NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Łazarczuk, Andriej - "Sturmvogel"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: Październik 2007
ISBN: 978-83-60505-79-3
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195
Liczba stron: 364
Cena: 29,99
Seria: Obca krew



Łazarczuk, Andriej - "Sturmvogel"

Za tydzień będzie nas wizytował Führer

Odkroił cieniutki plasterek kiełbasy, włożył do ust, zamknął nożyk i ciągle tym samym krokiem somnambulika skierował się do swojej pryczy.
– Co to za bałwan? – szybko zapytał Sturmvogel.
– Nie wiadomo – powiedział Fritz. – Jakiś drewniak z Berlina.
– Nie drewniak. – Odwrócił się Malec. – Nie czujecie? Iskry się sypią...
– Ktoś go widział?
– Na Górę nie wolno – rzucił ze złością Fritz. – Warunki zbliżone do bojowych. A tu... Wielki wieprz. Takie szynki. Co jeszcze można powiedzieć?
– Dobra. – Machnął ręką Sturmvogel. – Chowajcie to na razie, a ja do kibla...
W drzwiach zderzył się z hauptmannem Gürtnerem, malutkim, szczuplutkim, przypominającym kulawą małpkę. W sumie – zacny człowiek, dla kursantów jak rodzony ojciec, cierpiał na podwyższony stopień rozdrażnienia, i wtedy mógł nawrzeszczeć w sposób wykwintny, zapędzić do aresztu albo użyć pięści. Ale na niego nikt się nie obrażał, nawet za to.
– Gdzie-e? – zaparł się cienkim, krzywym paluszkiem w pierś Sturmvogla.
– Do kibla, panie hauptmann!
– Niedosrany?
– Tak jest!
– No to szybko...
W łazience Sturmvogel długo pił letnią wodę z kranu, potem pochylił się nad muszlą i wsadził trzy palce w gardło, wyrzucając porządne dzisiejsze śniadanie.
Biedna Trudel, tak się starała...
I wcale niepotrzebnie stado się tak lubieżnie uśmiechało, wszystko było kompletnie inaczej. On po prostu pokazał tej udręczonej czterdziestoletniej kobiecie, jaka jest naprawdę. I tyle. Jedna noc na Górze. W ogrodzie Hipnosa. Od razu jej powiedział, że wszystko będzie jak we śnie...
Sturmvogel znowu przepłukał żołądek – aż do jakichś szarych smarków. Potem jeszcze raz, aż zwymiotował czystą wodą.
Kiedyś on też nie potrafił odróżnić górnej jawy od snu.
Zresztą, to było we wczesnym bezsensownym dzieciństwie. A gdy już miał siedem lat – wszystko świetnie rozumiał. Dlaczego, na przykład, matka czasem zamyka go na noc w szafie...
Po ulicach chodzili wtedy żołnierze z czerwonymi fagami. Potem inni żołnierze i policjanci do nich strzelali, kopniakami odpędzając chłopaków zbierających gorące łuski. Spłonęło kilka domów. To się nazywało Republika Bawarska.
Strząsnął z siebie wspomnienia i popatrzył w brudne lustro. Pysk, rzecz jasna, zmiętolony...
Pół godziny później stado otrzymało dane wyjściowe: na terenie obozu znajduje się człowiek przechowujący w umyśle dwudziestocyfrową liczbę. Znaleźć, przeniknąć, zapamiętać liczbę, wrócić, zameldować. Działać w szyku zwartym. Prowadzący – hauptmann Gürtner.
Zestaw do przejścia w stan zmieniony każdy miał swój własny. Sturmvogel korzystał z czystego proszku z suszonych meksykańskich grzybów: szczypta na pół szklanki wrzątku. Inni stosowali jakieś skomplikowane mieszanki wywołujące najprzeróżniejsze dodatkowe efekty: długotrwałość, jaskrawość, coś tam jeszcze. On uważał to za zbędne.
Na start każdemu przysługiwało oddzielne pomieszczenie, na wszelki wypadek obecna była pielęgniarka.
