NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Miela, Agnieszka - "Krew Wilka"

Weeks, Brent - "Poza cieniem" (wyd. 2024)

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Żamboch, Miroslav - "Krawędź żelaza", tom 1
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Žamboch, Miroslav - "Koniasz"
Data wydania: Listopad 2007
ISBN: 978-83-60505-70-0
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195
Liczba stron: 416
Cena: 29,99
Seria: Obca Krew



Żamboch, Miroslav - "Krawędź żelaza", tom 1 #1

Napadli nas łowcy czaszek

Po krótkiej porannej odprawie szliśmy dalej. Dwunastu martwych, zabitych przez jadowite owady, nie mogło zatrzymać de Glowa. Wydawało mi się to niemożliwe, ale dżungla stała się jeszcze bardziej niedostępna i niebezpieczna. Nie chciało mi się machać maczetą od rana do wieczora i zacząłem uważnie przyglądać się roślinom. Obok niektórych dało się przejść, jeśli oczywiście nie rzucił się nagle na człowieka rój owadów i nie pogryzł go do krwi. Inne rośliny miały kolce lub jadowite włoski pod spodem liści, lecz przy odrobinie sprytu człowiek mógł je ominąć. Podobne próby kosztowały mnie wiele ukłuć i oparzeń. Przysiągłem sobie, że jeśli wyjdę z tego żywy, zostanę ekspertem w zakresie flory i fauny tropikalnych dżungli.
Aż do trzeciego dnia myślałem, że naszym głównym przeciwnikiem będą jadowite owady i węże. Byłem w błędzie. Na pagórku, który zupełnie ginął w zielonym morzu, ale gdzie powietrze było o wiele chłodniejsze, odkryliśmy prymitywną wioskę mieszkańców dżungli. Było to tylko parę chat z witek i liści palmowych i kilka częściowo uprawianych małych poletek, gdzie rosły pataty, drzewa cukrowe i chlebowce. Widziałem, że oficerowie jak jeden mąż podczas naszej relacji ze zwiadu wykrzyknęli z radości. Nie wiedziałem z jakiego powodu, ponieważ ci tubylcy nie byli kanibalami ani łowcami czaszek. Dzicy, których obserwowałem z gąszczy, byli zbyt zamożni, żeby parać się myślistwem i wojną. Znaleźli miejsce, gdzie udało im się wykorzystać olbrzymi roślinne bogactwo dżungli i utrzymywali się przy życiu dzięki jej niezliczonym płodom. Rolnictwo to pierwszy krok do cywilizacji. De Glow zdjął nas, zwiadowców, i wysłał do wsi wypoczęte jednostki dalszej linii. Z czym nie dały sobie rady ich miecze, zlikwidował ogień.
Siedziałem w hamaku i czekałem, aż zacznie wrzeć woda w kociołku, kiedy między krzewami pojawił się Gaust.
- Mogę na chwilę, żołnierzu?
Zrobiłem mu miejsce obok siebie i wsypałem do wrzątku parę listków herbaty. Wolałbym kawę, ale ukradli ją po mojej nieudanej bibce.
- Nie podziela pan wszechobecnego entuzjazmu z powodu naszego zwycięstwa? – Gaust zaczął rozmowę.
- De Glow go podziela?
Pokręcił głową.
- Nie. De Glow był zawsze specyficznym i skrytym człowiekiem, ale ostatnimi czasy zachowuje się jeszcze bardziej niezwykle niż kiedyś. Jak pan myśli, jak to będzie wyglądać dalej? – spytał. – Jestem ciekawy spostrzeżeń starego żołnierza.
Upiłem gorącej herbaty. Gasiła pragnienie lepiej niż zimna woda, i człowiek miał przynajmniej pewność, że nie ma w niej żadnych żywych wszy.
- Z każdym kilometrem, który pokonamy, drzewa będą wyższe, runo gęstsze, a powietrze bardziej wilgotne. Następnej wsi, jeśli na jakąś trafimy, już nie spalimy. Nie będzie chciała się zająć.
Gaust pokręcił się w sieci, zza pazuchy w butwiejące liście wypadło mu kilka pergaminów. Zanim zdążył zareagować, przykucnąłem, by je podnieść. Przy okazji oczywiście obejrzałem. Były na nich starannie wykonane rysunki roślin, które rosły wszędzie wokoło. Większość obrazków była opatrzona podpisami wykonanymi drobnym, ale kształtnym pismem.
- Co to jest? – Podałem mu pergaminy.
- Jeden z powodów, dla których tu jestem. Chcę zebrać jak najwięcej informacji o miejscowej florze.
- A te pozostałe powody?
Popatrzył na mnie, w oczach błysnęło mi rozbawienie.
- A pan mi zdradzi swoje, żołnierzu?
- Nie.
- To ja też nie.
Moja przepowiednia dotycząca dżungli była nieprzyjemnie dokładna. Nauczyliśmy się zwracać uwagę na najbardziej jadowite stwory, więc zazwyczaj umierał najwyżej jeden człowiek dziennie. Ale pięć dni po mojej rozmowie z Gaustem było ich nagle siedmiu. Sprawozdanie lekarza brzmiało: śmierć z powodu przegrzania. W upale i stuprocentowej wilgotności człowiek prawie nie był w stanie chłodzić się poprzez wypocenie i serca niektórych tego nie wytrzymywały. Szliśmy dalej. Upał, wysiłek i wilgoć trawiły nas jak kwas, twarze stawały się bez wyrazu. Ludzie z wyglądu przypominali chorych w letargu. De Glowa zupełnie to nie interesowało. Ujrzałem go kilka razy i wydawało się, że dżungla na niego nie działa. Tylko oczy błyszczały mu jak kotu.
Na prawdziwych kanibali natrafiłem jako pierwszy. Była to cała rodzinka: jeden dorosły mężczyzna, trzy kobiety i siedmioro dzieci. Miałem szczęście, ponieważ sporadyczny powiew wiatru przyniósł do mnie korzenny odór ich ciał i to mnie ostrzegło. Stali na kotwicy na potoku albo raczej rzeczce i z pirogi łowili ryby. Mężczyzna miał na szyi naszyjnik z miniaturowych ludzkich czaszek. W chwili, kiedy wynurzyłem się z krzaków, próbował we mnie wycelować wąską, półtorametrowej długości rurką. Przypuszczałem, że to dmuchawka z zatrutą strzałą wewnątrz. Zatrzymałem go gestem. Mogłem sobie na to pozwolić, ponieważ byłem dobrze kryty przez liście. Pozostali nasi ludzie szli za mną w odległości co najmniej dwustu metrów. Mimo że starałem się ich tego nauczyć, nikt inny nie przyswoił mojej techniki poruszania się w dżungli. To nie była moja wojna i z każdą godziną miałem coraz większą ochotę zniknąć. A już na pewno z powodu cesarza nie chciałem zabijać dzieci i kobiet, nawet gdyby byli to kanibale. Niech każdy je to, na co ma ochotę. Wskazałem na nich, na łódź i rzekę, później na siebie i zatoczyłem dłonią szeroki okrąg wokół. Przez cały czas w drugiej ręce trzymałem nóż do rzucania przygotowany, żeby wbić go dzikusowi między żebra, gdyby tylko spróbował mnie przechytrzyć. W chwili, kiedy usłyszał nadchodzących żołnierzy, skinął głową. Wyszeptał parę chrapliwych słów, których nie zrozumiałem, jego kobiety w okamgnieniu spakowały ekwipunek i zanim zdążyłem nabrać powietrza, odpływali z prądem. Zostawiłem ich w spokoju i kontynuowałem podróż.
Hełm, tarczę i ciężki pikowany płaszcz wyrzuciłem już dawno. Nie były warte wysiłku, jakiego wymagało ich noszenie. Przedzierałem się przez dżunglę jak najciszej potrafiłem i miałem coraz silniejsze poczucie, że już nie jestem sam. Czasem sprawiały to zbyt gwałtownie rozkołysane liście, dziwny odór w powietrzu czy mignięcie ciemnego cienia, który dostrzegałem kątem oka. Trwało to cały dzień. Rzucili się na nas, kiedy gotowaliśmy się do rozbicia obozu. Gdyby poczekali do zmroku, byłoby z nami gorzej. Wynurzyli się z dżungli niczym zręczne małpy, uzbrojeni w proce, dmuchawki i lekkie, rzucane z dłoni strzałki ze skrzydełkami z balsowego drewna i zatrutymi grotami z cierni. Te były najgorsze. Każdy dziki wojownik miał ich pełne naręcza. Strzałki latały szybko i celnie na odległość trzydziestu metrów.
Nie używałem miecza, bo był zbyt ciężki i do walki ze zręcznymi ludojadami zbyt niezgrabny. W absolutnej ciszy walczyłem dwoma nożami, wstrzymując przy tym oddech, żeby móc słyszeć zdradziecki świst towarzyszący miotanej strzałce. Z trawy przede mną wynurzył się zgarbiony długoręki cień z kamienną siekierą w ręce, jednocześnie zarejestrowałem delikatny szelest za sobą. Rzuciłem się na ziemię, strzałka trafiła w pierś tego z przodu. Wtedy zaatakował mnie ktoś z lewej. Leżąc, kopnąłem go w pachwinę. Odskoczył na kilka metrów i padł bez ruchu. Kolejny pstrokato pomalowany wojownik skoczył na mnie ze strzałką w ręce. Musiałem poświęcić nóż, żeby być szybszym.
Starcie trwało zaledwie dziesięć minut, ale kiedy atak się zakończył, było nas o pięćdziesięciu mniej; połowa zabitych nie miała głów. Napadli nas łowcy czaszek i naszym kosztem udał się im niezły łów. Naliczyliśmy tylko dwunastu martwych dzikich.
Po przeczesaniu okolicy i wyrąbaniu bezpiecznej przestrzeni kuśtykałem do środka obozu, żeby być jak najdalej od zielonej ściany, która groziła niebezpieczeństwem. Jako zwiadowca na szczęście nie miałem obowiązku trzymania warty. Zdecydowałem się zniknąć z samego rana. Na ile zdołałem się zorientować, nie zaatakowało nas więcej niż trzydziestu, a to my mieliśmy dwa razy tyle martwych i rannych. Miało się wrażenie, że całe zajście traktowali raczej w kategoriach sportowych, widziałem bowiem również dzieci i kobiety. Albo walka tutaj rządziła się innymi prawami, a odcinanie głów należało do obowiązków kobiet. Najgorsze wydawało się to, że parę kilometrów dalej mogło czekać następne plemię, które aż trzęsło się z niecierpliwości, żeby się z nami rozprawić. De Glow był pomyleńcem, skoro starał się przebić się przez dżunglę bez wparcia całej armii. Zatrzymałem się w namiocie Gausta. Zatrute strzały sprawiły, że właściwie się nie napracował. Miał pochmurną minę i nędznie wyglądał. Zaproponował mi szklaneczkę z butelki zapieczętowanej woskiem. Gorzałka, do tego diabelnie mocna. W miejscowym klimacie trucizna, ale byłem mu za ten kieliszek wdzięczny.
- Wie pan, co jest ciekawe? Jedna trzecia martwych to oficerowie – powiedział cicho.
Kiedy mówił, odwracał wzrok, zauważyłem jednak, że oczy ma błyszczące od łez. Dziwne było patrzeć na mężczyznę, który płacze z powodu ran obcych ludzi. Gaust tu nie pasował –taki wrażliwy na wojnę i śmierć. Może był dobrym lekarzem, który potrafi sprowadzać na świat dzieci i pomagać przy niedużych operacjach, ale żeby pod nożem umierali mu ludzie, którym starał się amputować kończyny zranione zatrutą strzałą – z tym nie dawał sobie rady.
- Oficerowie noszą hełmy z pióropuszami. Chyba spodobało się to dzikim i dlatego na nich się skupili.


Dodano: 2007-10-31 16:50:12
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS