NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Pawlak, Romuald - "Armia ślepców"
Wydawnictwo: RedHorse
Data wydania: Lipiec 2007
ISBN: 978-83-60504-17-8
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 248
Cena: 29,95



Pawlak, Romuald - "Armia ślepców"

Rozdział 6


9 września, sobota

Tak naprawdę nienawidziłem urodzin. Co rok byłem starszy i rokrocznie oddalałem się od siebie samego z młodości, który miał sporo ambicji oraz wielkie nadzieje. Nawet nie na zdobycie sławy i pieniędzy, raczej na odciśnięcie jakiegoś swojego piętna na rzeczywistości, takiej sygnaturki „to moja robota”. Teraz już wiedziałem, jakie to trudne, niemal nierealne. Pogodziłem się z tym, że będę już do końca swych dni małą śrubką w maszynie, ale czasem, choćby podświadomie, tamte marzenia powracały. Złożenie aplikacji do cechu pisarskiego stało się jakąś rozpaczliwą próbą ich ocalenia.
Cokolwiek by z tego wyszło, przynajmniej nikt mi nie powie, że nie próbowałem.
– No, bracie, za rok to czterdziecha, a potem to już tylko impotencja i śmierć! – przerwał mi rozmyślania Krzysiek, stukając w kieliszek. Reszta moich przyjaciół skupionych wokół stołu także spoglądała na mnie surowo. Nie godzi się odpływać myślami gdzieś daleko w tak uroczystej chwili.
Prychnąłem głośno.
– Złego diabli nie biorą! Przeżyję was wszystkich, dranie! – Popatrzyłem na Irenę i swoich przyjaciół, uśmiechnąłem się do nich. – Ale jakby co, zabieram was ze sobą.
Anka, żona Krzyśka, puściła do mnie oko i rzuciła niewinnie:
– Tak, ale ja nie jadłam sałatki.
Wszyscy zaczęli się śmiać, nawet Zuza, dziewczyna Grześka, mała czarnooka bestyjka, wyglądająca przy Hałasińskim jak elf ustawiony obok wychudłego trolla.
Był to jeden z tych hermetycznych, łączących nas żartów, kwestia z pewnego filmu. Skrzydlate słowa naszego cynicznego, konsumpcyjnego pokolenia. Z czasów, zanim nastało Bizancjum. Z tych lat, kiedy mieliśmy jeszcze złudzenia, że zawojujemy cały świat.
– Ech, na głodniaka też biorą... – mruknął Grzesiek, jakby także on miał poczucie przegranej. A przecież z nas wszystkich zaszedł najwyżej.
Kiedy to mówił, moje przelotne spojrzenie akurat spoczęło na twarzy Krzyśka i tylko dlatego zobaczyłem, jak przemknął po niej chmurny grymas. Zaraz uśmiechnął się znów z ledwie dostrzegalnym smutkiem.
– Krzysiek, ty lepiej powiedz, co się dzieje? – spytałem wprost, pamiętając, co mi powiedział przez telefon. Zawsze był skryty, lepsza okazja, żeby pociągnąć go za język, może się nie trafi ć.
Zmarkotniał. Anka też, jakby był to dla niej trudny temat. No i pewnie był. Kłopoty męża zawsze są kłopotami rodziny.
– No co ma być? Firma upada. Jeden sklep już zamknęli, a nasz też ma kłopoty z licencją. – Krzysiek zawahał się, zagryzł wargę. – Bartelicki, nasz właściciel, walczy, poszedł interweniować u stratega, ale wiesz, ja nie mam złudzeń. Skończę jako lektykarz albo w najlepszym razie przy pielęgnacji miejskiej zieleni. Nasz cech nie walczy w takich przypadkach, wierchuszka boi się o własne stołki. – Machnął tylko z rezygnacją ręką i umilkł.
– A ja tam wierzę, że wszystko dobrze się skończy. Musi być dobrze, teraz już musi być dobrze – powiedziała szybko Zuza, odrzucając długie czarne włosy na plecy.
Hałasiński wypatrzył ją w katowickiej galerii sztuki, gdzie pracowała. I trzeba mu przyznać, że dziewczyna naprawdę była w porządku, nie tylko ładna, ale także wesoła oraz inteligentna. Tyle że teraz ta rozmowa o problemach ludzi, których widziała po raz pierwszy, trochę jej ciążyła, takie odnosiłem wrażenie. Zresztą na twarzy Krzyśka dostrzegłem ulgę, że przestał być w centrum uwagi choć na sekundę.
– I mnie też się uda – ciągnęła Zuza, odruchowo przestawiając sztućce leżące obok talerzyka. Budowała z nich jakąś zagadkową konstrukcję. – Mam pomysł na swój performance. Spróbujcie to sobie wyobrazić: wielki grecki krzyż ustawiony z mnichów, niby kolumna żołnierzy maszerujący skądś dokądś w karnym szeregu, w absolutnym milczeniu. Jeszcze tylko muszę zdobyć zezwolenie logotety i z cerkwi, a potem mogę zaczynać.
Artystka. To wiele wyjaśniało.
– Jakie to symboliczne – westchnęła Anka z ledwie wyczuwalną ironią.
Jeżeli czegoś zazdrościłem Krzyśkowi, to właśnie takich kwestii podrzucanych przez jego żonę. Irena była nie mniej inteligentna, nie mniej dowcipna, ale miała silniejsze hamulce. Chyba nikt poza mną nie wiedział, jaka jest naprawdę. Niektórzy, nie znając jej dobrze, myśleli nawet, że jest kurą domową zepchniętą w cień męża. Tymczasem ona spełniała się w tym, o czym zawsze marzyła. Pochodziła z rozbitej rodziny i to pozostawiło w niej ślady. Ech, gdyby jeszcze jakiś dzieciak tupał nóżkami po podłodze i wbijał w nią klocki...