Sturmvogel zamieszał łyżeczką w szklance i małymi łyczkami wypił roztwór. Żołądek, wbrew obawom, zareagował normalnie. Bulion to bulion, nawet jeśli grzybowy. Grzybowy. Całkiem smaczny. Co prawda bez soli.
Potem odwrócił klepsydrę i zaczął patrzeć na miedziany dysk wiszący na przeciwległej ścianie.
– Dziś pan jakiś blady – powiedziała pielęgniarka. – Pewnie zakochany?
– Na razie nie – odparł Sturmvogel. – Ale mogę spróbować. Choćby teraz.
Pielęgniarka zachichotała.
– Nie zdąży pan. Zmienię się w tykwę. A partia nie popiera wegetofilii.
– Przedstawimy to jako badanie naukowe.
– Powinien pan siedzieć spokojnie. Doktor zbeszta mnie, jeśli będę się śmiała razem z panem.
– Bohaterom odchodzącym na niebezpieczne zadanie należy się namiętny pocałunek.
– Jeden.
– Tak. Ale namiętny.
– Oczywiście... – Pielęgniarka szybko cmoknęła go w kącik ust i odsunęła się. Serwetką starła ślad po szmince. – Nie trzeba... – Nagle jej twarz posmutniała. – To...
Jej oczy jakby zasnuły się warstewką płynącej wody. I coś jeszcze powstało na granicy widzenia. Sturmvogel szybko popatrzył w tamtą stronę – lekki cień przemknął po ścianie, rozpłaszczył się na podłodze. Przeniósł wzrok na klepsydrę, piasek już niemal cały był na dole, układał się w stożek. Przeskoki w czasie – czyli zaczęło brać. Zaraz zawiruje w głowie...
Zawirowało. Z przodu do tyłu, od czoła po kark. Ściany i sufit pozostały nieruchome, ale wiadomo było, że wirują szaleńczo – po prostu wzrok nie był w stanie uchwycić tego wiru. Ręce pielęgniarki legły na ramionach, poczuł to i zobaczył, spojrzenie dziwnie się rozjechało: w tej chwili widział niemal wszystko dokoła siebie, tylko to, co było dokładnie za plecami, pozostawało ciemne.
Już czas, pomyślał Sturmvogel.
Zrobił ten sam wysiłek, jaki zazwyczaj robił przy odejściu w Górę, lecz odepchnąwszy się, nie wyciągnął się, a pochylił do przodu – i pognał ku miedzianemu dyskowi na ścianie, który okazał się znacznie dalej niż to się wydawało na początku, i był już nie dyskiem, a szerokim otworem, za którym wyzierały jakieś niepojęte, ale ogromne budowle...
W pierwszej chwili rzuciło go w dół, lecz rozwinął skrzydła i położył się na powietrzu.
Z prawej strony nierówna ściana, cała w wypukłościach i wklęsłościach, i z lewej strony była taka sama ściana – nie lustrzane odbicie, nie forma do odlewu, raczej odpowiedź na pytanie. Z przodu, w górze i w dole – Sturmvogel obejmował to wszystko jedynym spojrzeniem – kłębiła się czerwonawa mgła. Przy dłuższym wpatrywaniu się można było zobaczyć, jak daleko z przodu pasma mgły skręcają się w powolny lejek, z dna którego czasem przebija otwarty gwiezdny płomień. Z tyłu mgła zdawała się nie tak czerwona, i na jej tle oko nie od razu zauważało mlecznobiały krąg przejścia.
Sturmvogel dzisiaj prowadził. Wykreślił w powietrzu płynny, powolny krąg. Skrzydło ogłaskiwało powietrze, jak kościana łopatka lodziarza ogłaskuje grudkę lodów. Pozostawały w nim bruzdy po piórach. A ono samo drgało i śpiewało.
Sturmvogel też miał ochotę śpiewać.
Lot już nie zdumiewał go tak jak wcześniej. Lecz cieszył – bardziej niż wcześniej.
Białe, długie skrzydła z czarnymi koniuszkami. Wygięcie płynne i napięte...
Kiedyś po prostu nie zechce mu się zmieniać postaci na ludzką.
Z białego mglistego dysku wyleciało jeszcze dwóch: kruk i sokół. Nie wiadomo dlaczego, wcale nie miał ochoty przypominać sobie, kto z nich jakie imię nosi na ziemi. Hauptmann będzie bocianem – i wystarczy.
Oto jest, bocian...
Wreszcie stado zebrało się prawie całe: bocian, kruk, sokół, dzika gęś, orłan, albatros. Jednego brakowało – łabędzia-trębacza, lecz czasem tak się zdarzało: nie mógł oderwać się lub na odwrót – przemknął wyżej. W szóstkę wyrysowali kilka kręgów, i nareszcie bocian dał znak: niezbyt głośny, gardłowy dźwięk. Potem przemknął na lewą fankę, na sekundę opuścił nogi i rozczapierzył palce – stado natychmiast zrównało się z nim, zwarło szyk. Sturmvogel zajął swoje miejsce: po prawej, trochę z tyłu. Hauptmann poprowadził szyk ku lewej ścianie do znajomych, zygzakowatych występów.
Teraz nastąpił szereg złudzeń: lecieli do ściany, a – wydawało się – oddalali od niej. Albo to ściana uciekała, rozstępowała się. Relief stawał się coraz bardziej złożony i dziwaczny. W gruncie rzeczy ściana była nicą dolnego świata, lecz naśladowała go nie tak jak – powiedzmy – plan odwzorowuje miejscowość lub fotografia osobę, a raczej tak jak opis pejzażu wypisany brajlem odwzorowuje sam pejzaż. Czyli trzeba znać czcionkę, trzeba znać język, trzeba posiadać wyobraźnię i fantazję, by ze słów ułożyć obrazek...
Sturmvogel sam też już nieźle orientował się w nicach Dołu. A teraz ich prowadził hauptmann, dla którego takie loty były mniej więcej tym, czym spacer po własnym ogródku.
Oto zaszła jeszcze jedna zmiana. Ściana, jeszcze przed chwilą stojąca pionowo, łagodnie pochyliła się i znalazła pod skrzydłem. Mgiełka zasłaniała strasznie daleki horyzont; opary, różowawe i zielonkawe, wypełniały zwłaszcza głębokie doły i jary.
Prawie nieuchwytne, powolne pulsowanie gdzieś tam, w grubej warstwie skał. Nawet nie bardzo wiadomo, co się zmienia: świat, kolor, objętość, kształty...
W dół. W dół. I oto jest – cud. Kolorowe plamy, krostki, występy, wklęsłości, zadrapania, cienie – wszystko to nagle zlewa się, staje się jakby widmowym rysunkiem na szkle, a przez szkło i przez rysunek wyłania się... Cóż to jest? Na poły znajome... Wieża? Ha, przecież to grawerowany kubek na ołówki, a stoi on na biurku naczelnika szkoły! Teraz już widać całe biurko i czyjś łokieć, dalej zegar na masywnej bransolecie, dłoń z grubymi palcami...
Drgania słabną.
Wiraż. Nas interesuje inny kierunek.
Sturmvogel sądził, że zobaczy epolet, ale nie – olbrzymie ramię jest gładkie, to marynarka. Do góry, obok mięsistego ucha, i dalej, nad równym polem włosów. Głowa przypomina małą planetę. Wysoki, stabilny wir stoi nad jej biegunem...
A przez powłokę planety niewyraźnie, jednak przebijają cyfry! Dużo ich. Nie dadzą się zobaczyć z zewnątrz, ale to nie jest potrzebne.
Stado wykreśla kilka kół dokoła czubka głowy i wychodzącego z niej ciemnego powrósła. Jakoś ono zbyt czarne i pokreślone błyskawicami...
Hauptmann daje znak.
Stado ustawia się w rząd i po spirali zaczyna podchodzenie w dół do podstawy wiru.
Ryk wiatru. Powietrze jakby nasyca się stalą. Skrzydła drżą.
Nie drżyj, Sturmvogel! Czy można się bać burzy, mając takie nazwisko?
Szyk się rwie, zwiera ponownie – i znowu rwie. Sturmvogel stara się trzymać blisko hauptmanna. Ten ma gorzej – bocian jest kruchy. Obok przelatuje sokół, ma złożone skrzydła. Bliska błyskawica oślepia. Sturmvogel już jest sam i mknie, podporządkowując się huraganowi. Wszystkie siły traci na trzymanie skrzydeł. Trzymać skrzydła. Trzymać!... Ale skręty spirali są coraz ciaśniejsze – i on też jakby skręca się w ciasne powrósło...
Ból mięśni jest nie do wytrzymania.
A potem wszystko się kończy. Cisza. Cisza po burzy jest szczególnie ogłuszająca. Dzwoniąca. Półmrok. Światło dochodzi skądś z dołu.
Światło jest szaroróżowe.
Hauptmann zbiera stado. Wszyscy cali, – choć to dziwne. Ktoś tam stracił lotki, ale to drobiazg. Kruk kręci głową, otwiera dziób. Ma szalone oczy.
Oto są, poszukiwane cyfry. Świecą seledynowo, jakby napisane fosforyzującą farbą. Trzysta czterdzieści jeden... dwieście sześć... dziewięćset dziewięćdziesiąt jeden... trzysta osiemdziesiąt siedem... siedemset dwanaście... sto trzydzieści... dwadzieścia dwa. Dobra. Zapamiętane.
Bocian macha skrzydłami i zaczyna nabierać wysokości. Wyjście na zewnątrz przez czakrę czołową jest najprostsze. Co prawda tam też szaleje wicher, strumień rwie się na zewnątrz... Ale my przecież mamy wprawę. Jesteśmy w końcu ptakami, silnymi ptakami!
Wicher zwalił się na nich wcześniej niż oczekiwali. Pędził w poprzek trasy, poziomy, przygniatający jak parowy walec. Co zdecyduje hauptmann? Do góry czy na dół? Na górze, na niewyobrażalnej wysokości, świecące lodowe pióra i wachlarz błyskawic. Kruk nie może się wzbić, i sokół też...
Na dół, ku ziemi. To znaczy – nie do ziemi oczywiście, ale jednak w dół. Przez obłoki, przez mgłę, obok jakichś latających wysepek zwisają korzenie, niczym macki meduz.
Oto jest powierzchnia, niżej już się nie da. Światło przenika gdzieś z boku i ściele się do samej „ziemi”. Wszystko porosło czymś niepokojącym i iskrząco białym. Ostnica, pleśń, mech?
Pokrętny kanion. Tam! Ciemny, wąski, niemal bezdenny. Tu napór wichru osłabł, tu można lecieć, najważniejsze jest w odpowiednim czasie skręcać. Jak narciarze na krętym zboczu. Od czasu do czasu Sturmvogel wzbijał się wyżej, żeby zerknąć na obrazek pejzażu, i pośpiesznie nurkował znowu. Wiatr uderzał z tyłu i wydawał się gorący.
Podczas kolejnego spoglądania na szlak Sturmvogel zobaczył w oddali dwie okrągłe góry, na razie jeszcze odległe. To były oczy. Tam, między nimi i wyżej, powinno otworzyć się wyjście, też burzliwe i trudne, jak i wejście, ale co z tego? Pokręci i wyrzuci...
Gdyby Sturmvogel zatrzymał się na górze jeszcze na sekundę albo dwie, może by go ominął los pozostałych. Ale zapikował w mrok, ustawił się za orłanem.
Wszystko odbyło się bardzo szybko. Mniej więcej tak rozbijają się ptaki o szyby latarni morskiej. Dopiero co miał przed sobą dumną sylwetkę z rozłożonymi skrzydłami, a tu nagle – kłębek piór i odłamki lekkich kości. Pierwszy rozwalił się hauptmann, rozlatujące się na wszystkie strony pióra przypominają eksplozję. Za nim – inni... Sturmvogel widział wszystko, i nic nie mógł zrobić, choć czas płynął wolno, ale ciało zamarło i tylko czekało na uderzenie. Pokiereszowane ptaki wisiały na niewidzialnej przeszkodzie, i oto on sam zrównał się z nią...
Uderzenie było straszliwe. Nie w głowę, w skrzydła. To była sieć. Gwałtowne wytracenie prędkości spowodowało, że krew rzuciła się do głowy. Ból sparaliżował. Świadomość tłukła się i miotała.
Potem Sturmvogel mocno pochylił głowę i wczepił się dziobem w sznur, z którego spleciono sieć. Dziób od razu ugrzązł w lepkich włóknach.
Bocian wisiał nieruchomo. Chyba miał skręcony kark. Kruk tłukł się, usiłując się uwolnić, chyba zaplątał się najsłabiej ze wszystkich, w każdym razie skrzydła miał wolne. Orłan próbował dziobem podrzeć sieć. Pozostali poruszali się słabo i mało sensownie.
A potem sieć drgnęła i zaczęła się kołysać. Sturmvogel nagle zrozumiał, co to za sieć.
Pająki zbliżały się z dołu, z mroku. Nawet nie pająki, a coś jak ogromne, futrzane kraby.
Trzy sztuki.
Kleszcze kiwały się nad wilgotnymi otworami gębowymi, obramowanymi cienkimi, krótkimi mackami. Jeden z pająków niewyobrażalnie szybkim ruchem odciął bocianowi dziób i zaczął owijać ciało pajęczyną. Skądś spod brzucha wyłoniło się drgające żądło. Stwór ulokował się nad ofiarą i wbił w nią żądło, lubieżnie podrygując pękatym brzuszkiem.
Dwa inne zajęły się dziką gęsią. W odróżnieniu od bociana, który był martwy albo ogłuszony, gęś usiłowała walczyć, pozbawiono ją dzioba wraz z połową głowy, wycięto z sieci, owinięto pajęczyną i podwieszono jak w worku. Potem takim samym nieprzyzwoitym sposobem jeden z pająków zaczął pompować w nią truciznę. Sturmvogel widział, jak potwornie napięło się spętane ciało gęsi, jak wylazły z orbit oczy... Wyciągnięta szyja załamała się. Gęś zapewne w końcu umarła.
Fritz, przypomniał sobie Sturmvogel. To był Fritz Meissel...
Pająki skierowały się ku niemu. Uderzył skrzydłami, usiłując się wyrwać. Prawe uwolniło się, ale lewe wisiało bezwładnie. Wprawnym ruchem jeden z pająków złamał Sturmvoglowi dziób, a drugi chwycił go za nogę, wyciął z pajęczyny. Sturmvogel oczekiwał, że zostanie spętany i zabity, ale pająki z niewiadomego powodu zwlekały. Sieć znowu zaczęła się kołysać, pojawił się kolejny stwór, znacznie większy. Gruba sierść na jego ciele była skotłowana i siwa. Chwyciwszy Sturmvogla kleszczami za skrzydła, podniósł go przed i nad siebie. Krople krwi z okaleczonego dzioba niemal ciurkiem spadały na przerażający, dziwny, porośnięty rzadkimi, białymi włoskami pysk pająka. Paszcza i macki żarłocznie poruszyły się, a sześć czerwonych oczek patrzyło uważnie i niemal smutnie. Nie było w nich owadziej tępoty i obojętności. Potem Sturmvogel usłyszał chrzęst z prawej i lewej. Straszliwe kleszcze odcięły mu skrzydła.
Upadł na pająka, odepchnął się nogami, prześliznął po kudłatym grzbiecie i runął gdzieś w dół, na kamienie, w kolczaste krzewy, w lodowaty potok.
Wyniósł go kruk. Bruno Bart. Dopiero po kilku dniach Sturmvogel odzyskał przytomność i dowiedział się, że z całego stada ocaleli tylko oni dwaj i że Führer nie przyjedzie, rozczarowany tak mizernym wynikiem wstępnego testu.


Dodano: 2007-10-04 19:11:40
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS