W pierwszej części „Rycerza czarnoksiężnika” Gene'a Wolfe'a, zatytułowanej po prostu „Rycerz”, amerykański nastolatek rozpoczyna wędrówkę przez przenikające się sfery światów inspirowanych celtyckimi i skandynawskimi mitami, a przede wszystkim legendą arturiańską. I choć w tej książce znajdą się charakterystyczne cechy twórczości Wolfe'a, można odnieść wrażenie, że pisarz skierował się do nieco młodszego niż zazwyczaj kręgu odbiorców – zdecydowanie bowiem mamy do czynienia z „powieścią o dojrzewaniu”, historią chłopca zmieniającego się w mężczyznę.
Nieco przewrotne to niekiedy dojrzewanie, może czasem przejść przez myśl, że Wolfe tę przyjętą przez siebie konwencję traktuje z leciutką ironią – jak wówczas, gdy w jednej chwili każe się zmienić niedorostkowi w muskularnego herosa. Pisarz nie zatraca też tak charakterystycznego dla siebie stylu – retrospektywna, pierwszoosobowa narracja, tu dodatkowo w formie pamiętnika kierowanego do pozostawionego w Stanach Zjednoczonych brata, pełna nawiązań do zdarzeń przeszłych i przyszłych, nie będzie prosta w odbiorze dla młodszego, mniej wyrobionego czytelnika.
Nie pomoże też kreacja bohatera – choć niezwyciężony niczym Conan wychodzi bez szwanku z każdej przygody, sprawia też wrażenie nieco ociężałego umysłowo. Po pierwszym tomie trudno stwierdzić, czy ten zabieg autora ma na celu nawiązanie do archetypu głupiego Jasia, zdobywającego to, czego nie udało się osiągnąć innym, na pozór mądrzejszym, czy też chodziło o ukazanie czystości duszy postaci, a może powody były jeszcze inne – niemniej z kimś takim trudno się identyfikować. A wzbudzenie u czytelnika uczucia, że jest/mógłby/chciałby być taki jak bohater, jest istotne dla (jakkolwiek pojmowanego) sukcesu utworu dla młodzieży.
Z kolei fan Wolfe'a może poczuć się zawiedziony, zwłaszcza warstwą fabularną, baśniową, czasem bardzo umowną. Widoczna jest też bardzo wyraźna inspiracja światem legend arturiańskich – potraktowana przed odbiorcę literalnie sprawia wrażenie braku pomysłu. Ja akurat baśniową konwencję znoszę dość dobrze i nie przeszkadzają mi utarte od wieków schematy, byle byłyby dobrze podane, ale miejscami odnosiłam wrażenie déja vu. Na myśl przychodziły mi zwłaszcza „Trzy serca i trzy lwy” Poula Andersona. A podobieństwo do innego dzieła fantastycznego to już rzecz trudna do wybaczenia.
Podobne zarzuty można postawić też samej kreacji świata – o ile pomysł przenikających się światów jest dość interesujący, o tyle samo wykonanie nie rzuca na kolana. Uniwersum „Rycerza” zaludniają w większości istoty zbyt dobrze nam znane, brak przy tym mogącego uratować sytuację odautorskiego mrugnięcia okiem, mówiącego „wiem, że wy wiecie, ale przecież o to właśnie mi chodziło”.
Być może w przypadku innego pisarza niedoskonałości byłyby łatwiejsze do przełknięcia, ale Wolfe przyzwyczaił czytelników do pobudzających wyobraźnię utworów pełnych zagadek i niedopowiedzeń – w „Rycerzu” niewiele jest haczyków, każących z utęsknieniem wyczekiwać ciągu dalszego. W zasadzie jedynym, co mnie zaintrygowało, jest postać głównego bohatera: kim naprawdę jest? Dzieckiem w skórze mężczyzny? Galahadem? Baśniowym Jasiem czy Iwanem? Ale, jak znam Wolfe'a, odpowiedź – nawet jeśli zostanie udzielona – oczywista nie będzie...
Z mojego marudzenia można odnieść wrażenie, że powieść jest bardzo słaba. Zapewne, gdyby na okładce widniało inne, nieznane mi nazwisko, łatwiej byłoby mi wskazać jej pozytywy – bo książkę, mimo niedociągnięć, czyta się całkiem nieźle. Jednak Wolfe'owi ta wycieczka w świat młodzieżowej heroic fantasy zdecydowanie nie posłużyła – finalny efekt jest daleki od tego, którego po pisarzu tej miary należałoby oczekiwać.
Autor:
Gytha
Dodano: 2007-11-30 18:40:22