– A jakie freudowskie – scenicznym szeptem dorzucił Hałasiński zza pleców Zuzy.
Ta odwróciła się, szturchnęła go zagiętym palcem w pierś i mruknęła:
– Ty diable!
Grzesiek uśmiechnął się ironicznie. Wplótł palce w jej włosy, drugą ręką obejmując ją za ramię i przyciągając ku sobie.
– Takich lubisz, nie?
Irena zmierzyła nas wszystkich spojrzeniem fotografa i oznajmiła:
– Fajnie. To teraz panowie na prawo, panie na lewo. Dziewczyny za mną, idziemy robić babski stolik.
I zabrawszy ze stołu butelkę wina, poszły do naszej sypialni gadać o takich sprawach, o których porządny mężczyzna nie powinien wiedzieć, chyba że chciałby zafundować sobie bezsenną noc.
Osamotnieni zabraliśmy się za wódkę. A Grzesiek wyjął z marynarki kopertę i pokazał nam parę zdjęć Edytki, swojej córki.
– Rośnie – rzekł z dumą. – Jeździ już na dwukołowym. – Wcisnął mi w rękę zdjęcie, na którym jego córeczka dzielnie zmagała się z rowerem większym od niej.
Hałasiński miał życiowego pecha: nie dopasowali się z Grażyną. I kiedy już zamierzali się rozwieść, ona akurat zaszła w ciążę.
Wybrali separację, bo i tak nie potrafili już być ze sobą. Jednak dla dobra dziecka Grzesiek odwiedzał żonę i córkę, kiedy tylko mógł, chociaż Grażyna próbowała mu to utrudniać na wszystkie sposoby.
Ale on był mądrym facetem. Wiedział, że tego, co było pomiędzy nim a Grażyną, dziecko prędko się nie dowie i nie zrozumie, bo i jak? Za to brak tatusia z pewnością zauważy. Postanowił więc być dla niej ojcem tak bliskim, jak się tylko da, dopóki nie będzie mógł jej wyjaśnić, dlaczego wziął rozwód z jej mamą.
Kiedy mi opowiadał, w jaki sposób wyskrobał sobie możliwość niemal codziennego wpadania w odwiedziny do dziecka, choćby na chwilę, zastanawiałem się, czy bardziej go szanuję, czy bardziej się go boję. Skoro był zdolny niemal do wszystkiego w dobrej sprawie, to co dopiero w złej! Z drugiej strony rozumiałem go: przecież naprawdę kochał córkę. To jasne, że ściągnięcie Grażynie na głowę kogoś z Bizantyńczyków było retoryczną fi gurą. Grzesiek mógł to zrobić, zapewne korzystając ze swoich wpływów, mógł też doprowadzić do odebrania dziecka byłej żonie, ale sam po czymś takim straciłby pozycję. No ale to była właśnie ta ostateczność, którą w twardych słowach uświadomił Grażynie.
Obejrzeliśmy zdjęcia, później wróciły dziewczyny. Trochę porozmawialiśmy, wreszcie Krzysiek z Anką zebrali się do wyjścia, bo dzieciaki zostawione pod opieką babci trzeba było wcześnie odebrać. Odprowadziłem ich do przedpokoju.
– Jakbyście potrzebowali czegoś, to wiecie, miejsce do spania na wycieraczce zawsze się znajdzie – rzuciłem. – I resztki z kuchni też ktoś przyniesie, rozumiesz? – Spojrzałem na Krzyśka.
Pokręcił głową.
– Że też ja ciebie wtedy tą huśtawką nie zabiłem... – mruknął z dobrze udawanym żalem. – Prawdziwy pech.
Uściskaliśmy się po męsku, wycałowałem na pożegnanie Ankę. Zamknąłem za nimi drzwi i wróciłem do stołu.
Hałasiński siedział samotnie, stukając pustym kieliszkiem w brzeg talerzyka. Irena poszła do kuchni, a Zuza zniknęła w łazience, prawie biegiem mijając mnie w drzwiach pokoju.
– Czasem to ciebie nie rozumiem – wypalił nieoczekiwanie Grzesiek, kiedy pochyliłem się, żeby nalać mu wódki. – Niżej niż teraz nikt cię już nie zdegraduje, masz ciszę i spokój...
– A ambicje? – spytałem, z namysłem bełtając wódkę w kieliszku. – Co z ambicjami, Grzesiek? Patrzył na mnie przekrwionymi oczyma.
– Możesz wysoko zajechać, ale i nisko upaść. Niżej niż do tej twojej komórki. Nie wiesz, co to oznacza być niewolnikiem, nosić lektykę albo budować autostrady...
– Ty też nie – przerwałem mu z gniewem – więc się nie wymądrzaj. Przynajmniej nie w tej chwili.
Dopiero kiedy wypowiedziałem te słowa, dotarło do mnie, jakie są podłe. Jednak Hałasiński nie zwrócił chyba na nie uwagi. Przez jego twarz przemknął cień strachu.
– Mam większe szanse sprawdzić to w praktyce, niż myślisz – wyznał, kontynuując swoją myśl. – Dobra, idę do kibla i spadam. – Lekko chwiejnym krokiem podążył do łazienki śladem Zuzy.
Patrzyłem za Grześkiem i zastanawiałem się, czy kuriałowie sprawiedliwości nie przyjdą któregoś dnia po niego, nie wyprowadzą go na oczach wszystkich jak Opackiego. A jeśli tak, to i ja byłbym na celowniku. Przecież sporo osób wie, co nas łączy.
Może to pod wpływem alkoholu, sam nie wiem, ale przemknęła mi przez głowę myśl, że w takich sytuacjach nie warto mieć przyjaciół.


11 września, poniedziałek

Niedziela była miłym, spacerowym dniem. Wybraliśmy się z Ireną do centrum handlowego, gdzie kilka dni wcześniej z wielką pompą została odsłonięta mozaika przedstawiająca Konstantynopol.
Była taka... taka tradycyjna w duchu. Żadnych nowych elementów, prawie jak ilustracja ze starej książki. Tyle że bez tureckich naleciałości. I bez żadnej nowoczesnej techniki.
Mozaiki były jedną z tych nowinek, które polubiłem, podobnie jak ikony. Odpowiadała mi spokojna estetyka pełna błękitów i złoceń. Może brak w tym było nowoczesności, za to człowiek bezbłędnie odszukiwał uspokajające go trwałe elementy. Przy nowoczesnej sztuce często się gubiłem.
– Ech, chciałbym kiedyś tam trafić – westchnąłem, przypatrując się znakomicie oddanym budowlom. Konstantynopol na mozaice był miastem tak wielkim jak żadne na ziemi, większym od Mexico City.
Irena zaśmiała się lekko.
– Trafić i wrócić, Jurek. Inaczej bym cię nie puściła.
No tak. Zapomniałem, że ona sama nigdzie się nie wybierała. Miała już swoją oazę, swój mały Konstantynopol.

* * *

Zwykłe zacięcia papieru nie stanowiły problemu. Jednak zdechnąć w połowie kserowania dokumentów dyrektora Karańczyka, który koniecznie chciał je mieć na wczoraj – i to zdechnąć w taki sposób, że jedna z kartek została w mechanizmie i w żaden ludzki sposób nie dała się wyciągnąć – no, to był formalny sabotaż. Zanim przyjedzie ktoś z serwisu, minie pół dnia. Albo i cały, jak źle pójdzie. Jeśli pan Henio ostro imprezował w weekend, teraz głowa pewnie boli go zbyt mocno, żeby się grzebał w bebechach jakiejś tam maszyny.
Długonoga sekretarka dyrektora, miła blondynka o nieco zagubionym spojrzeniu, patrzyła na mnie bezradnie. Przypominała sarnę pośrodku leśnej drogi oślepioną światłami samochodu.
– I co ja mu powiem? Kurier już czeka, a tu taki pasztet. Wzruszyłem ramionami.
– Prawdę, pani Jadwigo. Że ten stary trup – tu dźgnąłem palcem kserokopiarkę w bok, chociaż miałem ochotę kopnąć ją z całej siły – nadaje się już tylko na cmentarz albo do muzeum. Trzeba kupić coś nowego. Ta minolta była nowa, ale trzy lata temu.
Kiedy poszła, zadzwoniłem do serwisu. Obiecali przyjechać jeszcze dziś. „Cóż za niezwykła łaskawość” – pomyślałem, odkładając słuchawkę.
– Kiedyś cię opiszę, stara pierdoło – mruknąłem pod nosem, wodząc palcem wskazującym po szarym boku kserokopiarki. – I wtedy dopiero się zawstydzisz.

* * *

A potem nadeszła chwila prawdy – umówione spotkanie ze Śliwińskim.
Chyba po raz pierwszy w ostatnim czasie jechałem do Katowic z prawdziwą nadzieją na jakiś mały sukces. Zdawałem już sobie sprawę, że bez pomocy antykwariusza nic nie wyjdzie z moich planów wstąpienia do pisarskiego cechu. W końcu zepsuję się niczym ta nieszczęsna minolta – tyle że mnie nikt nie będzie naprawiać. Prędzej wyrzuci na śmietnik, a weźmie kogoś nowego, pełnego sił.
Na szczęście Śliwiński wydawał się zainteresowany zarobieniem na mnie i miałem wrażenie, że jest to układ korzystny dla nas obu.
Kiedy wszedłem do antykwariatu, pakował właśnie w dużą płócienną torbę jakiś obraz. Wyraźnie dostrzegłem złocone ramy. Podał pakunek starszemu mężczyźnie niespokojnie przedeptującemu z nogi na nogę.
– No to tak jak się umawialiśmy, panie Jacku – powiedział, a potem uśmiechnął się do mnie. Kiedy jego klient wyszedł, wskazał mi krzesło obok siebie. Usiadłem.
– Kawy? – spytał z życzliwością, unosząc dzbanek. – Mamy trochę czasu, antykwariat musi normalnie pracować, naszą sprawę załatwimy po zamknięciu.
Zaprzeczyłem ruchem głowy. Miałem w krwiobiegu tyle adrenaliny, że kawa mogłaby mnie zabić.
– Nie jest łatwo być urzędnikiem cesarskim, co? – zagadnął Śliwiński, nalewając sobie do kubka słuszną porcję kofeiny. – I niezbyt chyba bezpiecznie? – W jego oku błysnęła ironia.
– Prawda – przytaknąłem z niechęcią. – Ale chyba pan tu, na swoim, też nie ma spokoju. Choćby ten minf, który się dopytywał o książki do wycofywania.
Antykwariusz popatrzył na mnie z uśmiechem. Odstawił dzbanek na bok, zrobił miejsce dla kubka.
– Do wszystkiego można się przyzwyczaić, panie Radogosz, do wszystkiego... do niebezpiecznych rzeczy także. Chociaż do wygody człowiek przyzwyczaja się najszybciej – dodał z głośnym śmiechem.
Obserwując go, wychwyciłem pewną prawidłowość. Gdy od rozmowy o pogodzie przechodził do spraw, które dotyczyły go bezpośrednio, kąciki jego ust przybierały wyraz ironicznego dystansu. Jakby z takim samym spokojem był gotów traktować rzeczy zarówno złe, jak i dobre. „Stoik” – pomyślałem.
Tak rozmawiając o niczym i od czasu do czasu przerzucając się niewiele wartymi uwagami, dotrwaliśmy do osiemnastej. Wtedy Śliwiński wstał ze swego krzesełka.
– No to pojedziemy. Chyba że pan zrezygnował? – Spojrzał na mnie spod oka. Zamknął swój antykwariat i poprowadził mnie na pobliski parking pod kościołem, gdzie stało jego auto, półfurgonetka subaru. Gestem wskazał mi siedzenie obok kierowcy.
Po chwili znaleźliśmy się w samym centrum jednej z robotniczych dzielnic miasta, Szopienic. Śliwiński zaparkował w jakiejś ciemnej uliczce zabudowanej kilkupiętrowymi, podobnymi do siebie ceglanymi domami. Mieszkały w nich rodziny wujków i wszelkiego autoramentu relikty przeszłości.
– Tutaj. – Wskazał mi głową właściwą kamienicę.
Zerknął jeszcze na zegarek, później zaczęliśmy się wspinać po skrzypiących drewnianych schodach, klatką schodową cuchnącą pleśnią i moczem. Skądś dobiegł płacz dziecka. „Konspiracja jak na filmie” – pomyślałem na poły z rozbawieniem, na poły z duszą na ramieniu.
Śliwiński zatrzymał się na ostatnim, czwartym piętrze. Chwilę nasłuchiwał, nim zdecydowanie pchnął drzwi z lewej. Weszliśmy do środka.
Na samotnym krześle pośrodku oświetlonego pojedynczą żarówką przedpokoju czekał na nas jakiś zwalisty facet w ciemnych okularach. Przy jego nodze stała mała skórzana teczka.
W pierwszej chwili pomyślałem, że zaraz mnie ograbią. Nikt się nie dowie. Nawet Irenie nie wspominałem o Śliwińskim, mętnie tylko tłumacząc, że chodzi o jeden z katowickich antykwariatów. Ciało zakopią albo zamurują w ścianie i ślad po Jerzym Radogoszu, nieszczęsnym adepcie sztuki pisarskiej, zaginie na wieki. Moje zmurszałe kości zostaną odkryte, kiedy kamienica się zawali albo będą ją wyburzać.
Później przyszło mi do głowy, że mężczyzna przede mną to być może kuriał sprawiedliwości. Choć wyglądał całkiem inaczej niż ci czterej, którzy zabrali Opackiego z naszego karaskowskiego urzędu, miał w sobie coś z węża szykującego się do ataku. Albo był minfem. Niejeden spotkał ich na swej drodze. A wcale nie musieli się nosić urzędowo. Niedobre przeczucia rosły we mnie jak świeżo wyrobione ciasto drożdżowe.
Tymczasem mężczyzna sięgnął po teczkę. Szczęknął zamek i ze środka wyjrzały grzbiety książek. Ich właściciel wziął trzy i podał mi je nieco wielkopańskim gestem, jakby darowywał stangretowi srebrną papierośnicę w zamian za jakieś nadzwyczajne usługi. Pamiętałem te pozycje z bibliografii i przypisów. Ostrogorski, Jurewicz i znana mi tylko z odnośników kronika Geoff roya de Villehardouina o zdobyciu Konstantynopola podczas czwartej wyprawy krzyżowej! Zostały wycofane, miały być wznowione po zaakceptowaniu przez odpowiednie instancje ministerialne, ale nigdy to nie nastąpiło.
– Dwieście za każdą – rzucił mężczyzna. Miał oschły, nieprzyjemny głos.
Oczywiście miałem przy sobie pieniądze, jednak taka kwota była wprost porażająca! W dodatku w Villehardouinie zapewne nie znajdę ani słowa na temat mojego Samuela. Chociaż z drugiej strony warto mieć...
– Strasznie drogo – odparłem tonem zapraszającym do negocjacji. Zamierzałem spróbować pogodzić jakoś ciekawość z potrzebą. – Niech pan spuści chociaż na pięćset za wszystkie trzy.
– Spuścić to ja mogę pana ze schodów! – odwarknął gniewnie. – Dwieście za książkę albo do widzenia. – Wstał i zrobił ruch, jakby chciał zniknąć w głębi mieszkania. Stamtąd także zalatywało pleśnią.
Później znów rozparty na krześle, które zaskrzypiało pod nim niespokojnie, popatrzył na Śliwińskiego, zupełnie jakby mówił: „Kogo ty mi tutaj przyprowadziłeś?”.
– Ja się nie targuję – rzucił. – Bierzesz, człowieku, albo nie zawracaj mi głowy. Wyjąłem portfel, odliczyłem banknoty.
– Zaraz – zmieniłem zdanie. – Chcę przynajmniej zajrzeć, przecież nie będę kupować kota w worku.
Skinął głową. A ja zerknąłem do spisów treści oraz do indeksów. „Tak – stwierdziłem z nadzieją – będę mieć pożytek z tych książek”. Zatem z ciężkim westchnieniem podałem mu sześć setek. Będę musiał pożyczyć od Hałasińskiego, bo jak się Irka dowie, ile wydałem na te fanaberie, to miesiąc cichych dni przed nami jak nic.
Później Śliwiński odwiózł mnie na dworzec.Kiedy wysiadałem z samochodu, mruknął:
– A tak w ogóle powodzenia.I odjechał, zostawiając mnie na ulicy.

* * *

Już w autobusie chciałem krzyczeć z radości, podzielić się ze wszystkimi swoim szczęściem. Byłby to jednak krok samobójczy: ludzie, nawet jeżeli nie powodowani prawomyślnymi odruchami, to z czystej chciwości mogliby mi odebrać z takim trudem zdobyte książki. Po czym zanieść do antykwariatu. Figiel losu mógł sprawić, że akurat do tego, gdzie je kupiłem. Pijąc kawę, Śliwiński opowiedział mi taką właśnie historię, podśmiewając się ironicznie z jednodniowego właściciela. Jednak kiedy dotarłem do domu, nie potrafiłem już dłużej kryć swojej radości.
– Irena, popatrz! – zawołałem, ledwie zamknąłem za sobą drzwi naszego mieszkania.
Widok męża zrzucającego buty w przedpokoju nie był dla niej nowością ani tym bardziej szokiem. Za to kiedy wyjąłem z teczki książki, oczy zaświeciły jej się tak samo jak mnie parę godzin wcześniej.
– Fiu! – gwizdnęła, biorąc do ręki „Dzieje Bizancjum” Ostrogorskiego. Z trudem utrzymała ją w ręku. – Waży chyba ze trzy kilo!
Uśmiechnąłem się triumfalnie.
– Wiedza, Iruś, rzetelna wiedza... Musi ważyć. No, idę. – Zrobiłem krok w stronę mojego gabinetu.
– Ejże, tak bez kolacji? – Złapała mnie za ramię i siłą zaciągnęła do kuchni. Później zacząłem skubać tę trawę wiedzy na bizantyńskich pastwiskach.
I niemal natychmiast doznałem szoku!
Pamiętacie ten pierwszy etap konkursu? Tego wymoczkowatego okularnika, który jak dziecko cieszył się, że wylosował dzielnego i sławnego cesarza Herakliusza? Nawet mu wtedy przez chwilę zazdrościłem...
A teraz wyczytałem o tym wielkim bazyleusie tyle, że cały ten jego triumfalny powrót do Konstantynopola był to jeden wielki pic na wodę! A niezwykłą wdzięczność mieszkańców Miasta, którzy na cześć zwycięzcy ustawili mu most ze statków posypany piaskiem i przykryty gałęziami laurowymi, aby mógł suchą nogą przekroczyć Bosfor, uznałem bardziej za dowcip niż propagandę.
Prawda była taka, że wyprawa okazała się katastrofą. Cesarstwo straciło prowincję syryjską, Herakliusz popadł w depresję, a w dodatku nabawił się choroby morskiej! I gdyby nie zawiązany w Konstantynopolu spisek mający go obalić, zapewne do końca swych dni siedziałby tam, gdzie go te dwie choroby dopadły, czyli w pałacu Hiereia na anatolijskim wybrzeżu!
W niedowierzaniu pokręciłem głową. W ofi cjalnych książkach wszystko było inaczej. „Ciekawe dlaczego?” – pomyślałem, w zadumie przygryzając paznokieć. Z tej niepoprawionej historii Bizancjum wynikała straszna walka, obraz zupełnie odmienny od tego ofi cjalnego, akcentującego pokój społeczny i kontynuację władzy. Także w programach edukacyjnych w telewizji Wieczne Cesarstwo jawiło się jak oaza dobra na tle tureckiej zarazy i gruzów po Rzymie.
Wszystko to potwierdzało moje wcześniejsze podejrzenie, że za brakiem książek i stron internetowych o dziejach Bizancjum kryje się coś więcej. Że to nie przypadek, tylko jakaś próba manipulacji. Być może jako członek cechu pisarskiego miałbym dostęp do źródeł po zobowiązaniu się do milczenia. Być może.
Pewne było za to, że jako zwykły obywatel Jerzy Radogosz zostałem oszukany.
Nagle ktoś zapukał do drzwi gabinetu. Do środka weszła Irena, niosąc filiżankę z kawą. Postawiła ją na biurku obok urodzinowej szyszki.
– Tylko mi nie zaśnij w gabinecie. – Z troską musnęła palcami mój policzek. – Łóżko mamy w innym pokoju. Nadal wspólne, pamiętaj. – Roześmiała się i wyszła, dostrzegając mój nieobecny wzrok.
Sięgnąłem po kawę, drugą ręką wertując Ostrogorskiego. Sporo rzeczy zgadzało się z oficjalnymi tekstami. Odkrywałem jednak coraz więcej różnic. I to jakich!
– A niech to dunder świśnie! – mruknąłem naraz. Filiżanka zadrgała mi w ręku, parę kropel pociekło po boku naczynia i spadło na otwartą stronę.
O ile Herakliusz przynajmniej był wymieniany również w dziełach normalnie dostępnych, to z postacią Kruma zetknąłem się po raz pierwszy. Właśnie stronę opisującą jego dokonania zalałem kawą.
Jak bowiem twierdził Ostrogorski:

...w Plisce panował wówczas Krum, natura prymitywna i dzika, żądna walki i zwycięstw. Stał się też wkrótce postrachem Bizancjum. W obronie przed Bułgarami cesarze bizantyńscy wznieśli całą linię fortyfikacji, której najważniejsze punkty stanowiły Deweltos, Adrianopol, Filipopolis i Sardyka. Otóż na wiosnę 809 roku Krum zdobył Sardykę przez zaskoczenie, zrównał z ziemią fortyfikacje i wymordował cały garnizon. Nicefor zareagował natychmiast z całą energią: po demonstracyjnym marszu na Pliskę skierował się do Sardyki, by odbudować fortecę, ale prawdziwe kroki wojenne rozpoczęły się w dwa lata później, po wielu starannych przygotowaniach.

A kawałek dalej:

Na wiosnę roku 811 Nicefor przekroczył granicę bizantyńsko-bułgarską na czele licznej armii, dotarł do Pliski i – odrzucając propozycje pokojowe Kruma – zniszczył stolicę Bułgarów, paląc przy tym pałac chagana. Ponowne, nader pokorne prośby o pokój zostały znów odrzucone, gdyż Nicefor był zdecydowany raz na zawsze skończyć z Bułgarią. Ścigał więc chagana, który wraz ze swym wojskiem ratował się ucieczką w góry. Tu jednak odmieniły się losy: armia bizantyńska została otoczona pośród przełęczy górskich i wybita niemal do nogi. Cesarz znalazł śmierć na polu bitwy, a zwycięski chagan kazał sporządzić z jego czaszki czarę, z której na biesiadach przepijał do swoich bojarów.

Odłożyłem książkę. Takie fakty należało dawkować ostrożnie, żeby nie dostać wylewu z nadmiaru emocji. Zacząłem za to niespokojnie chodzić po pokoju, rozmyślając o swoim tekście. Wziąłem do ręki szyszkę, przejechałem palcem po coraz szerzej rozchylających się brązowych łuskach. Wyskubałem jedno czarne ziarenko i wsadziwszy do ust, zacząłem je ssać.
Miało lekki orzechowy posmak. A po rozgryzieniu zostawiło mi na języku cierpką gorycz, jak zgnieciona pestka cytryny.
Kiedy o trzeciej w nocy kładłem się spać, usiłując nie zbudzić Ireny, ta zamruczała coś sennie, mocniej naciągnęła kołdrę na głowę i znów zasnęła.
Ja zaś jeszcze dobrą godzinę wierciłem się w łóżku, nie mogąc zmrużyć oka. Wciąż rozmyślałem o dzikim, pogańskim władcy, który jakże kontrastował z panującym w tym samym czasie Karolem Wielkim. Ale to nie wielkiego średniowiecznego cesarza Zachodniej Europy, lecz barbarzyńcy Kruma Bizancjum bało się tak bardzo, że postanowiło wymazać go z pamięci.
W mojej głowie wirowały fakty dotąd nieznane, zaskakujące, a może nawet niebezpieczne. Cóż z tego?! Wreszcie znalazłem się w ich posiadaniu!


12 września, wtorek

Tymczasem afera z leśnikami zataczała coraz szersze kręgi w karaskowskiej sadzawce. Następnego dnia stugębna plotka doniosła, tym razem nie omijając nawet mojej celi z kserokopiarką, że w domu Jana Tarkusza, a dokładniej w jego przydomowym ogrodzie, znaleziono charakterystycznie obdarte z kory lub nacięte drzewa. To mogło oznaczać tylko jedno: sekta w sposób niepodważalny zamanifestowała swą obecność w mieście.
– Całe szczęście – dodała z westchnieniem pani Maria z działu kadr, która podzieliła się ze mną tą nowiną – że Tarkusz od roku już nie pracuje w naszym magistracie, tylko dojeżdża do urzędu celnego w Katowicach. Całe szczęście, ale podobno i tak strateg temu wydał w porozumieniu z obu biskupami, katolickim i prawosławnym, dekret o objęciu Karaskowa kwarantanną.
Wszystko to było jedno wielkie „podobno”. Ale tylko głupi nie zacząłby się bać.

* * *

Jakby tego było mało, wieczorem napadła nas Andżelika. Oczywiście jak zwykle chciała się poradzić Ireny. Na mnie spoglądała z ledwie skrywaną pogardą i podejrzliwością. Gdyby nie to, że matkowanie bachorowi sprawiało mojej żonie jakąś perwersyjną przyjemność, wywaliłbym Andżelikę na zbity pysk albo kazał wybatożyć. A tak, nie chcąc wysłuchiwać bzdur o religijnych wątpliwościach słodkiego dziewczęcia oraz o cudownym samopoczuciu spowodowanym głodówką, musiałem uciec do swego gabinetu. Ale dopadła mnie i tam. Zapukała i nim zdążyłem coś odpowiedzieć, wbiła się do wnętrza. Dobrze, że wszystkie książki miałem pochowane, a plik z tekstem zdążyłem zamknąć.
– Pisze pan? – spytała z ponurą miną, kiwając się nade mną niczym wygłodniała żyrafa. Tylko czekać, jak zacznie mi wyskubywać włosy.
– Zabrałem pracę do domu. A co?
Dobrze wiedziałem, o co jej chodzi. Stara Leśniewska nie kupiła bachorowi komputera. Czasem w chwilach słabości pozwalałem więc Andżelice używać swojego.
„Ale nie tym razem, słonko” – pomyślałem mściwie.
– A, bym sobie w coś zagrała – westchnęła.
Gdyby wezbrały we mnie ojcowskie uczucia, pewno bym zaczął rozmyślać nad sprzecznością pomiędzy religijnym uniesieniem a spędzaniem czasu na grze w „Rainbow Warrior”.
– Nie dziś. Muszę wrócić do pracy. – I odwróciłem się do dziewuchy plecami.
– Stary piernik – dobiegły mnie od drzwi słowa wypowiedziane półgłosem, tak żebym ja je usłyszał, a Irena nie.
A potem z głośnym trzaskiem drzwi zamknęły się za Andżeliką. No i dobrze. Przeklęty bachor. Do resocjalizacji.


13 września, środa

W atmosferę psychozy najbardziej precyzyjnie utrafi ł Jacek Porczyński, zaopatrzeniowiec naszej kantyny.
Utrafił zresztą całkiem dosłownie. Siedzieliśmy właśnie przy stole w parę osób i jedliśmy drugie śniadanie, kiedy z zaplecza usłyszeliśmy głośne przekleństwa. Patrycja zrobiła przepraszającą minę i zniknęła za drzwiami.
Po chwili wyszli stamtąd razem: zmartwiona barmanka i chmurny Porczyński.
– Cóż tak pan klnie, panie Jacku? – spytał Boniak, referent w dziale komunikacji. – Świeżego pieczywka zabrakło czy jak?
Porczyński znów zaklął.
– Refleksu zabrakło, psiakrew. W drzewo na skwerze wjechałem. Zderzak do wymiany, a jarzębiny też szkoda. Rana głęboka na dwa palce, aż do białego. Uschnie pewnie na jesień.
Przypomniałem sobie rozmowę o solidach. „Szkoda jarzębiny – pomyślałem. – Jak wygram, zasadzę nową. No tak, ale przecież nie umiem tego poematu napisać” – zreflektowałem się poniewczasie.
– No to kuriałowie będą cię mieli na widelcu, Jacek – powiedział tymczasem znad swojego bigosu Rysiek Rembel. – Mogą nie uwierzyć, że drzewko oznaczyłeś przez przypadek...
Oczywiście żartował, cały magistrat znał go z takiego lekko sowizdrzalskiego poczucia humoru. Ale Porczyński zbyt był zaaferowany, żeby zrozumieć dowcip. Jakby piorun w niego wstąpił. Stanął pośrodku ciasnej kantyny i nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Lepiej zadzwoń do sekretariatu stratega, zanim ktoś doniesie, że zrobiłeś to celowo – ze śmiertelną miną ciągnął Rembel. – Upomnienie da się jakoś przeżyć, a wywózka do obozu pracy przy Via Konstantynika... przykra sprawa. Pechowy kierowca zniknął na zapleczu. A wtedy Rysiek chrząknął i rzekł teatralnym głosem:
– Jakiś powód ci kuriałowie w końcu muszą mieć, żeby tu przyjechać, nie?
I skoczył za Porczyńskim, żeby ten głupim telefonem nie narobił sobie prawdziwych kłopotów.

* * *

Podczas kiedy ja poznawałem prawdziwą historię Bizancjum, jakieś niepokojące, niezdrowe szaleństwo rozlało się po całym mieście. Sięgnęło także mojego domu.
Na głodówkę młodej Leśniewskiej spoglądałem z filozoficznym spokojem. Cierpliwie czekałem, aż się dzieciakowi znudzi ta zabawa. Wystarczy, że po raz kolejny zobaczy swoją koleżankę spokojnie zajadającą lody albo coś równie smacznego i... kalorycznego.
Sytuacja rozwijała się jednak w sposób dynamiczny, a ja egzamin z psychologii podlotka płci żeńskiej oblałbym z kretesem. Jak widać, nie nadawałem się na ojca.
Ledwie wróciłem z pracy, zobaczyłem warującą w oknie starą Leśniewską.
– A pani Irenka kiedy będzie? – spytała. Oczy miała zapuchnięte od płaczu.
Chętnie bym jej odpowiedział: „Nigdy”. Mogłem się przecież poczuć urażony, że sąsiadka nie uznała mnie za dobre koło ratunkowe. Jednak zgodnie z prawdą wyjaśniłem, że moja żona powinna wrócić w porze „Wiadomości”.
No i o oznaczonej godzinie w drzwi mojego mieszkania wkroczyła Irena z płaczącą jej na ramieniu Leśniewską. A ja zyskałem całkowicie mi zbędną wiedzę, że Andżelika postanowiła wstąpić do klasztoru, aby swymi modlitwami odkupić choć część win mieszkańców Karaskowa.
– Nie wezmą jej – powiedziała pocieszająco Irena. – Za młoda, a poza tym prawie nie ma klasztorów dla mniszek. No i modlić się można wszędzie, nawet w mieszkaniu...
Leśniewska nadal pochlipywała głośno.
– Też jej to mówiłam, ale ona twierdzi, że jak trzeba będzie... jak trzeba będzie... to ona boso pójdzie do Warszawy.
Zamknąłem za sobą drzwi gabinetu, odcinając się od kłopotów obu Leśniewskich. Niech Irena robi za siostrę miłosierdzia, skoro chce. Ja miałem dosyć własnych problemów.
Schyłek tego lata wydawał mi się coraz bardziej dziwny i szalony. A przecież do jego końca było jeszcze półtora tygodnia!


14 września, czwartek

Atmosfera zagęszczała się coraz bardziej. Rozmowy prowadzono przyciszonym głosem, a pracownicy magistratu ważyli swe słowa niczym Ozyrys ludzkie uczynki na szalkach dobra i zła. Wyglądało to tak, jakby wszyscy czekali, aż przyjdzie wielka nocna burza z piorunami, która oczyści i odświeży powietrze, przy okazji zmywając trochę brudu z elewacji. Tego dnia „Wiadomości ” przyniosły wprost niezwykłe nowiny.
Prezenter zaczął program z miną zwiastującą złe wieści, witając się z widzami jeszcze bardziej chłodno niż zwykle. A później bez żadnych wstępów oznajmił, że siły bezpieczeństwa pochwyciły kolejnego szpiega. Sprawa wydawała się jednak o wiele poważniejsza...
– „...bowiem jak twierdzi nasze źródło w ministerstwie bezpieczeństwa publicznego – kontynuował – nie mamy tym razem do czynienia ze szpiegiem unijno-natowskim, jak dotąd bywało i do czego zdążyliśmy się przyzwyczaić, bo nie pierwszy to raz wrogi nam sojusz ekonomiczno-polityczny próbuje sypać piach w tryby dobrze funkcjonującej prowincji Cesarstwa. Należy ze smutkiem stwierdzić, że prawdopodobnie pochwycony dziś w nocy agent działał na zlecenie zarówno Unii Europejskiej, jak i naszego wschodniego sąsiada, Białorusi. – Tu prezenter przybrał dramatyczną minę przerażonego, oburzonego i zatroskanego zarazem człowieka, a na ekrany wypłynęła infografika z granicami państw. Dotąd na mapie Białoruś nosiła zielony kolor nadziei na zjednoczenie. Teraz biała, niewinna prowincja Polska otoczona była ze wszystkich stron jaskrawoczerwoną, jednolitą przestrzenią, z której trudno było wyłowić granice poszczególnych wrogów. – To zaś stawia pod znakiem zapytania współpracę naszych sojuszniczych dotąd państw i nasila potrzebę wzmocnienia stacjonujących na granicy polsko-białoruskiej jednostek”.
Westchnąłem ciężko.
– Hałasiński chyba ma rację – powiedziałem do Ireny. – Idą zmiany.
Moja żona tylko pokręciła głową. Odniosłem wrażenie, że bardziej niż konfliktem z Białorusią jest pochłonięta ciemnymi plamkami na końcach liści jednej ze swych roślinek o nic mi niemówiących łacińskich nazwach. Ja rozpoznawałem tylko jukę zajmującą kąt obok drzwi balkonowych.
– Boże, dlaczego nas to wszystko musiało spotkać! – mruknęła. – Ledwie zdążyliśmy zapomnieć o tym konflikcie granicznym z Unią, ledwie ludzie zdążyli zdjąć żałobę po bliskich....
Z trudem ukryłem zdumienie. Chyba po raz pierwszy coś takiego powiedziała.


15 września, piątek

W takiej właśnie atmosferze narastającego napięcia powrócił temat uczczenia siódmej rocznicy objęcia nas przez Bizancjum swym opiekuńczym uściskiem. Termin zbliżał się nieubłaganie, czasu pozostało trochę ponad miesiąc, więc Rudziński znów zwołał apel, i to w połowie dnia. Z godzinę narzekał, że nikt nie ma pomysłu, w jaki sposób nasz karaskowski magistrat miałby włączyć się w obchody tego ważnego święta.
– Widzisz, a Zuza to przynajmniej miała koncepcję – rzekł do mnie po apelu Grzesiek, kiedy na chwilę zajrzeliśmy do kantyny Patrycji. Hałasiński uważał, że choć kawa tutaj jest znacznie gorsza od tej parzonej przez jego sekretarkę, przynajmniej zwykli urzędnicy nie powiedzą, że ich szef nie ma kontaktu z ludźmi. I po prawdzie dobrze na tym wychodził. – Można by to trochę zreformować i pójść...
– Pójść to by można – odparłem, uśmiechając się krzywo. – Ale jak chcesz z nią jeszcze trochę pobyć, to lepiej wybij jej takie pomysły z głowy, bo oboje zawędrujecie do więzienia...
Grzesiek jakoś nie wydawał się tym specjalnie przejęty.
– Co chcesz, artystka. A dla nich niełatwe czasy nastały... Wzruszyłem ramionami.
– Przynajmniej ma papier swego cechu, chociaż w galerii stoi. A ja? Hałasiński spojrzał na mnie badawczo.
– No właśnie, a ty... Piszesz to swoje arcydzieło?
Skinąłem głową. Nie zamierzałem go jednak wprowadzać w nagle powstałe komplikacje, czyli Jerzego Radogosza potyczki z literaturą źródłową oraz Krumem popijającym z czaszki bizantyńskiego cesarza.
– A piszę. Bóg raczy wiedzieć, co mi z tego wyjdzie.
Na to Grzesiek tylko prychnął. Przypatrywał się Patrycji. A dokładniej kształtnym nogom dziewczyny podkreślanym przez mini w szkocką kratkę.
– Boga w to nie mieszaj, sam jesteś sobie winien.
Miał rację: po co szukałem zakazanej wiedzy w jeszcze bardziej zakazanych książkach?




Dodano: 2007-07-24 02:57:02
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS