NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

McDonald, Ian - "Hopelandia"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Ringo, John - "Księżniczka buław"
Wydawnictwo: ISA
Data wydania: Maj 2007
ISBN: 978-83-7418-145-7
Oprawa: miękka, bez obwoluty
Format: 135 x 205 mm
Liczba stron: 352



Ringo, John - "Księżniczka buław" #6

Rozdział szósty
– Gliniarz rozmawiał z Chauvetem – oznajmił zastępca szeryfa Mondaine.
Spotkanie odbywało się na tyłach starego kościoła, gdzie niegdyś mieściła się zakrystia. Pomieszczenie urządzono tak, aby spełniało minimalne standardy biurowe, i teraz służyło za siedzibę przywódców kultu. Na tylnej ścianie przy oknie zawieszono czarną flagę z wizerunkiem czegoś, co przypominało dziwacznego zielonego smoka. W kącie stała rzeźba tego samego stwora, potwornie zdeformowanego i wykrzywionego w okrutnym grymasie. Carlane Lancereau stał za biurkiem z rękami złożonymi na plecach i spoglądał na bayou.
– Mówiłem przecież, że powinniśmy go zabić – podkreślił Mondaine, kiedy nie doczekał się reakcji. – Złożyć go w ofierze Władcy.
– Taka dusza nie zdałaby się na wiele; zużyta i strawiona przez czas i trudy życia – orzekł Carlane. – O czym właściwie mógłby zameldować ten gliniarz? O tym, że na bagnach żyją diabły? Że całe miasteczko zaprzedało się złu? Że słyszy głosy w swojej głowie? To nie powinno nam zaszkodzić. A po dzisiejszej nocy to wszystko i tak będzie bez znaczenia. Władca wspaniale się pożywi. Potem będzie mógł objawić się na ziemi w pełnopostaciowym wcieleniu. Wówczas ruszymy. Przygotuj się.
– Oczywiście, wasza niegodziwości – rzekł Mondaine i ukłonił się.
– Ale przyprowadź do mnie funkcjonariusza Lockharta i tę kobietę – dodał Carlane, odwracając się i spoglądając na zastępcę szeryfa; oczy lśniły mu chorobliwie zieloną barwą. – Dusza Lockharta jest przesiąknięta złem ulicy i niewiele warta. Za to kobietę otacza aura siły. Będzie doskonałym pożywieniem dla Władcy.

* * *
– Czekaj – rzucił Lockhart, gdy zbliżali się do samochodu. Auto stało na jednym z zarezerwowanych miejsc parkingowych przed gmachem sądu. Wyciągnął kluczyki i wcisnął kciukiem jeden z przycisków. Zero reakcji. – Cholera – burknął i ponownie nacisnął przycisk.
– Czego się spodziewałeś? – spytała Barbara, unosząc brwi.
– Że uruchomię silnik – odparł Lockhart. – W czasie wojen narkotykowych mieliśmy serię napaści na policję. Teraz wszystkie nieoznakowane wozy policyjne można odpalać zdalnie, jako że często podkładano w nich bomby detonowane po przekręceniu kluczyka w stacyjce. A ten nie zapala.
– Może wysiadła bateria w pilocie – podpowiedziała Barbara, uśmiechając się kątem ust.
– Może – odparł Lockhart. – Zostań tu.
Podszedł do samochodu, otworzył drzwi kluczykiem i spróbował uruchomić silnik.
– Czyżby jednak samochód się zepsuł? – rzuciła Barbara, podchodząc do niego.
– To naprawdę irytujące – odpowiedział Lockhart. Wyszedł z auta i wczołgał się pod podwozie, brudząc ubranie błotem. Przez chwilę dłubał coś pod autem, po czym wyczołgał się i wstał. – Przecięto przewody zapłonowe – oznajmił, marszcząc czoło. – I brakuje pewnej części. Ponieważ była połączona zarówno z komputerem, jak i solenoidem, nie wystarczy podłączyć inny kabel.
– Nie mamy samochodu – orzekła Barbara, nieco zmartwiona.
– Nie mamy – zgodził się detektyw, kiwając głową. – To głupie, bo wystarczy, że zadzwonię do wydziału policji w Nowym Orleanie i podeślą po mnie wóz służbowy. To znaczy po nas.
– I co teraz? – spytała Barbara.
– Weź swoją torbę – polecił Lockhart, obchodząc wóz i zbliżając się do bagażnika. – Pójdziemy do hotelu i wynajmiemy dwa pokoje. Następnie wezmę od ciebie butelkę burbonu i udam się do Piggly Wiggly. Zadzwonię do porucznika Chimota. Ty zostaniesz w hotelu.
– O nie. To motyw rodem z horrorów. Równie dobrze mógłbyś zaproponować: „Rozdzielmy się”.
– Masz rację – przyznał Lockhart z uśmiechem. – Zatem plan B. Oboje pójdziemy do telefonu. Ja skontaktuję się z wydziałem policji. Potem zabierzemy twoją torbę, wrócimy do hotelu i zrobimy wymianę. Nie zabiorę cię na rozmowę z tym pijaczyną. Zostaniesz w hotelu.
– No to chodźmy – ponagliła go Barbara, machając w kierunku sklepu. – Ale najpierw zabierzmy moją torbę.
Zarzuciła plecak na ramię i pomaszerowała za detektywem do sklepu dwie ulice dalej.
Obserwowała jego plecy, kiedy wyciągał kartę telefoniczną i wybierał numer.
– Co? – mruknął Lockhart po chwili.
– Co co? – spytała Barbara.
– Posłuchaj – odpowiedział Lockhart, unosząc słuchawkę.
– Wybrany numer jest nieprawidłowy, proszę ponownie wybrać numer. Dwa-trzy-dwa. Wybrany numer jest nieprawidłowy...
– Jaki numer wykręciłeś? – spytała Barbara.
– 997 – odrzekł Kelly, trzasnął słuchawką, po czym sięgnął do kieszeni po drobne.
– Nie zwracaj na mnie uwagi. Jestem tylko wystraszoną kobietą – oświadczyła Barbara. – Ale jeśli pozwolisz, zauważę, że robi się ciemno.
– Wiem – odparł Kelly, wrzucając monety do aparatu. Szybko wybrał numer i znów zaklął. – Sukinsyn!
Barbara usłyszała to samo nagranie automatycznej informacji.
– Może ja spróbuję – podsunęła. – Masz więcej drobnych?
Jej numer domowy i numer ojca w Denver również okazały się „nieprawidłowe”. A kiedy wykręciła zero, nie zgłosił się żaden operator.
– W porządku – burknął Kelly, kręcąc głową. – Jakimś sposobem udało im się, kimkolwiek są, spieprzyć także telefon.
– Uważaj na słowa – skarciła go Barbara automatycznie. – To znaczy, że jesteśmy w krainie Indian odcięci od posiłków, zgadza się?
– Tak – przyznał Kelly, powstrzymując uśmiech.
– W takim razie musimy samodzielnie przetrwać i albo czekać na wsparcie, albo spróbować się stąd wydostać – powiedziała, potwierdzając każde słowo delikatnym skinieniem głowy. – Hotel nie zachwyca, ale to najlepsze, na co nas stać. Pójdziemy tam i przyczaimy się z nadzieją, że jeśli się nie zameldujesz, twój szef kogoś po ciebie przyśle. Przyśle?
– Prawdopodobnie – zgodził się Kelly. – Powiedziałem mu wystarczająco dużo, żeby go zaniepokoić. Ale chciałbym pogadać ze staruszkiem. Trzymajmy się planu B. Pójdziesz do pokoju, ja wezmę twoją butelkę. Potem wynajmę oddzielny pokój, ale przyczaję się z tobą.
– Myślę, że mogę ci zaufać jak prawdziwemu dżentelmenowi – stwierdziła Barbara, uśmiechając się, gdy ruszyli w kierunku hotelu.
– Oczywiście! Jestem dżentelmenem w każdym calu.

* * *
Barbara wróciła do hotelu i zaczęła rozważać opcje. Była naprawdę wystraszona. Bardziej niż wówczas, gdy została zaatakowana w college’u. Niemalże tak bardzo jak wtedy, kiedy samochód potrącił Allison. Doszła do wniosku, że w Thibideau w Luizjanie dzieje się coś bardzo złego, a czające się w miasteczku zło wyciąga po nią łapy. Przez cały dzień odczuwała osobliwy niepokój, jakby lekkie mdłości. Wiedziała, że niczym się nie zatruła, ani nie jest chora; to było coś innego. Coś niesamowitego.
– Dobry Panie – wyszeptała, klękając i składając ręce. – Proszę, żebyś wysłuchał mojej modlitwy. Wierzę, że znalazłam się w sercu zła i proszę Cię tylko, aby Twoja boska moc pokrzepiła mnie w tej próbie. Będę działała na własną rękę, gdy źli ludzie po mnie przyjdą, lecz wyczuwam wielką złą moc. Uchroń mnie przed nią, Panie, proszę Cię o to w imię Jezusa, a ja zajmę się całą resztą. Bo chociażbym chodziła ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza. Opiekuj się mną, tak jak pasterz dogląda swych owiec, a ja zrobię wszystko, co może uczynić chrześcijanin, aby zostać przy życiu. Amen.
Po tej modlitwie poczuła się pocieszona, ale złożyła też Bogu obietnicę i musiała się przekonać, co powinna uczynić, żeby dotrzymać tego przyrzeczenia.
– Po pierwsze – mruknęła do siebie, rozpinając suwak butów. – Piep... buty muszą polecieć do kosza. – Gdyby musiała uciekać, lepsze będą buty do biegania. Gdyby upadła i skręciła kostkę, nie wyszłaby cało z opresji. Prawdopodobnie niedługo by pożyła.
Dżinsy... były zbyt obcisłe. Miała luźniejszą parę, która przy okazji była też ciemniejsza. Tenisówki miała białe, ale w razie potrzeby błoto powinno załatwić sprawę. Ciemna bluza, ciemna skórzana kurtka. Dodatkowo śliska skóra stanowiła nieznaczną ochronę przed ciosem nożem. Gdyby musiała się podkradać, zdradziłyby ją jasne włosy i twarz. Wyciągnęła czarną, jedwabną bluzkę i z grymasem niezadowolenia na twarzy zaczęła rozpruwać szwy. Po kilku ruchach igłą i nitką miała doskonale dopasowany kaptur. Wycięła otwory na oczy składanym scyzorykiem, który nosiła w torbie. Kiedy skończyła przygotowania, zniknęły ostatnie promienie słońca.
Usunęła napoje z plecaka, wyrzucając zapas wody na podłogę, a następnie umieściła w nim swoją torebkę. Wyjęła z torby kaburę i nałożyła ją, wsuwając do niej także zapasowe magazynki. Po chwili namysłu umieściła jeden pocisk w komorze H&K i dźwignią blokady iglicy zabezpieczyła kurek. Ułożyła poduszki na łóżku i przykryła je narzutami, tworząc coś, co przypominało ludzką sylwetkę. A co tam; w filmach taka „kukła” sprawdzała się znakomicie. Następnie wzięła kosmetyczkę i usiadła ze skrzyżowanymi nogami w kącie pokoju. Miała jeden bardzo ciemny odcień granatowego cienia do powiek, który powinien sprawdzić się jako kamuflaż. Wtarła go trochę wokół oczu, a potem rozsmarowała na całych dłoniach. Był lekko błyszczący, ale zawsze to lepsze niż biel skóry.
Zaczęła szukać w kosmetyczce innych przydatnych przedmiotów. Makijaż... wszelkie możliwe zastosowanie. Lakier do paznokci... nic nie przychodziło jej do głowy. Zapalniczka – powędrowała do kieszeni. Scyzoryk – trafił do prawej kieszeni. Zmywacz do paznokci – potencjalnie był przydatny, ale w co go włożyć? Wsunęła go do plecaka i dołożyła butelki z wodą, żałując, że nie kupiła ich więcej. Napoje gazowane też. Lakier do włosów... o, tak. Obowiązkowo.
Wszystko, co wydawało się jej zdatne do użytku, zapakowała do plecaka, po czym cisnęła go na bok, żałując, że nie zabrała ze sobą taśmy klejącej. Nie widziała szczególnej potrzeby jej użycia, ale przecież taka taśma ma tysiąc i jedno zastosowanie. Jedno z nich przeszło jej przez głowę. Podkradła się do pustych butelek po wodzie i zebrała je wszystkie. Gdyby znalazła taśmę...
Nagle uprzytomniła sobie, nad czym się zastanawia, i zamarła.
– Morderstwo pierwszego stopnia – mruknęła, zmarszczyła czoło i usiadła z powrotem na ziemi w pozycji lotosu. Cóż, gdyby musiała wybierać: popełnić morderstwo albo dać się zabić, zdecydowałaby się wykończyć przeciwnika.
Owszem, „nie zabijaj” prawidłowo tłumaczy się jako „nie morduj”. Ale przecież to właśnie planowała – morderstwo. Gdyby musiała siłą wyrywać się z miasteczka, lepiej nie udawać kowboja z westernu. Zamierzała uczynić to tak, jak uczył ją ojciec: przetrwanie, unik, opór, ucieczka. Nigdy nie należy uderzać frontalnie. Trzeba działać w ukryciu tak długo, jak tylko się da. Nie wolno pozwolić wrogowi odetchnąć.
Zabij ich, zanim zorientują się, że jesteś obok.
Zabij. Butelki dało się wykorzystać jako wygodne i skuteczne tłumiki w warunkach polowych. Zastosowanie tłumika było de facto i de jure dowodem działania z premedytacją. A to zawsze oznacza morderstwo pierwszego stopnia.
Zaczynała też odczuwać gniew. Głęboką, zimną złość, którą codziennie starała się kontrolować. Ale towarzyszyła ona zrozumiałemu napięciu, które jakimś sposobem czyniło ją silniejszą i bardziej skuteczną. Czuła demona szarpiącego się na uwięzi i wiedziała, że niebawem zostanie on spuszczony ze smyczy. Zdawała sobie sprawę, że morderstwo nie jest prawdziwą skazą duszy – było nią mroczne piętno towarzyszące uczuciom związanym z morderstwem: gniewowi oraz choremu poczuciu mocy dawania lub odbierania życia. To sedno grzechu przeciwko największej Jedności, przeciwko Bogu.
Niekiedy jednak, tak jak w tym przypadku, akceptowano i uważano za słuszne, że demon został wypuszczony. Zastanawiała się tylko, jak trudno będzie zagnać go powrotem do jego celi.
Rozważała moralne i prawne konsekwencje, gdy nagle zorientowała się, że zapadły głębokie ciemności.
A Kelly nie wrócił.

* * *
Kelly podszedł do przegniłych drzwi z boku szopy na łodzie, trzymając dłoń na służbowym glocku, i wskoczył do środka, czujnie rozglądając się wokoło.
W pomieszczeniu panował mrok i zalegały pajęczyny; brakowało połowy dachu. W kącie majaczył staruszek, trzęsąc się i jęcząc. Ale był tam sam.
Kelly przeszedł po betonowej posadzce, wypatrując zagrożeń, po czym potrząsnął mężczyznę za ramię. Starzec zaczął krzyczeć.
– Zamknij się! – polecił mu Kelly spokojnym głosem.
– O, Boże – jęknął staruszek, przewracając się na bok i szarpiąc za rękaw detektywa. – Proszę, powiedz, że masz butelkę! Błagam! Muszę się napić!
– Masz – odparł Kelly, wyciągając flaszkę zza paska. Kiedy alkoholik chwycił ją kurczowo, detektyw przytrzymał butelkę. – Tylko łyka – polecił, otwierając ją.
– Boże, ale dobre – oznajmił starzec, usiłując zatrzymać flaszkę, którą zabierał mu Kelly. – Proszę, zostaw. Muszę ją mieć, żeby uciszyć głosy!
– Dopiero, kiedy powiesz mi, co tu się dzieje – odparł Kelly i przykucnął. Pozwolił mężczyźnie napić się jeszcze raz, po czym odebrał i zakręcił butelkę. – Jak się nazywasz?
– Claude Chauvet – powiedział staruszek, przyciskając ręce do ciała. – Jestem znad Houma. Dawniej zajmowałem się pracą na budowie, rybołówstwem, a właściwie wszystkim, z czego były jakieś pieniądze. Miałem żonę i dzieci, ale ciągnęło mnie do butelki. Włóczyłem się przez pewien czas. Tutaj zahaczyłem się może z rok temu. Stary szeryf zamknął mnie w ciupie, aż wytrzeźwiałem na dobre. Nakarmił mnie, dał robotę na jednej z łodzi. Nie zdołał odciągnąć mnie od wódy, no ale, rozumiesz, jakoś pracowałem. Nie było to dla mnie wymarzone miejsce, ale wydawało się dobre jak każde, by wyciągnąć kopyta. Wiedziałem, że już niedługo. Za dużo wódy. Wątroba wysiadła.
– Co to za głosy? – spytał Kelly. – I czy wiesz, gdzie jest Carlane Lancereau?
– Jasne – prychnął staruszek. – Ale daj mi jeszcze łyka. Potrzebuję wspomagacza.
Kelly pozwolił mu znów przechylić flaszkę, którą natychmiast odebrał.
– Mów.
– Wszystko zaczęło się jakieś sześć miesięcy temu. Ludzie stali się jeszcze bardziej dziwaczni niż zwykle, niekiedy naprawdę się wściekali. Doszło do kilku morderstw, których nie było od dawna. Ludzie gadali o dziwnych światłach nad starym kościołem, Carlane zaś zaczął pojawiać się tu regularnie. Jeździł wychuchanym samochodem, nosił śmieszne ciuchy. Szeryf nie mógł sobie z nim dać rady, mawiał, że wszyscy Lancereau są zepsuci do szpiku kości. Wówczas zaginęło kilka dzieciaków. Niektórzy ludzie sądzili, że uciekły, ale szeryf miał inne zdanie. Wściekł się z tego powodu na zastępcę Mondaine’a. Nie mógł niczego znaleźć, dzieciaki przepadły na dobre. Rodzice się wyprowadzili, podobno otrzymywali pogróżki. A potem zaczęły się te głosy... – przerwał i spojrzał tęsknie na butelkę, więc Kelly pozwolił mu z niej pociągnąć. – To właściwie nie są głosy. Raczej wizje – podjął starzec pełnym napięcia głosem. Zerknął na policjanta lodowatym wzrokiem. – Każdy ma swoje demony, panie władzo. Pan o tym wie doskonale. Rzeczy, o których się myśli, nie całkiem słuszne. Pan też ma takie myśli.
– Każdy ma – przyznał Lockhart.
– Tak. Niech pan sobie wyobrazi, że wyciąga pan kosz raków, pański szef krzyczy, żeby się pan pospieszył, a pan dosłownie widzi, jak podrzyna łajdakowi gardło. Zupełnie jak w rzeczywistości. Czuje pan krew spływającą pomiędzy palcami, jakby pan to naprawdę zrobił. Ma pan ochotę go zabić, tak jak w nałogu narkotykowym. I nagle jak gdyby nigdy nic znów ciągnie pan linę.
– Powiedziałbym, że masz delirkę – podsunął detektyw.
– Nic podobnego – orzekł pijak, kręcąc głową. – Czasami widujesz rzeczy, które nie mogą być prawdziwe. Wielkie kształty, przed którymi nic by cię nie uratowało, gdyby cię ujrzały. Widzisz siebie, jak robisz... bardzo złe rzeczy. Nawiedzało mnie to cały czas. Ale kiedy piłem...
– Wizje ustępowały – dodał Kelly.
– Tak – przyznał Claude, przez jego ciało przebieg dreszcz. – Dlatego muszę mieć coś do picia. Jestem pijakiem, ale potrzebuję alkoholu, żeby uciszyć głosy. Niekiedy były to głosy przemawiające w dziwnym języku, przyzywające mnie. Potem nagle zmarł stary szeryf. Mocny jak byk. To był niezły skurczybyk, ale jednocześnie człowiek dobry i całkiem zdrowy. A tu wziął i zmarł. Potem zrobiło się naprawdę źle. Nocą słyszałem krzyki z kościoła. Straszne krzyki. I śpiewy, koszmarne zawodzenie, jakby ludzie próbowali wyrzucić z siebie słowa, których nie potrafią poprawnie wypowiedzieć.
– Dobrze już – stwierdził Kelly. – Zatrzymaj butelkę...
– On już nie będzie miał okazji się napić – odezwał się z głębi szopy zastępca szeryfa Mondaine.
Kelly obrócił się powoli i uniósł ręce na widok strzelby kalibru 12 wycelowanej w jego brzuch. Mondaine nie był sam. Kelly rozpoznał właściciela sklepu wędkarskiego i jednego ze sprzedawców z Piggly Wiggly. Co najmniej pięciu mężczyzn; wszyscy mierzyli do niego z broni.
– Możesz umrzeć na miejscu – orzekł Mondaine. – Albo wyjąć powoli pistolet i rzucić go na podłogę.
Kelly wyciągnął broń dwoma palcami i rzucił ją na ziemię, a następnie obrócił się z rękami na głowie.
Powinienem zostać z Księżniczką, pomyślał, gdy coś rąbnęło go w tył głowy. Ujrzał tylko ostre, białe światło.

* * *
Barbara siedziała w kącie pokoju w pozycji lotosu. Modliła się do chwili, aż usłyszała skrzypienie drzwi na dole. Wtedy po cichu wstała i podeszła na palcach do okna. Wcześniej już sprawdziła podłogę, znalazła wszystkie skrzypiące deski i zapamiętała ich położenie. Teraz ostrożnie ich unikała. Trzymała się też z dala od nikłej poświaty sączącej się zza okna i obserwowała werandę. Oczywiście kilka postaci, co najmniej cztery, wspinało się na dach po drabinie.
– Boże, proszę, abyś tej nocy natchnął mnie wojowniczym duchem Dawida – szepnęła. – I wybacz mi moje myśli, słowa i uczynki. Ponieważ naprawdę zamierzam poważnie skopać kilka nieprawych tyłków w Twoim Imieniu, Amen.
Skończyła modlitwę, sięgnęła w głąb siebie, wyłączyła przycisk „dobrej Barbary” i uchyliła drzwi więzienia własnego demona. Nadszedł czas „złej Barbary”.
Wydawało się, że wszelki strach pierzchł, a w jego miejscu pozostało twarde, lodowate i pradawne uczucie. Zwolnił się rytm jej oddechu, niespodziewanie uderzyły ją szczegóły otoczenia: wazon na półce, zapach bayou, szuranie stóp za drzwiami.
Przemknęła na palcach do cienia w kącie pokoju i czekała. Sięgnęła dłonią do boku, ale od razu ją cofnęła – tego może użyć tylko w konieczności.
Z głośnym trzaskiem przez okno wpadł pustak i w tym samym momencie ktoś spróbował otworzyć drzwi. Chwilę potem trzej mężczyźni z łoskotem wdarli się przez rozbite szyby. Jeden z nich krzyczał, najwyraźniej pokaleczony szkłem. Pierwszy mężczyzna upadł na poduszki na łóżku i krzyknął zaskoczony, a w tej samej chwili trzej kolejni wpadli przez drzwi i rzucili się na niego.
Szamotanina wydawała się zabawna, Barbara jednak nie miała nastroju do żartów. Szybko więc przemierzyła pokój i kopnęła w jądra jednego z mężczyzn stojących przy łóżku. Mocno.
Wszyscy krzyczeli i klęli tak głośno, że nawet nie zauważyli, gdy jeden z nich padł. Barbara posłała mu na dokładkę solidnego kopniaka w skroń. Potem zabrała się do roboty już na poważnie.
Uderzyła bokiem zaciśniętej pięści jak młotem w kark jednej z postaci trzymającej się z tyłu grupy napastników – trafiła precyzyjnie w miejsce, w którym kręgosłup spotyka się z czaszką. Silny wstrząs w okolicy pierwszego kręgu szyjnego niemal zawsze powoduje natychmiastową utratę świadomości. Tak też stało się w tym wypadku. Cios mógł również spowodować zgon, jeśli był wystarczająco silny, a Barbara nie powstrzymywała ręki. „Pani Miłej” już tutaj nie było.
Jeden z mężczyzn najwyraźniej wyczuł, że coś się dzieje za jego plecami i odwrócił głowę. Barbara złapała go prawą dłonią za lewy nadgarstek, wykręciła mu rękę do góry i w tył, jednocześnie lewą dłonią zakładając dźwignię na łokieć. Zawył jak zmora, ucięła więc jego wrzask uderzeniem otwartą dłonią w skroń.
Intruzi w końcu zrozumieli, że osoba, z którą szamoczą się na łóżku, to jeden z nich, i próbowali pogodzić się z tym, że sami stali się celem ataków. Barbara nie zamierzała jednak dać im czasu do namysłu.
Z prawej strony sięgnął ku niej jakiś mężczyzna. Wyłamała mu za to kciuk, kopnęła w jądra i na koniec uderzyła łokciem w szczękę, powalając go na ziemię. Przy ostatnim uderzeniu przeniosła ciężar ciała na prawo i wykorzystała to, by wykonać wysokie kopnięcie w lewo, trafiając jednego z napastników w gardło i niewątpliwie miażdżąc mu kość gnykową. To musiało go uśmiercić, o ile nikt szybko nie zrobiłby mu tracheotomii. Ona nie mogła sobie pozwolić na stratę czasu.
Pozostali dwaj ostatni napastnicy. Jeden znajdował się na łóżku i usiłował wstać. Drugi jeszcze go przytrzymywał. Barbara zabrała się za stojącego mężczyznę. Zamarkowała cios w jądra, po czym płaską dłonią trafiała go w nos. Gdy mężczyzna uniósł ręce do strzaskanych nozdrzy, wbiła mu palce w splot słoneczny i błyskawicznie uniosła tę samą rękę, uderzając w podbródek. Wreszcie okręciła ramię wokół jego głowy, zrobiła krok w przód i z powrotem do tyłu, obracając jego szyję we wszystkich kierunkach i łamiąc ją jak gałązkę.
Ostatni napastnik usiłował uciec przez okno, ale Barbara nie miała ochoty zostawiać go na później. Podskoczyła do niego i kopnęła go w dolną część pleców, rzucając nim o ścianę. Wycelowała w punkt ucisku w okolicy łopatek, na moment unieruchamiając go bólem. Po chwili wywichnęła mu ramię, rąbnęła kolanem w genitalia, jednocześnie obróciła go i kopnęła podbiciem, a na koniec zadała cios pięścią w szyję, gdy był jeszcze pochylony po wcześniejszym ciosie.
Rozejrzała się po pokoju i skinęła głową. Słyszała jakieś jęki, ale większość postaci nawet się nie ruszała. Co najmniej dwaj intruzi leżeli martwi, przypuszczalnie zabiła ich więcej. Ta myśl przyprawiała ją o mdłości, więc odrzuciła ją od siebie. Nie miała czasu na wymioty; zamiast tego jeszcze raz rzuciła okiem na pomieszczenie hotelowe.
– Czas się wynosić – mruknęła, spoglądając na ciemny korytarz, a potem na nikłe światło sączące się przez okno. – Wybór jest niewielki – uznała cicho, zabrała plecak i bezszelestnie ruszyła w kierunku drzwi. Zerknęła na rozbite fragmenty szyby i przeskoczyła przez nie, wyciągając nogi niczym biegaczka przez płotki i jednocześnie zginając szyję, żeby uniknąć zderzenia z górną framugą. Zanim opadła na ziemię, dostrzegła sylwetkę człowieka prostującego się przy drabinie; trzymał w dłoniach strzelbę lub obrzyna.
Wylądowała ostrożnie, wyciągnęła broń, sprawnym, wręcz zautomatyzowanym ruchem przesunęła dźwignię blokady iglicy i wypaliła dwukrotnie w środek ciemnej plamy. Zobaczyła, jak cel spada z dachu ze stłumionym okrzykiem zdumienia i cichym jękiem bólu. Nie mógł wiedzieć, że to ona wyskakuje przez okno, i zawahał się, jako że nie chciał postrzelić któregoś ze znajomych. Nie zawsze jest tak łatwo. I na pewno nie będzie teraz, kiedy ciszę nocną zakłóciły strzały.
Odbezpieczyła pistolet i włożyła go do kabury, którą zamknęła na zatrzask. Podbiegła na skraj dachu i zeskoczyła, turlając się po upadku. Uniosła się na jedno kolano, wyciągnęła karabinek i rozejrzała się wkoło, wypatrując kolejnych celów. Postrzelony mężczyzna leżał na ziemi i jęczał. Podbiegła więc do niego, szukając broni, którą wcześniej trzymał.
– W czasie wymiany ognia pistolet nadaje się najlepiej do tego, żeby zdobyć strzelbę – mruknęła, lustrując wzrokiem ziemię. – Strzelba nadaje się najlepiej do tego, żeby zdobyć cięższą broń.
Znalazła taką broń kilka metrów od ciała mężczyzny, podniosła ją i obejrzała. Na usta cisnęło się jej przekleństwo.
Był to AR-10, taki sam model, jak ten, który Kelly trzymał w bagażniku samochodu. Jakie są szanse, że to przypadek?
Podeszła do jęczącego mężczyzny i szybko przetrząsnęła mu ubranie w poszukiwaniu amunicji do karabinu. Miał na sobie kamuflującą bluzę zbryzganą krwią, więc nie zamierzała jej pożyczać. W kieszeniach znalazła jednak dwa zapasowe magazynki. Wsunęła je do kieszeni swoich dżinsów.
Podniosła się i odciągnęła rękojeść przeładowania AR-10, upewniając się, że w komorze tkwi nabój, po czym ruszyła wzdłuż ściany na tyły hotelu. Od strony frontowej rozległy się głosy i zalśniły światła latarek. Na tyłach znajdował się zarośnięty ogród, który ciągnął się aż do bayou. Przemykała przez niego, aż znalazła się poza zasięgiem głosów. Nagle podciągnęła maskę, nachyliła się i zwymiotowała, starając się zachowywać cicho.
Kiedy skończyła, ściągnęła plecak z ramion i wyjęła jedną z butelek pepsi. Otworzyła ją powoli, tłumiąc syk gazu, po czym przepłukała płynem usta, żeby zlikwidować nieprzyjemny posmak. Po chwili zakręciła butelkę, włożyła z powrotem do plecaka i zaczęła wsłuchiwać się w odgłosy nocy.
Z hotelu dobiegały krzyki, widziała także snopy świateł latarek na pierwszym piętrze. Słowa były nieczytelne, ale wydawało jej się, że rozpoznaje głos zastępcy szeryfa Mondaine’a.
To ci dopiero niespodzianka.
Niewątpliwie nadszedł czas, żeby opuścić miasteczko. Szkoda tylko, że nie ma samochodu.
Przemknęła bezszelestnie na skraj bagna i wtarła błoto w buty do biegania, po czym oczyściła dłonie o trawę. Zerwała gałązkę i wsunęła ją do lufy karabinu, sprawdzając, czy nie jest zatkana. Była pusta.
Uniosła broń w pozycji taktycznej, z kolbą wspartą o ramię i lufą skierowaną ku dołowi, po czym ruszyła na zachód, z dala od głosów. Nie wiedziała, co tam znajdzie, ale na pewno coś lepszego niż tutaj.



Dodano: 2007-05-29 13:26:04
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS