NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

Ukazały się

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)


 Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

 Kingfisher, T. - "Cierń"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Maas, Sarah J. - "Dom płomienia i cienia"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

Linki

Zagańczyk, Mieszko - "Czarna ikona", tom 2
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Zagańczyk, Mieszko - "Czarna ikona"
Data wydania: Listopad 2007
ISBN: 978-83-60505-78-6
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195
Liczba stron: 480
Cena: 29,99
seria: Bestsellery polskiej fantastyki



Zagańczyk, Mieszko - "Czarna ikona", tom 2 #1

Nie ma płodów, są wątroby

Głód. Głód, głód, głód.
Płody... Płodów nie ma. Nie ma brzuchatych matek z bachorami w środku. Nie ma. Nie, nie, nie.
Nie ma płodów, są wątroby. Wątroby złe, ale dobre. Złe, kiedy są płody. Kiedy nie ma płodów, wątroby dobre.
Teraz wątroby dobre. Dużo wątrób, żywych i świeżych.
Głód.
Dwugłowy demon Purrhos rzucał wściekle spojrzenia. Mały łebek, na którym osadzone były oczy, nerwowo kręcił się na prawo i lewo. Pysk wystający z drugiej, większej głowy gniewnie dyszał, rozsiewając wokół smród zgniłych ryb.
Nie, czerwonoskóry Purrhos nie jadł ryb. Tylko płody i wątroby. Płodów nie było, a wątroby... Wątroby kłębiły się w ciasnej gromadzie skryte pod daszkami ze szmat. Demon sapał wściekle. Pośród bezbronnych wątrób były też wątroby zbrojne w miecze. Szło od nich zapachem stali i pewnością siebie. Szło od nich nienawiścią i żądzą krwi. Było ich wiele. Nazbyt wiele.
Purrhos się wahał. Ciasno, dużo wątrób ze stalą, a do tego ogień. Nie, teraz nie mógł iść na łowy. Za jasno, za duży hałas, zbyt wielki tłum. Więc tylko sapał gniewnie.
A pośród wątrób jest on! Pan, którego trzeba chronić. Osłaniać. Trzymać przy życiu. Tak długo, dopóki nie zdradzi. Pokąd się nie cofnie. Powtórzywszy to sobie po raz kolejny, Purrhos zeskoczył ze skały. Szedł niżej, sadząc wielkimi susami. Chwytał skały łopatowatymi łapskami, by nie stracić równowagi. Dwie głowy osadzone na wężowych ruchliwych szyjach ciągnęły go w dół.
Znalazł skalny zakamarek, gdzie nie docierało słońce. Przyczajony w cieniu zamarł ze wzrokiem utkwionym tam, gdzie kłębiły się wątroby.


* * *

– Ej, kuternoga! Chodźże tu!
Zawołany obrócił się z marsową miną. Ja ci dam kuternogę, koproskilo! – zaklął w myśli. – Obaczysz, ty eunuchu bez jajec, co to znaczy igrać z Nicetasem! Ty psi odbycie zafajdany!Jednak gdy ujrzał Kaliksta, na jego sinej gębie wykwitł szeroki uśmiech.
– Belzebub? Ty tutaj?!
Pokuśtykał, dzwoniąc źle zapiętym pasem z niedbale przytroczonym długim mieczem spatha. Huknął druha w ramię łapą wielką jak bochen, wyrównał z drugiej strony, po czym objął go w czułym uścisku.– No, no, tylko bez takich! Nie przytulaj się tak do mnie! Co ci jest, kuternoga? Co z twoim kulasem? Możesz normalnie chodzić?
Wielka Pięść zmarkotniał i opuścił ramiona.
– Koń mnie przygniótł. Zgruchotał mi kolano. Pierwej to powiadali, że gira potrzaskana jak suchy patyk, a do tego zgniła i odjąć trza. No, ale mają tu medyka Saracena, musi jakiegoś maga, bo mi ją odczarował. Tyle, że zginać nie mogę, bo kolano w łubkach. Mówi, że tak do końca, to już nigdy nie wyzdrowieję i zawsze będę chromy. Że zawsze będzie kulas jako kloc drewna. Skata! Utrapienie.
– Co? Podkowy żeś koniom kradł, he, he, czy jak?
Nicetas popatrzył dziwnie.
– Nie, Kalikst. Myśmy ciebie szukali. Za tobą jechali.
Belzebub przestał się bawić nożem, schował go za pas i zbliżył twarz do gęby osiłka.
– No, no – rzekł zimnym głosem. – A to mi nowina! A gdzieżeś ty mnie szukał? Szukaliście? Kto? I po co, ha?
Dryblas wzruszył ramionami.
– No mistrz kazali.
– Znaczy Atanazy.
– No, Atanazy.
Kalikst odruchowo sięgnął po puginał. Wyrwał go na powrót zza pasa i jął nim wywijać przed nosem przyjaciela.
– Nawijaj! Nawijaj, jak to było!
Jąkając się i urywając, poczciwe drabisko zaczęło niechętnie opowiadać o wyprawie i ciążących na Belzebubie podejrzeniach gildii. Ten szybko przerwał jego gadkę.
– Co? I ty w to wierzysz? Daj spokój!
– No co? – mruknął Nicetas.
– Jak to co? Myślisz, że mógłbym zdradzić gildię i mistrza? Że zajumałem i ruszyłem na robotę?
– No... – Wielka Pięść wzruszył ramionami. – Na mieście gadają. Mistrz też nie rzekł, żeby było inaczej.
– Nie... Mylisz się! – twardo zaprzeczył Kalikst.
Po obozie szwendały się grupki najemników, jakieś cwane dziarmagi rzucające złe spojrzenia, wreszcie zbrojni z armii autokratora. Nie było tu jak spokojnie pogadać.
– A ci tam? – wskazał głową. – Te rude przygłupy i ten Saracen? Czy mi się zdaje, czy ich gdzieś widziałem w Konstantynopolu?
– To moi. Z nimi jechałem, żeby ciebie szukać.
Belzebub patrzył, jak rudy krótko ostrzyżony klaruje coś rudemu kudłatemu. Obaj krzywili gęby, spluwając na pokaz. Widać nie byli radzi, że Nicetas brata się ze zdrajcą. Albo przynajmniej chcieli, by na to wyglądało.
– Dawaj za mną – rzucił Kalikst. – Pójdziemy na bok, bo tu różni uchają, lipią, a nam świadków nie trza!
Ruszyli między namioty, tam gdzie gawiedzi było już mniej. Obóz leżał w dolinie z rzadka porośniętej skarlałymi drzewkami. Tu i ówdzie sterczały szarobiałe skały rzeźbione przez wiatr i słońce w wulkanicznym tufie na kształt pogrążonych w modlitwie mnichów. Jakiś czas lawirowali między tymi cudacznymi tworami natury, szukając dogodnego miejsca do rozmowy. To jednak nie było takie proste – wszędy pętali się najemnicy, łypiąc oczami niczym hieny za padliną.
Belzebub pociągnął kompana na sam skraj obozu. Łagodne wzniesienie nieopodal, osłonięte szerokimi ramionami cyprysa, pozwalało w dyskrecji omówić ważne sprawy.
– Gdzie tu, zafajdańce?! Zawracać! Bo jak zajmę obuchem po łbach...!
Niczym spod ziemi wyrósł przed nimi strażnik. Tylko jeden, ale solidnie uzbrojony w perski topór o szerokim ostrzu. A że był to wielki drągal, kawał chłopa, przy którym nawet Nicetas wyglądał jak dzieciak, wycofali się bez słowa.
Tak, z obozu nie szło się wymknąć. Nie byli w nim więźniami, jednak obowiązywała ich dyscyplina. Żadnego szlajania się po okolicy.
Gamoto! Coraz mniej mi się to podoba.
Wreszcie, korzystając z nieuwagi strażnika, znaleźli sobie miejsce odległe o jakieś pięć dziesiątek kroków od najbliższych uszu. Zalegli między głazami.
– Słuchaj, Nicetas, ta cała bujda o tym, że zajumałem Atanazemu papiery, to tylko dla picu. Prawda jest taka, że mistrz wysłał mnie z misją. Bo widzisz, Atanazy ma wizję. Chce naszą gildię ukochaną przerobić tak, że będzie teraz najmocniejsza w całym cesarstwie. Ten fant, który mieliśmy zdobyć z monastyru Czarnego Mnicha, ma wielką moc. Ta moc pozwoli zapanować nam, złodziejom z Konstantynopola, nie tylko nad miastem, ale też nad wszystkimi ziemiami, gdzie tylko sięgniesz wzrokiem, a nawet dużo dalej. Anatolia, Kapadocja, Paflagonia, Armenia, Grecja, Italia, Sycylia, Bułgaria, a z czasem, kto wie, może nawet Syria. To wszystko dzięki mocy Ikony Upadłego Anioła, czy jak też mówią, Ikony Satanaela. Taka ona potężna.
Kalikst przerwał, bo w ich kierunku maszerowało dwóch łapserdaków najwyraźniej szukających zaczepki. Mordy im się cieszyły, że będzie heca. Jednak nie mieli szczęścia. Strażnik z wielkim toporem dostrzegł ich, a że miał kompanów w odwodzie, teraz wszyscy wyszli, błyskając ostrzami.
– Problem jest w tym, że Eutymiusz to zdrajca – ciągnął Belzebub, nie zważając na dobiegające ich wrzaski i przekleństwa. – Chce przejąć władzę w gildii, więc znalazł najprostszy sposób: szkodzić, żeby było na Atanazego. I, rozumiesz, ten zdrajca zamiarował od samego początku tak zrobić, żeby wyprawa do monastyru po Ikonę nie doszła do skutku. Tak mącił wodę, tak cwaniakował, tyle kłód rzucał pod nogi naszego mistrza, że w końcu sprawa się rypła. Tedy wezwał mnie Atanazy, mój ojciec przybrany, jak by nie patrzeć, i tak mi rzekł: Kalikst, synu! Mam dla ciebie misję. Jednym słowem kazał mi jechać i wykraść ikonę samemu.
Osiłek ściągnął brwi ze zdziwienia, w jego oczach zamigotały złe ogniki. Nie bierze tego – pomyślał Belzebub i mówił dalej:
– Atanazy dał mi wszystkie dokumenta. To, że je ukradłem, to tylko bujda na pokaz. Mistrz musiał być poza podejrzeniem, bo Eutymiusz każdą okazję wykorzysta tak, że wyjdzie na jego, a przeciw Atanazemu. Dał mi więc mistrz wszelkie mapy i wskazówki i kazał jechać do monastyru. Nikomu innemu nie mógł zaufać, tylko mnie.
Spojrzał kątem oka na kompana. Jego skrzywiona mina mówiła, że wciąż nie dowierza. Wiem, co go przekona – uznał Kalikst.
– Rzekłem nawet do mistrza: Niech Nicetas jedzie ze mną, pomoże mi w robocie. Przecież ja sam nie dam rady, a mój najlepszy druh nie opuści mnie w biedzie. A mistrz na to: Wiem, że Wielka Pięść to dobry złodziej i oddany przyjaciel, jednak twoja misja polega nie na sile, lecz na sprycie. Musisz poradzić sobie sam, a Nicetas będzie mi potrzebny tu, na miejscu.
– Ale... W końcu i mnie mistrz posłał za tobą. Czyli wyszło jednak na twoje. Jakbym ci pomógł od początku, pewnie byś się tu nie znalazł. Łyka to – zarechotał w duchu Kalikst. – Jest dobrze. Jest już mój, poczciwy głupol.
– No ale... – ciągnęło drabisko. – Jakżeś właściwie tutaj się dostał? Nas zbrojni zgarnęli za mordobicie z jakimiś łachami, co nas ostrzelali na trakcie.
– No, no, właśnie. Ja tak samo. To znaczy musiał ktoś sypnąć. Ktoś się rozpruł, co i jak, bo ten mnich już na mnie czekał. Wiedział, że będę chciał podjumać jego cudowną ikonę. Przyskrzynili mnie, trochę siedziałem... No a teraz tu jestem. Tak to w skrócie wyglądało.
– To sprawka Eutymiusza?
– No pewnie! To do niego podobne... No bo kto inszy dał cynk klesze? Rozumiesz więc, że moja misja musiała być tajna od początku do samego końca. Tyle że to na nic się nie zdało...
Wyjrzeli ostrożnie z ukrycia – w pobliżu nikogo nie było. Przysiedli wygodniej na skalnej ławie. Nicetas wyciągnął nogę, z wyraźną ulgą zdejmując z niej ciężar ciała.
– No a teraz co zamiarujesz?
– Nie jest dobrze. Idziemy na wojnę i jak widać po tych typach z toporami, nie ma jak stąd prysnąć. Ja to i tak chcę nawiać, ale mówią też, że za udział w wojnie wymażą wszystkie przewiny. Sam już nie wiem... Na razie trzeba tańczyć, jak oni grają. A później się zobaczy. I tobie też tak radzę: nie ma co wiać, póki nie wiemy, co się kroi. Najpierw trza baczyć, co i jak, potem czekać na okazję.
– Teraz może być najlepsza okazja – przytomnie zauważył Wielka Pięść. – Widziałeś? Wokół obozu budują ogrodzenie i przybywa zbrojnych. Mają nas szkolić do walk z Seldżukami. Później pójdziemy do Syrii na wojnę. Mniej będzie okazji do ucieczki. No i powiadają, że za nami będzie szedł sam basileus. Razem z silną armią. Żeby dać wsparcie w razie niepowodzeń i coby rżnąć tych, którzy dają nogę. Więc teraz albo nigdy.
Rzeczywiście – w oddali, po drugiej stronie obozu grupa robotników wznosiła jakąś konstrukcję. Muszę popatrzeć na to bliżej – pomyślał Belzebub – i wykombinować coś, żeby gruby nie nawiał.
– Jasne. Racja, bracie. Wiesz co? Idź do tamtych fajfusów, tych tam twoich ryżych kompanów. Ufasz im? Godni, żeby im powierzyć naszą tajemnicę?
– To przecie moi. Znam ich. Się nie rozprują, nawet jakby ich kołem łamali.
– Dobra! Powiedz im, co i jak. Możesz zdradzić to, co ci powiedziałem. Czyli że Atanazy wysłał mnie z misją. I że to była bujda z tym jumaniem, żeby się Eutymiusz i jego zbiry nie zwiedziały. Powiedz im, jak sprawy wyglądają, a ja sobie tymczasem polipię na obóz i na straże.
Nicetas pokiwał głową, po czym bez słowa pokuśtykał w stronę namiotów. Łyknął czy jeszcze nie dowierza? – myślał Kalikst. – Nie był nigdy zbyt cwany, ale teraz to już sam nie wiem. Byle nie nawiał za wcześnie, bo będzie jeszcze potrzebny.
– Ej, Belzebub! – posłyszał nagle za sobą.
Odwrócił się z niechęcią.
– A co z Zoe? – zapytał Wielka Pięść, z wysiłkiem przerzucając ciężar na zdrową nogę. – Też pojechała za tobą...
– Zoe? Nie, nie widziałem Zoe od dnia, gdy opuściłem Konstantynopol. A co z nią?
– Myślałem, że ty wiesz. Ruszyła twoim śladem trzy dni później.
– Nie widziałem jej. Pewnie jest już z powrotem w Konstantynopolu.
– Może i tak, choć ona by nie ustąpiła... Byś zmiarkował, że ktoś za tobą jedzie, nie?
– Bym zmiarkował. Nikt nie jechał – skłamał po raz trzeci zniecierpliwiony Belzebub.



Dodano: 2007-11-25 20:58:05
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS