głową i zmusił się do uśmiechu.
– Jesteśmy pionierami – kontynuował łagodnym i uspokajającym tonem. – I musimy stawiać czoła problemom, których nasi następcy już nie będą mieć. To my musimy znaleźć rozwiązania i podtrzymywać silną i niezachwianą wiarę w Ascendencję. Wiem, że to trudne. Na Boga, ja również przeżywałem dziś ciężkie chwile, podobnie jak wy wszyscy. Wątpię, by ktokolwiek z nas dobrze dziś spał, prawda? Zróbmy więc, co możemy. Jesteśmy praktyczny, pomysłowi i zdecydowani. Ale po kolei. Genno, jak się mają Ossacer i Arducius?
Mówca Bólu wydęła policzki i przeczesała włosy palcami.
– Shela jest z nimi. Przenieśliśmy ich do jednego pokoju, żeby byli razem. Ossacer milczy. Nie chce mówić. Obmyliśmy i zabandażowaliśmy jego rękę. Całe szczęście oparzenia nie są zbyt głębokie. Od odmrożeń ludzie tracą palce rąk i nóg. Gdyby Arducius się nie wtrącił, Ossacer mógł stracić rękę. Na szczęście ma obrońcę, lecz ten obrońca jest w kiepskim stanie. Złamał oba nadgarstki. Znów wybił jedno ramię, a jego lewy łokieć spuchł jak chory pęcherz. Usztywniłam nadgarstki i nastawiłam ramię. Łokieć co godzinę jest okładany lodem. Ale martwię się jego późniejszą zręcznością. Jest tak delikatny.
– Dolegliwości fizyczne szybko znikną – powiedziała Hesther. – Co oznacza, że powinniśmy raczej zająć się ich ranami uczuciowymi i psychicznymi. O wiele trudniejszymi do zdiagnozowania i wyleczenia.
– Wyjęłaś mi te słowa z ust – powiedział Kessian. – Rano porozmawiam z Gorianem. Musimy dojść do źródła jego myślenia, a ja pochlebiam sobie, że on wciąż darzy mnie szacunkiem, a czasem nawet trochę się boi, co wcale nie jest złe, pewnie się zgodzicie. Już wcześniej miał takie skłonności. Pamiętacie, jak dorastał? Jaki był zawsze poważny i jak łatwo było go sprowokować? I pamiętacie, kiedy Mirron ujawniła swój talent, to był gwałtowny epizod. Różnicą jest tu celowe użycie umiejętności do zadawania bólu. Coś, czego wyraźnie zakazaliśmy. Dotrę do niego. Muszę. Tymczasem, Gwythen, dalej rozmawiaj z córką. Wiesz z pewnością, jak ona zareaguje.
Gwythen wzruszyła ramionami.
– Zrobiła to, co zawsze robi, kiedy Gorian sprawia problemy. Zaczyna od wyrażenia obrzydzenia jego czynami, a kończy broniąc go. Wszyscy wiemy, dlaczego. – W pokoju rozległ się śmiech. – Nie sądzę, by to się zmieniło.
– Owszem – zgodził się Willem. – Ale możemy to wykorzystać. Gorian jej posłucha, czyż nie? W końcu et uczucia nie są tylko jednostronne.
– Nie byłabym taka pewna – odpowiedziała Meera. – Nie podoba mi się, że muszę to powiedzieć, ale on ma skłonności do manipulatorstwa. Jest dla niej kochany, kiedy mu to pasuje. Nie zdziwię się, jeśli za parę dni, gdy uzna, że jego wstyd się skończył, będzie uroczy. Już to widzieliśmy.
– A pozostała dwójka? – spytał Kessian.
– Dajmy im odpocząć przez noc i zobaczmy, jak się obudzą – powiedziała Genna. – Ossacer nie wykazuje żadnych oznak niedomagania po tym incydencie, co jest prawdziwym błogosławieństwem. A zgodnie z tym, co powiedział Arducius, odważnie sprzeciwił się Gorianowi, co jest czymś nowym. Arducius... cóż, Arducius jest Arduciusem. – Znów rozległ się śmiech. – Spodziewam się, że przez resztę dusas będzie w głębi duszy wściekły na Goriana, lecz jest urodzonym dyplomatą. Wkrótce ich zjednoczy. Widzi, że siła ich czwórki leży we wspólnej nauce. Sądzę, że większość jego gniewu wynika z frustracji nastawieniem Goriana, a nie fizycznego bólu i powodu, dla którego został zadany.
Kessian poczuł się uspokojony tym, co usłyszał. Eszelon zwierał szeregi i ruszał do przodu.
– Dobrze – powiedział. – Ostatnia sprawa. Hesther, wiem, że zawsze zwracam się do ciebie, ale zakładając, że wieści o problemach, jeśli nie dokładny opis, wydostaną się stąd przez służących, musimy mieć gotową odpowiedź. Ty i Elsa Gueran musicie działać razem. Zakon musi być po naszej stronie, nawet jeśli tylko przez Nauczyciela, który wierzy w to samo co my i tak samo jak my musi się bać kanclerz.
– Oczywiście, Ardolu – odpowiedziała Hesther.
– Dopiero, gdy uspokoimy Ascendentów, porozmawiamy z Ossacerem o tym, czego się dowiedział. Mam wyraźne przeczucie, że to będzie przełom, ale potrzebujemy właściwej atmosfery. Zgoda?
Wszyscy pokiwali głowami. Kessian podniósł się z trudem, opierając się na laskach.
– W takim razie udajmy się na spoczynek. Niech Bóg zapewni wam wszystkim błogość, aż obudzi was blaskiem świtu.

* * *

Zapadła noc i panowała cisza, przerywana tylko oddechami Sheli Hasi i Arduciusa. Ossacer wsłuchiwał się w ich wzorce, jednocześnie mruganiem odpędzając widmowe kształty, które pojawiały się w jego niewidzących oczach. Shela oddychała głęboko i regularnie, jej ciało było nieruchome. Arducius kręcił się i wzdychał. Ossacer uśmiechnął się w ciemnościach, a jego serce znów wypełniła wdzięczność wobec przyjaciela.
– Nie śpisz, Arduciusie – powiedział cicho.
– Owszem – odparł. – Nie mogę spać. Boli. Jak twoja ręka?
– Wszystko w porządku – powiedział Ossacer, odruchowo drapiąc się po bandażach. Chłodzący balsam, którym Genna posmarowała ranę, wcale nie łagodził pulsującego bólu. – Shela śpi, prawda?
– I będzie spała, aż rano przyjdzie Genna, żeby nałożyć mi lód. Brr, to okropne.
– Nie pomaga ci? – spytał Ossacer, wyobrażając sobie dreszcz Arduciusa.
– Tylko wywołuje odrętwienie. A boli i tak. I cały czas mrowią mnie palce.
– Ufasz mi?
Arducius milczał przez chwilę.
– Ja... Tak, jasne, oczywiście. Czemu pytasz mnie o to w środku nocy?
– Mogę ci pomóc – odpowiedział Ossacer. Jego serce biło szybko. – Jeśli mi pozwolisz.
– Pomóc mi w czym?
– Myślę, że mogę cię wyleczyć. – Ossacer przekręcił się i podniósł się na zdrowym łokciu tak, żeby być zwróconym w stronę Arduciusa. – Jeśli pozwolisz mi spróbować.
Znów zapadła cisza. Ossacer czuł, że Arducius wszystko rozważa. Przeżył tak wiele złamań kruchych kości, gdyż Genna Kessian mistrzowsko lokalizowała dokładne miejsce złamania, a lekarze i chirurdzy Westfallen pod jej kierownictwem nastawiali złamaną kończynę czy palec. A oto Ascendent, zaledwie dwa lata po ujawnieniu talentu, proponuje mu coś niewypróbowanego i zupełnie nowego, choć z bolesnego i zawstydzającego doświadczenia znali niebezpieczeństwa związane z wypróbowywaniem nowych umiejętności.
– Czy to o tym nie chciałeś powiedzieć Gorianowi?
– To powód, dla którego tu leżysz – zgodził się Ossacer.
– Czy będzie mnie boleć? Czy będzie boleć ciebie?
– Nie sądzę – odpowiedział Ossacer. – Jeśli zrobię to właściwie.
Arducius roześmiał się, co zmniejszyło napięcie.
– Ależ oczywiście.
Ossacer też się uśmiechnął. Zbliżył się do przyjaciela, przesuwając się na łóżku. Dzieliło ich kilka stóp. Shela znajdowała się przy drzwiach, śpiąc na krześle z nogami na podnóżku.
– I...?
– Jesteś pewien, że możesz to zrobić?
– Dam ci znać – odparł Ossacer.
– Bardzo zabawne – stwierdził Arducius. – Wystarczy, jeśli stłumisz ból. I mów mi, co robisz.
Ossacer poczuł przypływ dumy. Zaufanie. To była wspaniała rzecz.
– Nie zawiodę cię.
Zamknął oczy i się skoncentrował. Oddychał głęboko i ostrożnie. Wyciągnął ręce przed siebie i rozsunął palce, jakby grał na niewidzialnej kitharze. Nadstawił uszu, nasłuchując skrzypienia krokwi dachowych nad głową, marmurowych podpór i łóżek, na których leżeli.
Powoli do jego umysłu napłynęły barwy i światło, ogrzewając całe jego ciało, przypominając mu czas, gdy wystarczyło, że otworzył oczy, by doświadczyć koloru. Lecz to było o wiele bardziej oszałamiające niż wspomnienia; to było jego okno na świat i nikt mu go nie odbierze.
Za zasłoną oczu, w jego polu widzenia pojawiła się sypialnia. Mógłby żałować, że obraz nie jest tak wyraźny, jak widziany oczami, lecz czuł, jakby dał mu drugą szansę, a on postanowił ją wykorzystać. Pozostali i Eszelon sądzili, że przez to dusas był wyjątkowo cichy i zamknięty w sobie, a on pozwolił im tak myśleć. Pozostawili go w spokoju, kiedy zrozumieli, że ma tylko chandrę.
Lecz on w tym czasie odkrył, że znajduje się w trakcie odmiany swojego życia, od zależności do ponownej niezależności. Wydarzyło się to niemal przypadkiem, choć Ossacer zrozumiał, że to przez zmuszenie do rozwijania pozostałych zmysłów. Nauczył się nasłuchiwać najdrobniejszych dźwięków, by zbudować duchowy obraz tego, co go otaczało. Odruchowo wyciągał ręce, nie tylko po to, by wyczuć, co jest przed nim i po bokach, lecz by zebrać informacje o prądach powietrznych otaczających jego ciało. Jego palce nabrały wyjątkowej czułości, pozwalając mu ocenić odległość i stopień skomplikowania litych przedmiotów, które znajdowały się w pobliżu.
Jego nos był równie wrażliwy, zdolny do szczegółowego rozpoznawania woni. Wykorzystywał go do znajdowania kierunku. Ze zbocza wyczuwał willę, mógł też z willi przejść na forum. I mógł samodzielnie poruszać się po sadzie nad wodospadem Genastro. Nikt nie bał się już, że spadnie z urwiska. Dla niego były to małe zwycięstwa w walce z kalectwem. Jednak po kilku spotkaniach z innymi niewidomymi zrozumiał, że jego zmysły są o wiele lepiej dostrojone niż innych.
To skłoniło go do zastanowienia. Jedyną pozytywną, choć zaprawioną goryczą, stroną jego ślepoty, był fakt, że pozwalała mu swobodnie myśleć, chroniąc go przed rozproszeniem uwagi światem światła. Lecz tym razem nagroda była wielka. Ich szkolenie było ukierunkowane na ujarzmienie energii Boga i ziemi, na osiąganie celów, czy to wspomaganie wzrostu roślin, sprowadzanie owoców poza sezonem, czy też rozpoznawanie chorób inwentarza.
Wciąż musieli się dużo nauczyć, szczególnie o wydajności. Jedno wykorzystanie umiejętności sprawiało, że byli wyczerpani i pomarszczeni, czasami przez wiele dni. Wszyscy jednak zrozumieli, że choć wykorzystanie określonych energii, najbliżej związanych ze zdolnością, ogromnie zwiększało ich skuteczność, mogli wykorzystać też inne energie, pochodzące z niezwiązanych źródeł, choć wtedy Ascendent wyczerpywał się szybciej.
Ojciec Kessian porównywał to do przenoszenia wody z miejsca na miejsce w gąbce, a nie w bukłaku. To działało, ale bardziej męczyło, gdyż trzeba było pokonać ten sam dystans wiele razy, by przenieść tę samą ilość wody, bo tak wiele marnowało się po drodze.
Dlatego Ossacer pracował nad, jak to w duchu określał, zatykaniem dziur w gąbce. I połączył swoje wysiłki z wiedzą, że jego zmysły stały się tak wyczulone nie tylko dzięki wysiłkom i łutowi szczęścia, lecz dlatego, że był tym, kim był. Wszędzie wokół otaczała go energia. Przepływała przez jego palce, nozdrza, uszy i język prosto do jego umysłu. A on ją wykorzystywał.
Był urodzonym Mówcą Bólu, umiał rozpoznać infekcję, gorączkę, nadwyrężenie lub złamanie w ciele człowieka, a w mniejszym stopniu zwierzęcia. Lecz nie potrafił leczyć, żaden z nich nawet się do tego nie zbliżył. Gorian, pierwszy Gorian, pisał o łączeniu energii, by leczyć, lecz to się okazało niemożliwe, gdyż wszystkie schorzenia wyglądały jak szare cienie, które zasłaniały przepływ energii i nie dało się przez nie przebić. Aż do tej chwili.
Ossacer nagle pojął, że ponieważ wszędzie są energie, które można wykorzystać do leczenia, nawet w mało wydajny sposób, nie trzeba przechodzić przez szare cienie – można je obejść. Brakowało mu pewności siebie, by sprawdzić teorię na zwierzęciu albo nawet porozmawiać o tym z ojcem Kessianem czy Genną, i dlatego po raz pierwszy zastosował ją na energiach, które wychwytywał pozostałymi zmysłami. I odkrył, że może w głowie narysować energetyczną mapę otoczenia.
Lite przedmioty w rodzaju murów, szaf, kolumn i łóżek wyglądały jak ciemnoszare cienie na jaskrawym płótnie. Lecz ludzie byli poruszającymi się kształtami w barwie czerwieni, zieleni i żółci, przetykanymi głębokim granatem, a tam, gdzie nękały ich choroby – szarością i czernią. Ich zarysy były mgliste, lecz na tyle wyraźne, by rozpoznawał osoby. Tak właśnie trafił Arduciusa śnieżką. Na otwartej przestrzeni tło nie było zbyt wyraźne, szczególnie po śnieżycy, i dlatego ludzie odcinali się od niego niczym ogniska w nocy.
To wszystko było jednak męczące, gdyż żadna z energii nie była bezpośrednio dostępna. Dlatego musiał się bardzo namęczyć, by utrzymać mapę w głowie. Nie mógł tego robić zbyt długo, lecz miał nadzieję, że to wystarczy, by pomóc Arduciusowi.
Wyszedł z łóżka, widząc przed sobą dłonie, ciemnoczerwone palce, otoczone bladą żółcią, nogi podobne, lecz w mniej intensywnym odcieniu, a resztę ciała nieco stłumioną przez koszulę nocną. Pod stopami dywan był bladym cieniem na zimnym błękicie kamienia, a przed nim głowa i ramiona Arduciusa wznosiły się nad kołdrą.
Usiadł na łóżku.
– Jesteś gotów? – wyszeptał.
– Jak to zrobiłeś? Obserwowałem cię. Poruszałeś się, jakbyś widział.
– Bo widziałem – odpowiedział Ossacer, czując wzrastające podniecenie. – W pewien sposób. Wyjaśnię ci to wszystko. Muszę tylko jeszcze czegoś spróbować.
– A ja jestem przedmiotem eksperymentu, czyż nie?
– Ależ oczywiście.
Obaj chłopcy roześmiali się cicho, podekscytowani myślą o zrobieniu czegoś w tajemnicy i nie chcąc budzić Sheli.
– Co mam zrobić? – spytał Arducius.
– Nic. Po prostu leż. Nie powinno boleć, ale powiedz mi, jeśli tak się stanie, a ja przerwę, kiedy tylko zechcesz.
– Nic mi nie będzie.
Ossacer pozwolił, by mapa energetyczna rozpłynęła się, zadowolony, że panuje nad swoimi zmysłami. Położył ręce na lewym ramieniu Arduciusa.
– Zimno – syknął Arducius.
– Przepraszam.
Wycofał się w głąb siebie, pozwalając, by energia z jego ciała przepłynęła przez jego umysł, ręce i wpłynęła w Arduciusa. Natychmiast ujrzał w umyśle sylwetkę drugiego chłopca i wykorzystał odrobinę jego energii, by się wzmocnić. Podążał wzdłuż jaskrawego pulsowania tętnic i żył przez ciało Arduciusa. Kości były zielone, serce jaskrawoczerwone, płuca w chłodniejszym odcieniu czerwieni, a żołądek żółty.
Wyraziste linie ciała Arduciusa otaczały wolne cząstki energii. W jego umyśle wyglądały jak słabe ślady albo migoczące, blade światełka. Był pewien, że może je wykorzystać, by połączyć dwa fragmenty rozerwanej energii, po obu stronach złamania, jak w nadgarstkach Arduciusa. Przesunął dłonie w dół, do uszkodzonego lewego nadgarstka, przeciągając czubkami palców po skórze.
– Nie ruszaj się – powiedział przyjacielowi, czując jego drżenie. – Przepraszam, jeśli będzie mrowić.
– Jest ciepło – odpowiedział Arducius.
– To dobrze.
Nadgarstek Arduciusa był w paskudnym stanie. Ossacer niemal oderwał palce od umocowanych bandażem łubków. Był przyzwyczajony do wyczuwania sińców, wyglądających jak strumień szarych, uszkodzonych linii, lecz to było coś gorszego. W umyśle widział głęboką, nieprzeniknioną szarość, przetykaną martwą czernią w miejscu, gdzie złamania były skomplikowane, a linie życia nieobecne. Łubki nie mogły pomóc.
– Co jest nie tak? – spytał Arducius.
– To paskudne złamania – odparł.
– Nie miałem pojęcia – stwierdził sucho Arducius.
– Nie o to mi chodziło. Chodzi mi o to, że są tak głębokie. Kości zostały nastawione, lecz między nimi nie przepływa nic, co by je uleczyło. Żadnych linii życia.
– Cóż...
– Nic się nie stało – powiedział Ossacer, czując, jak przyjaciel sztywnieje. – Mogę je przywrócić.
Ossacer wiedział, że nie może czerpać z Arduciusa, by połączyć przerwanie linie na nadgarstku. Tak było z większością chorych ludzi i zwierząt. Z oczywistych powodów byli słabsi. A choć ślady w powietrzu, niesione przez hypokaustum i na lekkim podmuchu spod drzwi, zawierały surowy materiał, nie zatkał wystarczająco wielu otworów w gąbce, a Arducius potrzebował poważnej pomocy. Ossacer musiał wykorzystać siebie. To wszystko miało się okazać o wiele bardziej męczące niż się spodziewał.
Bardzo ostrożnie chwycił nadgarstek Arduciusa, przeciągając palcami po bandażu. Wyczuł głębię i szerokość uszkodzeń, zapamiętał ciemne linie oznaczające drobne pęknięcia, bądź uszkodzone lub przerwane nerwy i żyły. Uznawszy, iż pojął ogrom swojego zadania, położył na bandażu dłonie, stykając je kciukami.
W dłoniach i palcach Arduciusa linie energii były przypadkowe, pozbawione kierunków, co pewnie przyczyniało się do odczuwanego przezeń bólu i mrowienia. Ossacer poczuł, jak zupełnie niespodziewanie przepełnia go radość. Było dokładnie tak, jak zapowiadali ojciec Kessian i Genna. Dokładnie tak, jak opisywały dzieła Goriana i święte pisma. Krąg życia został przerwany. To przepływy energii, małe i wielkie obwody dawały zdrowie i życie. A ich zakłócenia je odbierały. Teraz bez żadnych wątpliwości wiedział, że ma rację. I że Bóg umieścił jego samego i jego przyjaciół na ziemi, by leczyli i uzdrawiali. By sprawiali cuda i czynili Boże dzieło. Zakon się mylił.
– Połączę przerwane linie życia wokół twoich nadgarstków. Spróbuj się nie ruszać.
– Za pomocą czego?
– Wszystkiego, co wydostanę z tej komnaty. Ale głównie samego siebie.
– Ossacerze, to...
– Nie kłóć się ze mną. Bóg odda mi siły.
Próbował ściągnąć słabe energie podmuchu powietrza i ciepła kamieni pod stopami, otwierając umysł, jak go nauczono, jakby otwierał usta do przyjęcia jedzenia. Ale tak mało wpadło do środka. Czuł, że pomaga mu w skupieniu, ale z pewnością nie pomoże Arduciusowi. Nie udało mu się zrobić tego, na co miał nadzieję, a to nie był czas na eksperymenty. Modlił się tylko, by miał w sobie wystarczająco dużo, by zrobić to, co konieczne.
Ossacer zatopił się w zadaniu. Skierował energię swojego ciała w ramię Arduciusa, czując, jak chłopiec sztywnieje pod jego palcami, a następnie słysząc mruknięcie zaskoczenia. W swoim umyśle widział linie życia płynące z jego palców łączące się z tymi po obu stronach złamanego nadgarstka. Arducius sapnął, gdy obwód został zamknięty, czując, jak życie płynie wokół i zaczyna wpływać również w ranę.
To była ta łatwiejsza część. Mógł tak pozostać, chroniąc Arduciusa przed bólem, dopóki nie zaśnie i będzie mógł się skoncentrować, lecz to by go nie uleczyło. Teraz musiał ponownie skierować linie życia przez uszkodzony nadgarstek, tworząc połączenie, które znaczyło, że uleczenie się dokonało.
Ossacer jak nikt inny widział zakłócenie wywołane przez złamanie. Tam, gdzie kość nie została właściwie nastawiona, gdzie jej odłamki wciąż pozostawały w ciele i gdzie przepływ krwi został zakłócony.
– Zaczynamy, Arduciusie. Proszę, postaraj się zachować spokój. Energia musi wpłynąć teraz w twój nadgarstek. Mam nadzieję, że cię nie boli.
– Zabieraj się do roboty.
Ossacer pokiwał głową i odetchnął bardzo głęboko. Zaczął w miejscu, gdzie linie życia były najsilniejsze, w przedramieniu. Widział w głowie mapę energii, widział dokładnie miejsce, gdzie linie życia odwracały się od nadgarstka przyjaciela, by połączyć się z jego liniami. Skoncentrował się i popchnął, zaczynając wsuwać linie z powrotem tam, gdzie powinny się znajdować. Pracował kawałek po kawałku, wykorzystując stworzony przez siebie sztuczny obwód, by wymusić przejście przez fizyczne uszkodzenia. Przenosił odłamki kości z powrotem na swoje miejsce, znów otwierał żyły, przeciągał końcówki nerwowe na właściwe pozycje. Był to straszliwie powolny i delikatny proces.
Na każdym kroku musiał walczyć z pojedynczymi pasmami energii. Było to niczym kierowanie licznymi węgorzami przez labirynt, który cały czas zmieniał się wokół nich; a każdy z nich z radością by uciekł, gdyby tylko pozwolił sobie na dekoncentrację.
Czuł, jak na jego czole pojawia się pot, a po chwili z niego spływa, podobnie pod pachami i na plecach. Całe jego ciało rozgrzewało się, gdy wykorzystywał coraz więcej siebie. Porzucił wszelką myśl o kierowaniu przypadkową energią komnaty. Był to zbyt trudny krok dla młodego umysłu, który musiał się skoncentrować.
Jednocześnie z trudem panował nad swoim podnieceniem. Ponieważ pod jego palcami, czerwonymi i żółtymi, płonącymi energią, czerń i szarość rozjaśniały się i cofały.
– Jak się czujesz? – spytał, dysząc ciężko.
– Pali – powiedział Arducius, który wciąż wydawał się spokojny. – Ale nie boli.
– To dobrze – odparł Ossacer. – Tak myślę.
Centrum złamania spowolniło go jeszcze bardziej. Tak wiele drobnych pęknięć i przemieszczeń. Arducius mówił, że go boli. Musiało to być ogromne cierpienie. Ossacer stłumił poczucie winy. Wlał więcej energii w swoje dzieło. Czuł, że słabnie, a tam, gdzie po jego policzkach spływał pot, wyczuwał suchość przychodzącą ze starością.
To wszystko i jeszcze więcej, jeśli miał wyleczyć oba nadgarstki. Łokieć, nie złamany, lecz opuchnięty, musiał zaczekać.

* * *

Shela Hasi obudziła się zmęczona i zesztywniała, gdy świt, jasny i biały, wpadł przez listewki okiennic. Pomasowała się po karku i zamrugała. Przerwała w połowie ziewnięcia.
Arducius odrzucił łubki i siedział na łóżku Ossacera, trzymając drugiego chłopca za rękę. Głowa Ossacera była ledwie widoczna. Jego twarz była pomarszczona, a włosy siwe. Z trudem się poruszał, lecz Arducius uśmiechał się od ucha do ucha. Chorobliwa bladość jego policzków niemal znikła, a oczy błyszczały zdrowiem.
– Popatrz, co on zrobił – powiedział. – Popatrz, co on zrobił.
Shela wpatrywała się w niego, zmieszana, nie wiedząc, czy krzyknąć z radości, czy wrzasnąć z przerażenia.

Rozdział 16

847. cykl Boga, 35. dzień wznoszenia dusas

14. rok prawdziwej Ascendencji

Kiedy Kessian otworzył tego ranka drzwi sypialni Goriana, oślepiające słońce dusas odbijało się ostro od śniegu i wpadało przez otwarte okiennice.
Gorian siedział przy swoim małym biurku, czytając tekst Ascendencji o dyscyplinie Strażnika Ziemi, potencjale jej rozwoju i zastosowaniu. Kessian sam go napisał przed ponad czterema dekadami. To, że Gorian był aż tak skupiony na tekście, który Kessian uważał teraz za bezsensowne ględzenie, dawało mu nieco przyjemności w tym ponurym dniu.
Tunika Goriana była przecięta czerwienią Ascendencji, podobnie jak jego własna. Stopy miał bose, palcami stukał bezmyślnie w ciepły kamień pod nogami. Nie obejrzał się do chwili, gdy Kessian opuścił się powoli na łóżko chłopca.
– Skąd tak dawno temu wiedziałeś, że w ogóle będziemy istnieć? – spytał Gorian głosem pełnym emocji.
Wyglądał okropnie. Jego oczy były zaczerwienione i opuchłe od płaczu, a czarne podkówki świadczyły o niespokojnej nocy. Kessiana pocieszyło, że w ciszy i ciemności Gorian odnalazł poczucie winy i skruchę. Lecz martwił się brakiem uczuć, jaki chłopiec okazał wobec swojej matki poprzedniego wieczora.
– Ponieważ twój imiennik widział wzorce i nie pozwalał, by jakikolwiek incydent przeminął niezauważony. A na podstawie tak bogatych obserwacji mogliśmy w końcu zlokalizować miejsce, gdzie potencjał jest największy, a logika najwyraźniejsza. Taka jest droga odkryć i rozwoju nauki.
Gorian się nachmurzył.
– Czy to jest nauka? A może błogosławieństwo od Boga?
– Te dwie kwestie są nierozerwalnie związane. Bóg pokazuje nam, gdzie stawiać stopy, otwiera nam oczy. Przyjmujemy, że nasi lekarze rozwijają naukę poprzez znajomość ludzkiego ciała. Lecz byliby niczym bez ręki Boga, która nimi kieruje. Tak samo jest z nami. Pokazano nam ścieżkę, a naszą sprawą jest ją pojąć.
Gorian milczał przez chwilę, po czym przełknął ślinę.
– Jak się czują Ossacer i Arducius?
– To właśnie powinno być twoje pierwsze pytanie, czyż nie?
Żadnej odpowiedzi. Dolna warga Goriana zadrżała, a jego oczy wypełniły łzy.
– Na szczęście dla ciebie obaj czują się dobrze – odpowiedział po chwili Kessian. – Ossacer zademonstrował zadziwiającą nową wiedzę.
– Co? – W oczach Goriana zapłonęło światło i pragnienie.
– Cóż, gdybyś tylko zaczekał i go zachęcił, z pewnością byś się dowiedział. Gorianie, dlaczego to zrobiłeś?
Ciężar rozczarowania Kessiana spadał na Goriana niczym ciosy, a każde kolejne słowo uderzało mocniej niż poprzednie. Po jego policzkach popłynęły łzy. Starzec nie próbował go pocieszać, choć chłopiec bez wątpienia tego pragnął.
– Czemu mi nie powiedział?
– Nie rozmawiamy o Ossacerze, rozmawiamy o tobie – powiedział ostro Kessian. – Miał wszelkie prawo zrobić to, co zrobił. Ty nie. A oceniając po tym, co powiedziałeś wczoraj swojej matce, nie rozumiesz tego.
– Rozumiem – jęknął. – Nie chciałem go zranić.
– Gorianie, popatrz na mnie – rozkazał Kessian. Gorian tak zrobił. Nikt nie sprzeciwiał się ojcu Kessianowi. – Nie cofaj się. Wziąłeś nadgarstek Ossacera i spaliłeś go lodem, wykorzystując swój talent Ascendenta. Do śmierci będzie nosił blizny. Teraz widzę w tobie żal, lecz zaraz po wydarzeniu go nie było, czyż nie? I nie przyszło ci to na myśl zanim to zrobiłeś, prawda?
– Nie chciałem go skrzywdzić. Nie chciałem, żeby Arduciusowi stała się krzywda. – Gorian wyglądał żałośnie, skulony na krześle przy biurku, jedną ręką zakrywając oczy. Po jego policzkach płynęły łzy. Kessian z trudem powstrzymywał się, by go nie przytulić. Chłopiec wyglądał na złamanego.
Kessian nieco złagodził ton.
– Ale jak możemy w to uwierzyć? Zrobiłeś, co zrobiłeś. A kiedy twoja matka cię o to zapytała, powiedziałeś, że silni biorą co chcą i właściwie to pozostała dwójka jest winna temu, co się stało, nie ty. Gorianie? Pomóż nam zrozumieć, bo inaczej nie możemy ci pomóc. Nie możesz tak tracić panowania nad sobą. Nie z twoją mocą.
Gorian nie wiedział, co powiedzieć, to jedno było jasne. Kessian nie był zaskoczony. Odczekał chwilę. Chłopiec nieco się opanował, ale najwyraźniej nie miał zamiaru nic mówić.
– Gorianie, popatrz na mnie. – Kessian zaczekał, aż jego polecenie zostało wypełnione. – Spróbujmy po kolei. Dlaczego powiedziałeś swojej matce to, co powiedziałeś?
Chwila ciszy.
– Ponieważ byłem wściekły, tak myślę. Chciałem mieć rację. Myślałem, że mam rację.
– Naprawdę? Lecz najwyraźniej w tej chwili myślisz inaczej. – Gorian pokiwał głową. – Ale ja wciąż tego nie rozumiem. Meera bardzo wyraźnie mówiła o zupełnym braku skruchy z twojej strony. Czy pamiętasz, jak się czułeś, gdy to się stało? – Gorian potrząsnął głową. – Dobrze, to w takim razie skąd ta bezsenna noc i łzy o poranku? Czy wiesz, co zmieniło twoje nastawienie? Miałeś dużo czasu na zastanowienie. Spróbuj, dla mnie.
Gorian wyglądał, jakby znów zaraz miał się rozpłakać.
– Ponieważ wiedziałem, że dziś rano tu przyjdziesz, żeby się ze mną zobaczyć – powiedział. – I wiedziałem, że będziesz zły, a ja nie znoszę, kiedy przeze mnie jesteś zły.
Kessian spokojnie spojrzał Gorianowi w oczy.
– Nie jestem pewien, czy to pochlebstwo, czy obelga – powiedział, wiedząc, że chłopiec nie zwróci uwagi na te słowa. – Problem polega na tym, że jeśli powiedziałeś prawdę, nie żałujesz tego co zrobiłeś, a jedynie reakcji, jaką to we mnie wywołało. Czy naprawdę żałujesz tego, co zrobiłeś?
Gorian pokiwał głową.
– Wiem, że to było złe.
– Wiesz teraz, czy wiedziałeś wtedy?
– Wiem teraz.
– Cóż, przynajmniej uczciwie postawiłeś sprawę – stwierdził Kessian, choć nie takiej odpowiedzi pragnął. – Powiedz mi jedno. Czy tylko fakt, że tu przyjdę, skłonił cię do zastanowienia i uznania, że zrobiłeś źle?
Gorian zmarszczył czoło, a po chwili pokiwał głową.
– Tak sądzę.
– A co się stanie, kiedy mnie tu nie będzie, żeby skłonić się do zastanowienia?
– Ty zawsze tu będziesz, ojcze Kessianie – odpowiedział Gorian rozpaczliwym tonem. – Potrzebujemy cię. Ja cię potrzebuję.
Kessian zwalczył pokusę, by schować twarz w dłoniach, miast tego zmusił się do słabego uśmiechu.
– Och, Gorianie, obaj wiemy, jak stary jestem. Nie zostanę tu na zawsze. Pewnego dnia, być może już wkrótce, Bóg otworzy ramiona i przyjmie mnie z powrotem w swoje objęcia. Do kogo się wtedy zwrócisz?
Kogo będziesz szanował na tyle, by zmusić cię do zachowania dyscypliny... Kessian potrząsnął głową.
– Opuszczasz mnie?
– Na razie.
– Co się stanie?
Kessian spojrzał na Goriana. Przerażony chłopiec całym sobą czekał na wyznaczenie nieuniknionej kary. To było tak bardzo sprzeczne z arogancją zaprezentowaną poprzedniego wieczora.
– Wciąż nie sądzę, byś w pełni zrozumiał, co zrobiłeś – powiedział. – Zanim będziesz mógł wyjść z tej komnaty, musi się wydarzyć wiele rzeczy, ale nie potrwa to długo. Porozmawiam z innymi Ascendentami, a oni pomogą mi zdecydować, czy powinieneś się uczyć z nimi, czy przez jakiś czas z dala od nich. I to oni samodzielnie zdecydują, czy kiedykolwiek pozwolą ci się z nimi bawić. A ja chciałbym, żebyś się zastanowił nad jednym: dzieła Ascendencji mają służyć pomocy i pokojowi. Nigdy do zadawania bólu, czynienia zła i narzucania władzy. Ascendencja jest narzędziem Boga, którego miłosierdzie i dobroć nie znają granic. Ty pokazałeś, że całe to dobro można wykorzystać do czynienia zła. Skalpel lekarza może poderżnąć gardło, a motyką można zadać śmierć niewinnemu człowiekowi. A nasze dzieła mogą zostać wykorzystane do zabijania i niszczenia. Nie można pozwolić, by to się powtórzyło. Zapytaj samego siebie, Gorianie, czy chcesz być kochany i szanowany jako cudotwórca i człowiek, którego otacza życie i zdrowie. Czy też chcesz wzbudzać nienawiść i strach, i cały czas żyć ze świadomością, że są ludzie, którzy ponad wszystko pragną twojej śmierci, i w każdej chwili może się pojawić strzała albo ostrze, a ty nie będziesz wiedział skąd. – Pokiwał głową, widząc reakcję Goriana. – Mam nadzieję, że cię to przeraża. Tak miało być. Masz w sobie wielki potencjał, podobnie jak twoi bracia i siostra. A jeśli wierzysz we mnie tak, jak mówisz, oddasz mi wielką przysługę i przysięgniesz, że będzie wykorzystywał swoją moc tylko do celów, za które twój imiennik oddał życie. Za które ja również oddałbym życie. Porozmawiamy znowu, zanim opuścisz tę komnatę. Ale tymczasem, jeśli jesteś głodny, mogę poprosić Shelę o przyniesienie ci śniadania.
Gorian pokiwał głową, a Kessian uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Dobrze. Zastanów się, Gorianie. Wszyscy cię kochamy i chcemy, byś na zawsze pozostał wśród nas. Ale musisz się nauczyć, jak panować nad sobą albo ryzykujesz, że będziesz bardzo samotnym młodzieńcem. Nie zawiedź mnie.
– Nie zawiodę, ojcze. Przepraszam.
Kessian wyszedł z komnaty i zamknął za sobą drzwi. Genna, Meera i Shela czekały na niego.
– Tak wiele sprzeczności jest w tym młodym człowieku. Zastanawiam się nad stanem jego umysłu, naprawdę – wyszeptał. – Musimy go bardzo uważnie obserwować, nawet podczas zabawy. W jego głowie trwa bitwa, a ja nie mam pojęcia, która strona zwycięży. Shelo, teraz może dostać śniadanie. – Pochylił się i pocałował Gennę w policzek. – To niespodziewana przyjemność, miłości moja.
– A inna czeka na ciebie w głównej jadalni. Arvan Vasselis powrócił z Estorru. Czeka na ciebie.
Kessian poczuł, jak opuszcza go niepokój, którego wcześniej wcale nie był świadom.
– To dobre wieści. Vasselis żywy, a nie stracony za herezję, to z pewnością krok we właściwym kierunku.
Genna się roześmiała.
– Jestem pewna, że on się z tobą zgadza. Chodź, odprowadzę cię tam, a sama pójdę się upewnić, że Netta i Kovan niczego nie potrzebują.
– Spodziewam się, że znajdziesz Kovana w pobliżu Mirron – stwierdził Kessian. – Będzie szczęśliwy, że Goriana na razie nie ma w okolicy.
– Cicho, Ardolu Kessianie.
Kessian uśmiechnął się do niej szeroko.
– Wciąż pamiętam, jak byłem w ich wieku zadurzony. Radość i cierpienie to dwie strony monety, a do tego trzeba walczyć z całym mnóstwem niepewnych myśli i uczuć. Nie zazdroszczę mu.
– Owszem, zazdrościsz – powiedziała Genna.
– Tak.

* * *

Na jednym z dwóch ozdobnych marmurowych kominków w sali jadalnej płonął ogień z torfu i drewna, który napełniał salę ciepłem, wspomagając przeciążone hypokaustum. Marszałek Vasselis wjechał z wyjącym wichrem za plecami, jednak kierunek wiatru się zmieniał i już wkrótce będzie wpadał do zatoki od strony morza.
Vasselis zdjął rękawice i ogrzewał dłonie nad ogniem. Jego ramiona wciąż otaczał lamowany futrem płaszcz, a spojrzenie spoczywało na portrecie Goriana nad elegancko rzeźbionym gzymsem kominka. Odwrócił się, gdy otworzyły się drzwi. Ardol Kessian wszedł do środka, poruszając się powoli i ciężko wspierając na laskach. Cały czas bolały go biodra i wszystko wskazywało, że cierpiał na artretyzm wszystkich stawów. Genna zamachała i zamknęła drzwi za mężem.
Kessian wydawał się kruchy. Vasselis wyjechał na długo, a ojciec Eszelonu w tym czasie szybko zbliżał się do śmierci. Przynajmniej widział narodziny wszystkiego, ku czemu dążył przez całe życie. Vasselis uznał, że błogosławieństwem mogło być dla niego nie przeżywanie tego, co miało nadejść.
– Zestarzałem się, czyż nie? – powiedział Kessian, sadowiąc się na jednym z krzeseł ustawionych przed kominkiem.
Vasselis pokiwał głową i podszedł do starego przyjaciela, klękając przed nim i dotykając jego zimnych dłoni.
– Znów czytasz mi w myślach, Ardolu?
– Jedynie w twarzy – odparł Kessian.
– Nigdy nie umiałem ukrywać swoich myśli przed tobą – stwierdził Vasselis. Podniósł się i odwrócił w stronę pobliskiego stołu. – Przynieśli herbatę. Masz ochotę? Przypuszczam, że na wino jest trochę za wcześnie.
– Dziękuję, Arvanie. I witaj z powrotem.
Vasselis podał mu herbatę, bogaty ziołowy napar, słodki i rozgrzewający.
– Przez parę dni poważnie wątpiłem, czy usłyszę jeszcze te słowa z twoich ust. To były trudne chwile, a obawiam się, że są jedynie preludium.
– Musieliśmy się tego spodziewać. Ale twoja obecność świadczy, że przynajmniej Orędowniczka jest gotowa nas wysłuchać. Powiedz mi, co mówiła.
Vasselis podsumował swoje rozmowy z Orędowniczką i Paulem Jheredem, kończąc opisem wezwania do pałacu, by usłyszeć ich wnioski.
– Udałem się tam, nie wiedząc, czy tego wieczoru wsiądę na statek, czy będę oczekiwał końca swoich dni w celi pod własnym biurem w bazylice – powiedział, przypominając sobie wyraźnie swoje zdenerwowanie i ponure miny przyjaciół po drugiej stronie oficjalnego stołu. Tylko czas mógł pokazać, czy stracił przyjaciół w chwili, gdy zyskał w nich sojuszników.
– Czemu rozmawiałeś z Jheredem? – przerwał Kessian po raz pierwszy.
– Jest przedstawicielem najważniejszych sił porządkowych w Przymierzu – odpowiedział Vasselis. – Jest także moim bardzo starym przyjacielem, któremu powierzyłbym życie nas wszystkich. I to właśnie musimy zrobić. Nadszedł czas trudnych wyborów i trudnych chwil. Jedynym powodem, dla którego nie zostałem wydany przez Orędowniczkę i przekazany kanclerz... jedynym powodem, dla którego Zakon już tu nie jedzie... jest nieskazitelna lojalność Caraduku wobec Przymierza; historia rodu Vasselis, który strzegł owej lojalności; oraz osobisty szacunek i zaufanie, jakim mnie darzą. Nie próbuję być arogancki, po prostu stwierdzam fakty.
– Arogancja nie jest twoją wadą, Arvanie.
Vasselis podziękował skinieniem głowy.
– Musiałem z nimi porozmawiać, ponieważ wszystkie trzy elementy są teraz poważnie zagrożone. Nie przejmuję się szczególnie osobistą sytuacją, lecz bardzo troszczę się o reputację mojego rodu i bliskie związki między Caradukiem a Estoreą. Wierzę w to, co tu robicie, lecz ty i twoi ludzie musicie odegrać swoje role. Przymierze wkrótce zacznie traktować Westfallen z równą uwagą, co wschodni front w Tsardzie albo negocjacje z Sirrane. Zostaniemy bardzo dokładnie zbadani przez najwyższych rangą urzędników Przymierza. Musimy ufać, że ci, którzy tu przybędą, podzielają zdanie Orędowniczki i skarbnika. Musimy ufać, że Zakon zostanie z tego wyłączony, jak mi obiecano. A mieszkańcy Westfallen muszą mówić jednym głosem. Ascendencja nie może sobie pozwolić na marginalizację. Nie teraz. A muszę powiedzieć, że moje raporty o bezpieczeństwie granic nie są pocieszające. Plotki się rozchodzą, choć jeszcze nie wydostały się na zewnątrz. Kiedy ludzie Orędowniczki tu przybędą, tak musi pozostać, gdyż tylko ich aprobata zapewni nam bezpieczeństwo.
– Kiedy tu dotrą? – spytał Kessian, splatając dłonie.
– Nie mogę ci tego powiedzieć. W każdym razie jeszcze nie. Poinformują nas z najmniejszym możliwym wyprzedzeniem, ponieważ nie chcą, byśmy się dowiedzieli, i by dowiedział się Zakon, co robią. Nie mów mi, że właśnie popełniłem największy błąd swojego życia.
Kessian pociągnął łyk herbaty. Jego ręce drżały, i to nie tylko ze starości.
– Mamy coraz większe problemy z pewnymi grupami naszych obywateli. Nieważne, że wielu z nich jest rodzicami dzieci z linii Ascendencji. Nieważne, że większość doświadczyła przelotnych lub długotrwałych pasywnych zdolności. Nasi Ascendenci są nowi, potężni i przerażający. W głębi serca nikt nie chce zmiany, a są świadomi, że przynosimy zmianę, która wpłynie na nich wszystkich. Nikt się nam otwarcie nie sprzeciwia, ale na forum nie jestem już witany tak ciepło jak kiedyś.
Vasselis pokiwał głową. Odwaga większości ludzi była w najlepszym wypadku przejściowa i to był kolejny problem.
– W takim razie przemówię do nich. Jutro w południe na mównicy.
– Zajmę się organizacją.
– Nadszedł czas, by to senne miasteczko dowiedziało się, co się dzieje poza jego polami i zatoką. Nadszedł czas, by dowiedzieli się, że Orędowniczka koncentruje się na ich życiu. Czy muszę wiedzieć o czymś jeszcze?
Ardol Kessian bardzo ostrożnie opowiedział mu o Gorianie, a serce biło mu głośno w piersiach.
– Czy możecie nad nim panować?
– Na razie – odparł Kessian. – W końcu jest jeszcze dzieckiem. Ale boję się, co będzie czuł, myślał i robił, gdy będzie starszy i silniejszy, a ja odejdę w objęcia Boga.
– W takim razie jego zachowanie musi zostać odmienione teraz – powiedział Vasselis. Jego twarz spochmurniała, a głos przybrał ton marszałka wydającego edykty. – Nie możecie pozwolić mu na niezależność. To zbyt niebezpieczne dla nas, naszych rodzin i obywateli Caraduku. Ascendentów jest czworo. Gorian jest jednym z nich i mimo mocy, którą z pewnością posiada, jest tylko chłopcem, a będzie tylko mężczyzną. Czwórka, Ardolu, bardzo łatwo może się zmienić w trójkę.

Rozdział 17

847. cykl Boga, 36. dzień opadania dusas

14. rok prawdziwej Ascendencji

Zobaczyli Goriana w ogrodzie wkrótce przed tym, gdy wszyscy mieli się udać na forum, by wysłuchać marszałka Vasselisa. Kovan Vasselis chciał zostać, by chronić Mirron, lecz ona zapewniła go o swoim bezpieczeństwie, a wtedy on niechętnie odszedł, by dołączyć do ojca.
– Czy on nigdy nie zostawi cię w spokoju? – spytał Arducius, poruszając łokciem, który pozostał sztywny mimo wysiłków Genny Kessian i lekarzy z Westfallen. Ossacer nie mógł nad nim popracować, gdyż po naprawieniu nadgarstków Arduciusa z trudem wstawał z łóżka.
– Zostaw go w spokoju, Ardu – odparła Mirron. – On tylko chce pomóc.
– Sądzę, że to coś więcej – powiedział Ossacer.
Cała trójka siedziała na tej samej ławie, przed fontanną wyłączoną do czasu, gdy genastro ogrzeje jej rury. Całe szczęście niewiele już ich dzieliło od tej chwili. Przed nimi stał węglowy piecyk, nad którym z radością grzali ręce. Wszyscy otulili się ciasno płaszczami, a nogawice mocno zasznurowali od kostek do bioder. Mimo to było lodowato zimno, choć Mirron lubiła oglądać chmurki oddechu przed twarzą i czuć rześkość zimna. Gdyby się skoncentrowała, mogłaby zauważyć jego wzorzec, ciemny i głęboki.
– A skąd ty to wiesz? – spytała go, znając odpowiedź, ale czekając na potwierdzenie.
– Ślepota nie ma wiele zalet, ale lepszy słuch jest jedną z nich. A Kovan zawsze mówi łagodniej i bardziej poważnie do ciebie niż do pozostałych z nas, szczególnie sama wiesz kogo. Sądzę, że toczy się rywalizacja o twoją sympatię.
Mirron spojrzała na Ossacera, który patrzył w jej stronę, bez wątpienia widząc ją poprzez linie życia. Uśmiechnęła się.
– Nie wiem, o czym mówisz.
– W takim razie jesteś w tym osamotniona – odezwał się Arducius, jak zwykle popierając Ossacera. – Obu z nich się na swój sposób podobasz. Ciekaw jestem, którego wybierzesz.
Mirron poczuła, że się rumieni i przepełnia ją radosne podniecenie.
– Żadnego – odpowiedziała, lecz jej głowę wypełniał obraz twarzy Goriana. – Mam lepsze rzeczy do roboty niż myślenie o chłopcach. – Uśmiechnęła się szerzej. – A zresztą, Ardu, czy ty ostatnio nie nazbyt często przypadkowo wpadasz na Livvy?
Arducius zarumienił się tak samo jak ona i zaczął drapać się po brodzie, na której pojawiły się pierwsze miękkie włoski.
– Zdarzałoby się to częściej, ale jej rodzice nie patrzą przychylnie na naszą przyjaźń.
– Ona nie może zostać matką Ascendencji – powiedział Ossacer. – Marnujesz czas.
Słowa zabrzmiały ostro w ogrodzie. Arducius odwrócił się gwałtownie w jego stronę.
Ossacer postukał się w ucho.
– Powinieneś słuchać uważniej. Wiesz, że nie pojawiliśmy się tu przypadkowo. Każde dziecko, które rodzi się teraz w Ascendencji, przychodzi na świat zgodnie z planem, by stać się takim, jak my. Rodzice Livvy nie mają zdolności. Ona też nie. Nie wolno ci się będzie w niej zakochać.
– Ja nie... O czym ty w ogóle mówisz? Ja ją po prostu lubię, i tyle.
– I tak musi pozostać. Wymień rodziców dziesiątej linii i powiedz mi, że się mylę. Z kolei Gorian albo Kovan... – Schował ręce pod płaszczem i odchylił się do tyłu ze złośliwym uśmiechem. – Obaj mają potencjał, którego Ascendencja potrzebuje.
– Ossacerze, przestań – przerwała mu Mirron, czując się niepewnie. Cały ten pomysł wydawał jej się absurdalny. W końcu wszyscy mieli zaledwie trzynaście lat. A jednak pragnęła bliskości skóry Goriana. Zapachu jego włosów i mocy w jego spojrzeniu.
Wtedy właśnie otworzyły się drzwi po prawej, za kolumnadą, i pojawił się on. Miał na sobie prosty czarny płaszcz. Kaptur odrzucił do tyłu, a piękne, sięgające ramion blond włosy rozświetlały jego twarz. Lecz była to twarz ponura i złamana. Mirron chciała do niego podbiec. Przytulić go i powiedzieć, że wszystko jest w porządku, że mu wybaczyli. Lecz nie mogła. Rany, jakie zadał jej braciom, wciąż były zbyt świeże.
Poczuła w powietrzu napięcie, niczym mróz o poranku w połowie dusas. Arducius wyprostował się, by spojrzeć na Goriana z góry, a na twarzy Ossacera malowała się pogarda. Nie chciała, żeby to tak wyglądało. Kochała ich wszystkich. Żałowała, że to się w ogóle stało, lecz nie mogła tego zmienić.
Gorian patrzył na nich wszystkich, gdy się zbliżał. Zatrzymał się przy piecyku, nie próbując usiąść razem z nimi. Za nim w drzwiach stały Hesther i Meera oraz ojciec Kessian, i obserwowali ich. W ogrodzie zapanowała cisza. Żadne z nich nie wiedziało, co powiedzieć. Mirron skoncentrowała się na Gorianie, który teraz wpatrywał się w ziemię. Wszystko zależało od niego.
– Dz...dziękuję, że zgodziliście się ze mną zobaczyć – powiedział, z trudem wypowiadając słowa. Spojrzał z powrotem w stronę drzwi. – Wiem, że nic nie może zmienić tego, co zrobiłem, lecz bardzo przepraszam za to, co się stało i obiecuję, że to się nigdy nie powtórzy.
– Aż do następnego razu? – warknął Ossacer, dotykając bandaży, które spowijały jego odmrożenia. – Nigdy tego nie chcesz, ale zawsze to robisz.
Mirron zobaczyła błysk w oczach Goriana, lecz chłopiec i tak ze zrozumieniem pokiwał głową.
– Mogę się zmienić – powiedział. – Zmienię się.
Ich słowa wisiały w powietrzu w obłoczku pary z oddechów. Mirron nie wiedziała, co powiedzieć. Najwyraźniej Arducius również nie, choć czuła, że zastanawia się nad tym, szukając rozwiązania.
– Bardzo przepraszam, że cię zraniłem, Ossacerze – powiedział Gorian. – I nigdy nie chciałem byś się połamał, chroniąc go, Arduciusie.
– Zrobiłbym to samo, by ochronić ciebie, Gorianie – powiedział cicho Arducius. Mirron czuła, że ma łzy w oczach.
– A ja bym ci powiedział wszystko, czego chciałeś się dowiedzieć – stwierdził Ossacer. – Musiałeś tylko poczekać aż będę gotów. Ale nie mogłeś.
– Teraz to rozumiem – powiedział Gorian. – Potrzebuję waszego przebaczenia.
Znów zapadła cisza i nikt nie był gotów, by się odezwać. Gorian spojrzał na Mirron, a ona odwróciła wzrok i wpatrzyła się w Ossacera, którego gniew był wyraźnie widoczny.
– Nie mamy powodu, by ci zaufać – stwierdził Ossacer.
Gorian oddychał z trudem, jakby miał się zaraz rozpłakać.
– Wiem, wiem. Ale musicie mi dać jeszcze jedną szansę. Musimy się wspierać.
– Nie myślałeś o tym, kiedy mnie poparzyłeś – zauważył Ossacer.
Gorian milczał przez chwilę. Jego oczy błyszczały od łez i drżał nie tylko z powodu chłodu.
– Dziękuję, że udało ci się uleczyć Arduciusa – powiedział.
– Nie miałem większego wyboru – odparł Ossacer. – Tak paskudnie połamał nadgarstki, że straciłby dłonie.
Mirron widziała, że Gorian wzdrygnął się, jakby został spoliczkowany. Wstrząs sprawił, że jego twarz zrobił asię jeszcze bledsza. Znów się opanowała. Pocieszyć mogła go później.
– Ja... Ja bym nie...
– Ale to zrobiłeś – powiedział Ossacer. – I pomyśl, co się mogło stać. Gdzie byśmy się znaleźli? Czworo Ascendentów. Jeden ślepy, jeden bez rąk, jeden nie panujący nad sobą i jedna, która nie jest pewna, czym jest. Bardzo źle, jak na całą miłość, którą okazał nam ojciec Kessian.
– Wystarczy – przerwał Arducius i wyprostował się. Wydawał się potężny i bardzo zdeterminowany. – Nie możemy żyć, jeśli ciągle będziemy sobie dogryzać. Urodziliśmy się, by być razem i tak też będzie. – Zrobił krok do przodu i chwycił Goriana za klapy. – Wiem, że żałujesz tego, co zrobiłeś i wiem, że cofnąłbyś to, gdybyś tylko mógł. I wybaczymy ci teraz, choć jeszcze ci nie ufamy. Ale musimy wierzyć w siebie jak wcześniej albo będziemy straceni. Nie mogę zrobić tego bez was. – Gestem poprosił Mirron i Ossacera, by wstali. Ruch był zbyt szybki, by Ossacer zobaczył go poprzez linie życia, lecz Mirron szepnęła mu do ucha i pomogła mu.
– Od tej chwili, cokolwiek robimy, robimy razem. Zawsze. I nigdy nic przed sobą nie ukrywamy, nawet drobiazgu. Przysięgnijcie i dołączcie do mnie.
Zrobili to i objęli się. Mirron mocno chwyciła Goriana, a on odpowiedział. Po lewej Arducius trzymał ją mocno, wbijając w nią palce, żądając jej zgody. Ale po drugiej stronie Ossacer ostrożnie dotknął Goriana, a jego twarz była pochmurna. Jemu wybaczenie miało zająć dużo czasu.

* * *

Choć ledwie minęło południe, latarnie otaczające forum świeciły pod zimnym, szarym niebem. Ze swojego miejsca na mównicy Arvan Vasselis spoglądał na zebranych obywateli swojego najukochańszego miasta. Ascendenci siedzieli po jego prawej, ale wydawali się mali i przestraszeni. Eszelon, wraz z Nauczycielką Elsą Gueran, stał dumnie po lewej. Na czas spotkania zamknięto granice, choć nie spodziewano się żadnych odwiedzin. Zimno odstraszało wszystkich poza najbardziej zaprawionymi kupcami.
W Westfallen było paru gości, lecz nie dopuszczono ich na forum, uzasadniając to tym, że marszałek obrońca miał zwrócić się do obywateli Westfallen w sprawie prywatnej i osobistej. Co w sumie było prawdą.
Większość z obywateli znała temat przemowy. Żaden nie znał szczegółów, a Vasselis musiał dać z siebie wszystko, by skłonić ich do poparcia Ascendencji w tym, co miało nadejść. Spojrzał na ciężkie chmury i miał nadzieję, że nie zacznie padać zbyt wcześnie. Kessian powiedział, że śnieg pojawi się dopiero wieczorem. Arducius sądził, że trochę wcześniej. Nad jego głową słaby blask słońca był ledwie widoczny jako jaśniejsza plama szarości. Nadszedł czas.
Vasselis podniósł się, zdjął lamowane futrem rękawice, odsunął kaptur płaszcza i wstąpił na podwyższenie. Zimno głęboko wgryzało się w jego twarz i dłonie, lecz nie mógł ich ukryć i pozostać szczerym. Szmer rozmów ludzi, trzymających się blisko siebie dla ciepła, przycichł do szeptu, a po chwili całkiem umilkł. Wiatr gwizdał wokół kolumn otaczających forum, przynosząc odgłos fal uderzających o statki wyciągnięte daleko na plażę dla bezpieczeństwa.
Mównica była dobrze oświetlona, a w ośmiu miejscach na scenie stały węglowe piecyki. Nie dawały one zbyt wiele ciepła Vasselisowi, gdy tak stał pod wysokim sklepieniem, między dwoma rzeźbionymi kolumnami wspierającymi poprzecznicę.
– Przyjaciele, dziękuję, że przybyliście tu, by mnie wysłuchać w tym krytycznym czasie dla Westfallen, Caraduku i całego Przymierza Estorei. Żałuję, że nie mamy lepszej pogody. Nie wiem, jak u was, ale tu na górze jest lodowato.
Zaczekał, aż śmiechy ucichną. Twarze zwrócone w jego stronę patrzyły wyczekująco i przyjaznie. Wiedział, jak bardzo go kochają. Przepełniło go poczucie winy na myśl o tym, co miał im powiedzieć. To będzie jak koniec niewinności, brutalne powitanie w prawdziwym świecie.
– Wiecie, za każdym razem, kiedy tu przybywam, coraz bardziej zakochuję się w tym pięknym mieście. Rodzina żałuje, że nie możemy tu zamieszkać, a mnie nic nie sprawia większej przyjemności niż chodzenie wśród was i radowanie się waszym zdrowiem, siłą i dobrocią. W całym Przymierzu nie ma drugiego takiego miejsca i jestem pełen uznania dla tego, co tu stworzyliście.
Okrzyki były tym razem głośniejsze, a oklaski ucichły dopiero po dłuższej chwili.
– Lecz odróżnia was nie tylko to, co wybudowaliście, ale też to, nad czym czuwaliście przez dziesięciolecia i stulecia. Wielkie dzieło, dla którego pracowało tak wielu z was. Wielkie dzieło pobłogosławione przez Boga. Dzieło, które sprawiło, że większość z was posiadła umiejętności, które pewnego dnia staną się dostępne dla wielu, nie dla nielicznych. Jakże to cudowne, że byliście jego częścią. A za tysiąc lat wasze imiona i nazwa Westfallen zostaną wielkimi literami zapisane w historii i legendach. Nigdy nie zostaniecie zapomniani.
Słuchali go uważnie. W milczeniu.
– A dlaczego? Dlatego, że w tej właśnie chwili potencjał, o którym tak wiele napisał Gorian, w końcu się spełnił. A tych czworo młodych obywateli po mojej prawicy uosabia to, co przez lata próbowaliśmy wszyscy osiągnąć, a nasi ojcowie przed nami. Wszyscy czytaliście o problemach naszych przodków. Utrzymanie Ascendencji w tajemnicy przed Zakonem; ciągłe rozczarowania; deformacja ciał i umysłów tych, których narodzin tak bardzo oczekiwano. Utrzymywanie linii Ascendencji wśród chorób, wojen i podejrzeń. Problemy tak ogromne, że często łatwiej byłoby się poddać i uznać wszystko za mit. Lecz wiara, którą wówczas okazano, była zbyt silna, a dzięki wsparciu tego wspaniałego miasta, Eszelon wciąż dążył do sukcesu, którym teraz możemy się cieszyć. Teraz nadszedł czas, gdy musimy być silniejsi i bardziej zjednoczeni niż wcześniej.
Jego głos stwardniał, a gdy przerwał, by zaczerpnąć tchu, popatrzył na obywateli. Przypomnienie historii zadziałało i duma z osiągnięć błyszczała na setkach twarzy. Lecz mieszała się z niepokojem. Zbyt wielu wiedziało, że po podbudowaniu ego i dumy nadchodziła konieczność wiary w obliczu przeciwności.
– Ponieważ z naszym sukcesem nadchodzi zmiana. A ze zmianami nadchodzi strach przed nieznanym i strach przed rzeczywistością, z którą musimy się zmierzyć. Słyszałem o waszych reakcjach na młodych Ascendentów i rozumiem je, naprawdę. Oczywiście robicie to, co waszym zdaniem jest najlepsze dla was i waszych dzieci. Lecz nie możecie przesadzać i zawsze musicie pamiętać, że jesteście przepojeni tym, co się tu dzieje. Nie możecie tego zignorować. Dlatego jestem rozczarowany, że wielu z was jest tak zaniepokojonych, iż doprowadziło to was do odsunięcia się od Ascendentów, a w ten sposób do ich izolacji, nawet odrzucenia. Oni mogą mieć niezwykłe umiejętności, lecz w głębi serca nadal są zwyczajnymi dziećmi. To wasi przyjaciele, podobnie jak Eszelon. Nie odwracajcie się od nich w chwili, gdy was najbardziej potrzebują. Wszyscy wiecie, że mój syn jest ich wielkim przyjacielem. Nie boi się ich, lecz kocha.
Uniósł dłonie, zauważając nerwowe przestępowanie z nogi na nogę.
– Lecz wystarczy. Nie jestem tutaj, by pouczać was, jak macie wychowywać dzieci, choć chciałbym, żebyście zastanowili się nad swoim sposobem myślenia. Przybyłem tu, by powiedzieć wam o daleko idących konsekwencjach dla nas wszystkich. Dotarliśmy do rozstajów. Młodzi Ascendenci ujawnili swoje możliwości i bardzo szybko szkolą swoje talenty. I wielu z was z pewnością jest zaskoczonych, jak często baliście się tego, co to oznacza. Wszyscy mamy swoje chwile niepewności. Lecz musicie zrozumieć, że nadszedł czas przemian i wasze życie zmieni się na zawsze. Natura Ascendencji jest taka, że pewnego dnia musi zostać ogłoszona światu zewnętrznemu. Ten dzień nadszedł.
Po zebranych przeszła fala konsternacji niczym wiatr na polu zboża. Vasselis uniósł ręce, by ich uciszyć.
– Obywatele Westfallen. Przyjaciele. Nikt z nas nie wiedział, że stanie się to za naszego życia i powinniśmy radować się z triumfu, choć nieodłącznie towarzyszy mu niebezpieczeństwo. Niedawno powróciłem z Estorru, gdzie spotkałem się z samą Orędowniczką. Powiedziałem jej o tym, co tu osiągnęliśmy i błagałem o akceptację.
Wstrząs sprawił, że wszyscy znieruchomieli. Vasselis uśmiechnął się z trudem, choć serce podeszło mu do gardła. Dopiero teraz uświadomił sobie, że ryzykował życiem wszystkich, którzy stali przed nim. Z trudem opanował drżenie w głosie.
– Fakt, że tu dzisiaj stoję, świadczy, że tę akceptację otrzymałem. Lecz jest ona warunkowa. Aby was uspokoić, mogę również potwierdzić, że Zakon nie wie o niczym i przynajmniej na razie mogę go utrzymać z dala, jak to robiłem przez ostatnie dwadzieścia lat. Lecz przedstawiciele Orędowniczki przybędą tutaj, by zbadać sprawę, a my możemy jedynie odpowiadać na wszystkie ich pytania z całkowitą szczerością. Oczy Orędowniczki spoczywają na Westfallen i nie wolno nam teraz zawieść. Nic nie może zostać ukryte i nikt z nas nie może źle mówić o Ascendencji, którą jesteśmy przesiąknięci.
Vasselis zaczekał, aż obywatele pojmą, co ma na nich spaść.
– To miasto i wszyscy jego mieszkańcy przez stulecia byli przystanią pokoju i spokoju dla wszystkich, którzy mieli szczęście tu żyć lub przebywać. Lecz przynajmniej na razie spokój ten zostanie zburzony. Wiem, że wielu z was powróci do domów i zasmuci się, myśląc, że skończyło się ukochane przez was życie. I być może tak się stało, lecz miarą prawdziwej wielkości, prawdziwej odwagi, jest zdolność wzrastania w obliczu przeciwności i przemian. Czynienia życia lepszym niż to, które się pozostawiło za sobą. I kiedy tak patrzycie na mnie, widzę wielkość i odwagę w każdym z was. Jestem dumny, że jesteście moimi ludźmi. Jestem dumny, że mogę nazywać was przyjaciółmi. – Rozległy się okrzyki. – Wspierajcie mnie. Wspierajcie Ascendencję. Razem przejdziemy do legendy!

Rozdział 18

848. cykl Boga, 30. dzień wznoszenia genas

15. rok prawdziwej Ascendencji

W Tsardzie genastro przychodziło późno. A po długim, ostrym dusas, gdy zamarznięcie było główną przyczyną śmierci legionistów obozujących na podbitych terenach, nadejście nowej pory wzrostu było bardzo mile widziane.
Roberto Del Aglios oraz dwa legiony i dwa ala pod jego dowodzeniem mieli więcej szczęścia niż pozostali. Stanowiąc połowę północno-wschodniego frontu, dostali pozwolenie na rozbicie obozów na krańcach Sirrane, wielkiego królestwa lasów i gór rozciągającego się na północ od Tsardu.
Dla Roberto była to dodatkowa korzyść podczas tych stu pięćdziesięciu dni od czasu, gdy warunki pogodowe zmusiły ich do zawieszenia działań wojennych. Jego matka rozpaczliwie pragnęła zawrzeć oficjalny sojusz z Sirrane. Przez cały czas dyplomaci Przymierza udawali się w głąb zamkniętych leśnych terenów. Roberto odegrał swoją rolę, utrzymując dyscyplinę w obozie, polując jedynie na wyznaczonym terenie i spalając jak najmniej drewna.
W efekcie jedzenia im nie brakowało, a wojska były wystarczająco zadowolone. Dezercje nie zdarzały się zbyt często, a morale było przyzwoite. Nikt nie był szczęśliwy, gdy kampanię przerywano na czas dusas, a według Roberta, gdy spadł śnieg, krajobrazy Tsardu stawały się najbardziej ponure na świecie.
W czasie tych spokojnych dni miał oczywiście problemy z dyscypliną. Nuda była niebezpiecznym demonem, a w armii składającej się z szesnastu tysięcy mężczyzn i kobiet rozprzestrzeniała się jak choroba. Musztry i zorganizowane rozgrywki między manipułami i legionami były jego najbardziej skuteczną bronią, a prócz tego rotacja w grupach zaopatrzenia, by dać wszystkim szansę na polowanie. Lecz kłótnie między kochankami, o sirrańskie dziwki, które odwiedzały obóz, przydziały jedzenia i picia, karty... w zimne noce wszystko mogło wywołać bójki i niesubordynację.
A choć Roberto miał reputację wyrozumiałego generała, nie mógł tolerować braku dyscypliny. Stracił trzech mężczyzn i dwie kobiety za poważne pogwałcenia, i te śmierci bardzo mu ciążyły. Lecz w armii o takich rozmiarach podczas kampanii, musiał kogoś przykładowo skazać albo spodziewać się buntu. W poprzednich latach lojalność wobec generała wystarczała. Lecz kampanie w Tsardzie trwały od pięciu lat i cierpliwość tych, którzy pozostawili rodziny na gospodarce, wyczerpywała się.
Ostatnie dusas było pracowite dla administratorów. Roberta odwiedziła delegacja starszych rangą Zbieraczy, by ocenić siłę i morale wojska oraz omówić plany kampanii podczas genastro. Sam Paul Jhered odwiedził wielkie obozy legionów oddalone o jakieś dwieście mil od wschodniej granicy Atreski. To tam właśnie tsardyjskie armie były szczególnie agresywne podczas ostatniego roku, a wojska posuwały się bardzo powoli. Południowe legiony, które obozowały na granicy Karku, również ucierpiały, lecz głównie z powodu jeźdźców stepowych, którzy atakowali ich zaopatrzenie i wciągali maszerujące kolumny w zasadzki.
Roberto uważał, że on i inni generałowie nie potrzebują posiłków. Woleli raczej mieć pewność, że wschodni front pozostanie stabilny, by północne i południowe armie mogły spokojnie nacierać w głąb Tsardu i w ten sposób zamknąć szczypce.
Jego celem było zabezpieczenie południowej granicy Sirrane tak daleko na wschodzie, by znaleźć się bezpośrednio na północ od Zatoki Harryn, leżącej prawie tysiąc mil na południu. Cel był ambitny, lecz możliwy do osiągnięcia i stanowił jeden z elementów kampanii, która miała złamać Tsardyjczyków i odepchnąć ich w głąb kraju, do fortec i bastionów. Wówczas poddanie się było możliwe i wszyscy mogliby wrócić do domu.
Takie właśnie wieści przekazywał żołnierzom i kawalerii od czasu wyjazdu Zbieraczy. Oni podchwycili jego pomysł, by podwoić straż na wszystkich liniach zaopatrzeniowych i obsadzić wszystkie z dwustu granicznych fortów, które miały chronić przed tsardyjskimi napaściami Atreskę i Gosland. Zmartwiło go, że jeden na trzy jest zaledwie pustą skorupą. A morale żołnierzy, szczególnie z atreskich ala pod jego dowodzeniem, z pewnością osłabiłyby wieści od rodaków, że ataki wciąż trwają, a wojna domowa nadal wrze.
Komunikacja między frontami przyspieszyła, gdy śniegi zaczęły topnieć. Potężna armia, dwadzieścia legionów i szesnaście ala Przymierza, licząca w sumie niemal sto dwadzieścia tysięcy obywateli, zaczęła przeprowadzać regularne musztry, by wyćwiczyć manewry, a jednocześnie poprawić sprawność. Roberto uwielbiał tę porę roku. Jego żołnierzy i kawalerię przepełniała energia i wiara. Wszyscy mężczyźni i kobiety wierzyli, że ten rok będzie ostatnim rokiem wojny. Każdy marzył o powrocie do życia, które Przymierze zapewniało im w zamian za służbę w legionach.
Jeśli chodzi o Roberta, miał zmienić pancerz i gladius na togę i trzcinę wysokiego rangą polityka. Nie wiedział, czy mu się to spodoba, lecz takie było przeznaczenie najstarszego syna Orędowniczki. Chciała, żeby powrócił do domu. Być może dlatego niechętnie myślał o porzuceniu żołnierskiego życia. Miał trzydzieści osiem lat, lecz matka traktowała go, jakby miał dziesięć, ucząc go o kaprysach życia politycznego. Miała dobre intencje, lecz to było takie protekcjonalne.
Roberto potrząsnął głową i wydął policzki. Przeciągnął palcami po krótko przyciętych czarnych włosach i odepchnął się od biurka, zabierając papier, który przyniósł mu kurier Przymierza. Odwrócił się do lustra ustawionego w prawym rogu namiotu dowodzenia, ustawionego pośrodku obozu. Matka kiedyś udzieliła mu cennej rady, by zawsze zwracał uwagę na swój wygląd. Pięć lat kampanii w Tsardzie nic nie zmieniło. Dowódcy legionów musieli panować nad sytuacją, musieli ustanawiać standardy dyscypliny, poczynając od własnego zachowania.
Mężczyzna, który spoglądał na niego, był gładko ogolony i mocno zbudowany. Głęboko osadzone niebieskie oczy błyszczały na twarzy zaczerwienionej od wiatru, śniegu i lodu. Nosił białą tunikę do kolan przeciętą zielenią Orędowniczki i spiętą w talii skórzanym pasem z klamrą ozdobioną herbem rodu Del Aglios – stojącym dęba białym koniem, unoszącym przednie nogi nad skrzyżowanymi włóczniami. Zielone nogawice wpuścił w nabijane ćwiekami buty, okute błyszczącą stalą.
Z zadowoleniem pokiwał głową. Mundur polowy był odpowiedni na ten dzień. Zdjął lamowany futrem czarny płaszcz z kapturem z wieszaka, na którym wisiał również mundur wyjściowy, pięknie wypolerowany i wyprasowany. Założył płaszcz, spinając go broszą Del Aglios.
Roberto przygładził włosy, obrócił się na pięcie i wyszedł z namiotu, zatrzymując się na chwilę, by odetchnąć świeżym, chłodnym powietrzem poranka wczesnego genastro w Tsardzie. Przed sobą miał widok, którym nigdy by się nie znudził.
Po lewej, oszałamiający las Sirrane, pełen wiecznie zielonych drzew i młodych liści. Wznosił się coraz wyżej i wyżej, w górę zboczy wciąż tonących w głębokim śniegu. Nikt tak naprawdę nie znał prawdziwych rozmiarów lasu ani gór. Agenci Przymierza przebyli dwa tysiące mil wzdłuż jego południowej krawędzi i nie dotarli do końca. Z północy na południe mógł sięgać równie daleko. Jego sercem był szczyt Gor Nassos, wedle wszelkich ocen wysoki na ponad trzydzieści tysięcy stóp. W bezchmurny dzień ośnieżona, przytłaczająca góra była widoczna z odległości setek mil, wznosząc się ponad linią drzew.
Wedle plotek stolica Sirrane leżała u jej stóp, nad brzegami krystalicznie czystego, błękitnego jeziora, lecz nikt żywy nie dotarł tak daleko. Sirrane było krajem tajemnic i tak miało pozostać, dopóki stał las. Przymierze nawet nie pomyślało o próbie podboju tej krainy. Legiony zostałyby pochłonięte przez gęsty las i już nie powróciły.
Ze swej strony, Sirrańczycy nigdy nie okazywali pragnienia ekspansji poza las. Rodzili się, żyli i ginęli w puszczy, i rzadko widywano ich dalej niż kilka mil od swoich domów. Żaden z nich nie odwiedził Przymierza. Roberto uważał ich za fascynujących. Akceptowali inne kraje, prowadzili z nimi handel, lecz na tym kończyła się dyplomacja. Jeśli chodzi o ich kulturę, pozostawała tajemnicą, podobnie jak ich system polityczny i gospodarczy. Gdyby miał wybór, jego pierwszym stanowiskiem politycznym w Przymierzu byłaby rola wysłannika do Sirrane.
Roberto podążył spojrzeniem w lewo, w stronę, gdzie mieli się udać podczas kampanii w tym roku. Dla generała był to piękny, lecz niepokojący krajobraz. Za płaskowyżem, na którym obozowali, teren opadał szybko, a następnie zmieniał się w falującą równinę, która była miejscem ich ostatniej bitwy w poprzednim roku. Zwycięstwa, które ogrzało ich serca podczas dusas.
Za równiną ukazywał się prawdziwy charakter ziem Tsardu. Ostre zbocza, wąskie doliny i rzeki wijące się przez zdradzieckie wąwozy, wszystko wyrzeźbione ręką boga. Granie i kamienne ostańce wznosiły się wśród krajobrazu niczym strażnicy, wyzywając napastników.
Ciężki teren do marszu, nie wspominając o walce. Roberto wiedział, że będą musieli się bardzo postarać, by zyskać przewagę, kiedy znów napotkają zajadłe i potężne armie Tsardu.
Spoglądając na Tsard, na jego zieleń rozmytą fioletem i błękitem wczesnych wrzosów, poczuł ukłucie żalu, że ten wspaniały krajobraz wkrótce zostanie splamiony czerwienią krwi tysięcy mężczyzn i kobiet. Zostanie pokryty ciałami zbyt licznymi, by je pochować, zniszczoną skórą i stalą pozostawioną dla miejscowych śmieciarzy, którzy pojawiali się, gdy odchodziły armie. A wszystko dlatego, że król Tsardu nie pojął mądrości Przymierza pod przewodnictwem Orędowniczki. Ilu ludzi musi jeszcze zginąć, nim się podda?
Roberto odpowiedział na saluty strażników namiotu i wyszedł do obozu. Była to większa, bardziej trwała wersja obozu postojowego. Za wysoką palisadą z czterema bramami, brukowane drogi dzieliły obóz na części.
Jego inżynierowie wykonali kawał dobrej roboty. Kanalizacja i systemy odwadniające były ich podstawową troską, gdyż wszystkie namioty rozbito na drewnianych podestach wznoszących się kilka cali nad ziemią. Jedynie padoki leżały bezpośrednio na topniejącej ziemi, a ubite błocko pod kopytami koni wyraźnie świadczyło o mądrości głównego inżyniera.
Jego kawaleria, elita legionów, została zakwaterowana w pobliżu, razem ze sztabem. Legioniści i inżynierowie otaczali go zgodnie ze swoim wiekiem i doświadczeniem – triarii najbliżej, hastati na zewnętrznej krawędzi, w pobliżu umocnień, a między nimi principes. Wszystko zgodnie z zasadami. Lecz w legionach Przymierza zawsze tak było. Nie mogło być inaczej. Dyscyplina, porządek, zwycięstwo.
Przeszedł obok sztandarów legionów i ala umieszczonych przed kwaterą dowodzenia i łopoczących teraz na wietrze. Wiele mówiące sztandary weteranów, 8. i 10. piechoty z Estorei, znane wśród legionistów jako Krzyczące Jastrzębie i Twarde Pięści. I 21. i 25. ala z Atreski, składające się w większości z kawalerii i znane jako Boże Strzały i Klingi Haroqu.
Gdy przeszedł pod klapą namiotu, przywitały go odgłosy przesuwania krzeseł, okrzyki i odgłosy lewej pięści uderzającej o prawe ramię.
– Spocznij – powiedział. – Usiądźcie. – Roberto skierował się w stronę pochylonego stołu, na którym leżały raporty kwatermistrza, mapy okolicy, najlepsze jakie mieli, oraz notatki z informacjami o drodze, którą już przebyli. Uniósł dokumenty otrzymane przez kuriera.
– Dusas oficjalnie się skończyło. – Rozległy się okrzyki radości, choć dwudziestu oficerów zebranych przed nim już to wiedziało. – Zwijamy obóz jak to najszybciej możliwe, czyli, jak uznałem, za siedem dni. Wszyscy wiecie, co wy i wasi centurioni musicie zrobić, by przygotować swoich obywateli do bitwy. Oto dodatkowe rozkazy.
Strzały i Klingi, chcę, by wasi konni zwiadowcy wyruszyli dziś w teren. Chcę, by odwiedzono osady, zabezpieczono zapasy i opracowano najlepsze trasy. Wszyscy jesteśmy świadomi możliwości zasadzki. Zbierzcie jak najwięcej informacji od miejscowych. Zapłaćcie im dobrze, kufry mojej matki są zaiste głębokie. – Roześmiał się. – Chcę, żeby zwiadowcy znajdowali się podczas marszu cztery dni drogi przed nami, i chcę, by codziennie przysyłali wiadomości. Nie chcę zostać zaskoczony spotkaniem z wrogiem. Ufam, że to jasne. – Czekał, aż usłyszy potwierdzenie. – Dobrze. Jastrzębie, wasi zwiadowcy wyruszą wzdłuż granic Sirrane. Nie chcę zostać oskrzydlony. Odległość i wiadomości podobnie jak w wypadku moich ala. Pięści, wasi zwiadowcy będą strzec naszych tyłów i utrzymywać komunikację ze wschodnim frontem. Zaopatrzenie będzie trudne, a ja nie będę tolerował przerw z powodu waszych zaniedbań. Zgoda? To świetnie. Mistrzu inżynierze, Rovanie Neristusie. Wyruszamy. Właśnie spędziliśmy dusas w pobliżu najlepszego źródła drewna na świecie. Ufam, że zawarliśmy kontrakty na dostawy. Jeśli nie, masz siedem dni. Jeśłi przyjdziesz do mnie podczas marszu, mówiąc mi, że musimy porzucić skorpiona albo wóz z powodu braku materiałów, będziesz walczył razem z hastati.
Chudy inżynier skrzywił się.
– Jestem pewien, że hastati byliby dumni, mając mnie wśród siebie, Roberto.
– Módlmy się, byśmy nie musieli się tego dowiedzieć. Ty również masz pozwolenie, by zapłacić ile będzie trzeba. Kwatermistrzowie otrzymają rachunki. Pamiętajcie, wszyscy, że nie prowadzimy wojny z Sirrane i nie jest ona naszym celem. Nie wolno wam czuć się zbyt swobodnie. Chyba że z ich dziwkami.
Kolejny wybuch śmiechu. Uniósł ręce.
– Dwie wiadomości dla was. Jedna dobra, druga niekoniecznie. Choć nie otrzymamy posiłków, na wschodni front udadzą się cztery nowe legiony. Będą pochodzić z Avarnu, Neratharnu, Morasii i Bahkiru, które nie były jeszcze reprezentowane podczas tej kampanii. Pobór już trwa, lecz możemy się ich spodziewać nie wcześniej niż w trakcie opadania solas. To, moi przyjaciele z Atreski, oznacza, że mieszkańcy waszego kraju nie muszą już opuszczać swoich pól i interesów. Lecz nim się zbytnio ucieszycie, muszę wam powiedzieć, że choć służba kurierska i linie zaopatrzenia z Goslandu i Atreski zostaną wzmocnione podczas opadania genas, z fortami granicznymi się tak nie stanie. Nie podano mi przyczyn, lecz przypuszczam, iż problemem jest brak pieniędzy i ludzi.
Rozległ się jeden sprzeciw.
– Wiem, Goranie, wiem. Lecz taka jest rzeczywistość. Musimy wykorzystać to jako bodziec, by odnieść na początku kampanii decydujące zwycięstwa, zmuszając jeźdźców na naszych tyłach, by dołączyli do armii przed nami. Zwyciężymy w tym roku. Wszyscy chcemy znów zobaczyć swoje domy. Pilnujcie dyscypliny, pilnujcie morale wojska. Nie zawaham się odebrać dowodzenia tym, którzy nie będą sobie radzić w polu. W ciągu ostatnich pięciu lat żaden z was mnie nie zawiódł. Niech tak pozostanie. Rozejść się.

* * *

Thomal Yuran, marszałek obrońca Atreski, zasiadał w sali tronowej głównego zamku Haroq, od czasu wstąpienia do Przymierza zwanego bazyliką. Dawny król Atreski nie żył, gdyż wolał zostać stracony niż uklęknąć przed Orędowniczką. Dotychczas Yuran uważał się za prawnego, choć bez wątpienia szczęśliwego, następcę, i był dumny, gdy został pierwszym wolnym marszałkiem obrońcą prowincji. Teraz nie był tego już taki pewien.
Genastro nie ogrzało jego serca i kości, a od czasu frustrującej wizyty u Orędowniczki podczas dusas wypełniał go ponury gniew. Mrozy, które spadły na Przymierze i Tsard, pasowały do jego nastroju, a oczekiwanie na reakcję na jego żądania i wyniki badania finansów prowincji zdawało się nieskończone.
Lecz było już po wszystkim i dokumenty będą czekały na niego, gdy tylko skończy audiencję z pretor Gorsal z Brodu Mewy. W tej chwili właśnie oczekiwała na jego odpowiedź na ostatnią prośbę. Nie spieszył się. Sala tronowa nosiła ślady estoreańskich wpływów. Wzniesiono w niej białe kolumny, na których miały się znaleźć popiersia wybitnych atreskich władców, a które wyglądały całkowicie nie na miejscu w obwieszonej gobelinami sali z wysokim kamiennym sklepieniem.
Oryginalny tron został zniszczony jako symbol obalonej władzy, a zastąpiła go niska, szeroka i niewygodna ława, symbol jego urzędu. Mundury jego strażników były lamowane głęboką zielenią, która otaczała również godło Atreski – zwieńczoną blankami wieżę i dwa skrzyżowane miecze. Obecnie nie miało to większego znaczenia. Genastro nadeszło i już wkrótce znów rozpoczną się napaści.
Spojrzał na Gorsal, której wbrew protokółowi pozwolił usiąść. Drżała po podróży, cierpiąc z powodu gorączki i obawy o los swoich ludzi, których dotychczas nie potrafiła ochronić przed Tsardyjczykami.
– Żałuję, że nie mogę obiecać nic więcej. I tak już zbyt wielu odciągam od ich życia i szkodzę gospodarce, by walczyli w wojnie, której nie chcemy, oraz chronili granice, do których ochrony nie powinniśmy być zmuszani. Jeśli Zbieracze, którzy stoją teraz za drzwiami, nie mają dla mnie jakiejś niespodzianki, nie mogę wam zapewnić bezpieczeństwa, chyba że za murami tego miasta.
– Nie opuścimy Brodu Mewy – wychrypiała Gorsal i zakaszlała tak, że aż zgięła się wpół. – I dlatego spłoniemy, kiedy oni powrócą, a nasza śmierć spocznie na twoim sumieniu. Koniec cykli dla tak wielu przed obliczem Boga. Czy możecie z tym żyć?
Yuran zdusił odpowiedź. Nie wierzył w religię Przymierza i zgodził się zostać marszałkiem obrońcą dopiero gdy stało się jasne, że atreskie religie, bardziej przypominające wierzenia tsardyjskie niż estoreańskie, nie zostaną zakazane. Wojna domowa, która obecnie trwała, kazała mu się zastanawiać, czy to również nie był błąd. Nic dziwnego, że co wieczór udawał się do swojej kapliczki, prosząc panów nieba i gwiazd o wskazanie drogi.
– A czego ode mnie oczekujesz? W podobnej sytuacji znajduje się pięćdziesiąt wiosek. Nie mogę obronić ich wszystkich albo zapewnić jednej większego bezpieczeństwa niż pozostałym. Musimy mieć nadzieję na koniec kampanii w Tsardzie. Módlcie się o to w swoim Domu Masek.
Yuran przeklął się w duchu, widząc pogardę na bladej twarzy Gorsal.
– Mam nadzieję – powiedział. – Naprawdę. Choć nie mogę dać więcej, czuję, że Orędowniczka zgodzi się obsadzić forty na granicy legionami Przymierza.
– Kolejna pusta obietnica z pełnego luksusów, dekadenckiego Estorru – prychnęła Gorsal. – Równie pusta, jak Jhereda.
– To przyjedźcie do Haroqu i poczekajcie, aż wszystko się skończy. Odbudujecie się, gdy nasi żołnierze powrócą do domów – zaproponował.
Czuł się rozdarty. Wciąż darzył szacunkiem Estoreę, choć z każdym dniem coraz mniejszym. Jej urzędnicy i politycy nawiedzali jego korytarze. Nie miał większego wyboru, jak tylko się nie wychylać. A jednak czuł pustkę w swoich słowach. Frazesy, nic więcej.
Gorsal potrząsnęła głową.
– My, na pustkowiach, jesteśmy silni – powiedziała. – Czujemy dumę ze swojego sposobu życia. Prosimy jedynie, by Przymierze wynagrodziło lojalność, jaką mu okazujemy. Broń nas. Broń swojego ludu. Albo pewnego dnia posłuchamy buntowników i będziemy straceni dla Przymierza. – Podniosła się. – I nie będziemy sami. Daj nam nadzieję, marszałku. Tylko tego pragniemy.
Yuran westchnął, patrząc jak odchodzi. Uderzył pięścią w oparcie tronu i pochylił się do przodu, przecierając piekącą ręką czoło. Otaczający go doradcy milczeli. Podejrzewał ich wszystkich o to, że byli szpiegami Estorei. W końcu żadnego z nich sam nie powołał. Przynajmniej mogli informować o jego ciągłej lojalności.
W sali tronowej rozległ się odgłos kroków. Podeszło do niego troje ludzi, kobieta i dwóch mężczyzn po obu jej stronach. Zbieracze. Wezwał ich gestem do przodu, wpatrując się w ich twarze bez wyrazu.
– I...? – spytał. – Co z moimi księgami? Jaką decyzję podjęła Orędowniczka odnośnie moich próśb?
Kobieta, appros Zbieraczy, starszy księgowy i żołnierz, podała mu pojedynczy arkusz papieru zapieczętowany herbem rodu Del Aglios.
– Oto wiadomość od Orędowniczki – powiedziała. – W tym czasie nasz raport na temat waszych ksiąg trafił już do waszych księgowych. Nie ma w nich nic, co można by uznać za zaniedbanie.
Rozłożył szeroko ręce zanim przyjął pergamin.
– Mówiłem już, że marnujecie tutaj czas, appros Menas. Daję wszystko, co mogę. Zakładam, że w tym wypadku nie zostanę poproszony o dostarczenie większej liczby żołnierzy lub płacenie wyższego podatku.
– Zgadza się – odpowiedziała Menas beznamiętnym głosem. Jej twarz była surowa, poznaczona starymi bliznami. – Choć nie będziesz również zaskoczony, dowiadując się, że kraj, który nie może płacić podatków, nie może oczekiwać obrony z podatków innych, szczególnie w czasie, gdy kampania w Tsardzie pochłania tak duże fundusze.
Yuran opadł na tronie.
– Co? Przecież to właśnie jest przyczyna istnienia Przymierza. Centralne opodatkowanie dla wspólnego dobra. Neratharn nie jest atakowany. Jego ludzie mogą chronić nas, gdy tego potrzebujemy. Czyż nie jesteśmy rodziną?
– Tak, marszałku Yuranie, jesteśmy. Lecz decyzją Orędowniczki, reszta budżetu wojskowego ma zostać wykorzystana na stworzenie dodatkowych legionów, by zapewnić nam zwycięstwo w Tsardzie. Tam właśnie udadzą się obywatele Neratharn i inni.
– W takim razie znajduję się w punkcie wyjścia – powiedział. – Moi ludzie będą ginąć z rąk tsardyjskich napastników.
– Obrona twojego kraju nie jest moją sprawą – stwierdziła Menas.
Yuran nie odpowiedział. Obawiał się aresztowania za to, co mógł powiedzieć, gdy straci panowanie nad sobą. Odchrząknął i złamał pieczęć na pergaminie. Wiadomość była krótka. Tak naprawdę było to zaproszenie, jedno z tych, których nie można odrzucić. Czytał je tak, jakby wyszedł z ciała i patrzył sobie przez ramię, tak wielkie było jego niedowierzanie i pulsowanie krwi w głowie. Pozwolił, by pergamin wypadł mu z rąk i wpatrzył się w Menas, która wyraźnie się wzdrygnęła.
– Czy to jakiś żart?



Dodano: 2008-01-29 12:55:19
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS