NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Weeks, Brent - "Na krawędzi cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Weber, David - "Dziedzictwo zniszczenia"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Weber, David - "Dahak"
Data wydania: Kwiecień 2007
ISBN: 978-83-7418-151-8
Oprawa: miękka
Format: 135 x 205 mm
Liczba stron: 352
Cena: 29,90 zł
Tom cyklu: 2



Weber, David - "Dziedzictwo zniszczenia" #4

Rozdział trzeci
Gerald Hatcher i jego towarzysze podnieśli się uprzejmie, gdy marszałek Tsien wszedł do sali konferencyjnej. Jego twarz była bez wyrazu. Potężny z niego gość jak na Chińczyka, zauważył Hatcher, wyższy nawet od Wasilija, a w barach dwa razy szerszy ode mnie.
– Panie marszałku – powiedział, wyciągając rękę. Tsien przyjął ją z niewielkim wahaniem, jednak jego uścisk był pewny. – Dziękuję za przybycie. Proszę usiąść.
Tsien celowo poczekał, aż jego „gospodarze” zajmą swoje miejsca, po czym sam usiadł i ułożył równo swoją aktówkę na stole. Hatcher wiedział, że Frederick i Wasilij mieli rację, upierając się, że to on, jako jedyny członek Zjednoczonego Sztabu Ziemi bez wcześniejszych związków z Imperialnymi, musi pełnić funkcję głównodowodzącego, żałował jednak, że nie może się temu sprzeciwić. Ten milczący mężczyzna o twardym wyrazie twarzy, najpotężniejszy wojskowy na całej planecie, od którego zależało powodzenie rozmów, nie wyglądał, oględnie mówiąc, na szczęśliwego.
– Panie marszałku – powiedział w końcu – poprosiliśmy, by pan się z nami spotkał, byśmy mogli porozmawiać bez... nacisku cywilów... z pańskiej czy z naszej strony. Nie będziemy prosili, by podpisywał pan z nami jakieś umowy za plecami przywódców, lecz po prostu musimy się zająć pewnymi kwestiami pragmatycznymi. Pojmujemy trudną sytuację, w jakiej pan się znajduje. Mamy nadzieję – spojrzał prosto w ciemne, pozbawione wyrazu oczy – że pan też rozumie nasze problemy.
– Pojmuję – odparł Tsien pozbawionym akcentu angielskim – że mój rząd i rządy innych krajów, których przysięgaliśmy bronić, otrzymały ultimatum.
Hatcher ukrył grymas niezadowolenia. Postawa marszałka wydawała się niezbyt obiecująca, ale uświadomiła mu jedyne możliwe wyjście z sytuacji, i skorzystał z niego, nim rozsądek kazał mu zmienić zdanie.
– Dobrze, panie marszałku, przyjmę pańską terminologię. W rzeczy samej, zgadzam się z pańską interpretacją. – Wydawało mu się, że zobaczył na twarzy rozmówcy ślad zdumienia. Spokojnie mówił dalej. – Ale jesteśmy wojskowymi. Wiemy, co się może stać, jeśli to ultimatum zostanie odrzucone, i mam nadzieję, że obaj jesteśmy na tyle realistami, by przyjąć prawdę, nawet jeśli wydaje się trudna do zniesienia, i postarać się z nią żyć.
– Proszę o wybaczenie, generale Hatcher – powiedział Tsien – lecz prawda dla waszych krajów wydaje się nieco łatwiejsza do zniesienia niż ta, którą proponujecie swoim lub naszym sojusznikom. Naszym azjatyckim sojusznikom. Widzę tu Amerykanina, przedstawiciela Zjednoczonej Europy i Rosjanina... a nie widzę Chińczyka, Koreańczyka, Hindusa, Tajlandczyka, Kambodżanina, Malezyjczyka. Nie widzę nawet żadnego z waszych Japończyków. – Znacząco wzruszył ramionami.
– Nie, jeszcze nie – odpowiedział cicho Hatcher, a Tsien spojrzał na niego uważnie. – Ale generał Tama, głównodowodzący Cesarskiego Sztabu Japonii, dołączy do nas w chwili, gdy przekaże swoje obecne obowiązki. Podobnie wiceadmirał Hawter z Królewskiej Marynarki Australii. Liczymy, że pan również do nas dołączy i nominuje kolejnych trzech członków tego ciała.
– Trzech? – To więcej niż się spodziewał. Oznaczało to czterech przedstawicieli Sojuszu przeciwko pięciu z Zachodu. Ale czy to wystarczy? Z namysłem potarł palcem blat stołu. – To nie jest sprawiedliwe, biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców, lecz...
Zamilkł, a wówczas Hatcher wykorzystał okazję.
– Jeśli weźmie pan pod uwagę nacje, jakie reprezentują wspomniani przeze mnie ludzie, sądzę, że będzie pan zmuszony przyznać, że to nie jest niesprawiedliwe, mając na względzie obecny stosunek sił.
Znów spojrzał Tsienowi w oczy, mając nadzieję, że mężczyzna doceni jego szczerość. Marszałek nie zgodził się, ale też nie wyraził sprzeciwu, więc Hatcher mówił dalej.
– Pragnę panu również przypomnieć, marszałku Tsien, że nie widzi pan tutaj i nie zobaczy przedstawicieli ekstremistów islamskich ani twardogłowych z krajów Pierwszego Świata. Mówi pan, że reprezentujemy Zachód, i tak jest, jeśli bierzemy pod uwagę miejsce urodzenia. Lecz siedzimy tutaj przede wszystkim jako przedstawiciele kapitana Floty Horusa, pełniącego funkcję wicegubernatora Ziemi, a z pięciu ludzi, których wymieniłem, jedynie marszałek Czernikow i generał Tama byli szefami sztabów swoich państw, przy czym obaj mają długoletnie związki osobiste i rodzinne z Imperialnymi. Grozi nam niebezpieczeństwo, jakiego ta planeta jeszcze nie poznała, i naszym jedynym celem jest to niebezpieczeństwo odeprzeć. Dlatego dokonując wyboru, wyszliśmy poza tradycyjne łańcuchy dowodzenia. Jest pan najstarszym rangą oficerem, którego poprosiliśmy o przyłączenie się do nas. Pragnąłbym podkreślić, że poprosiliśmy pana, ale jeśli będziemy musieli, zmusimy pana do posłuszeństwa – do czego, jak pan wie, jesteśmy zdolni – chociaż pragniemy sojuszu.
– Być może – odparł z namysłem Tsien.
– Panie marszałku, świat, który znamy, przestał istnieć – powiedział cicho Amerykanin. – Możemy tego żałować lub temu przyklasnąć, ale to prawda. Nie będę pana okłamywał. Poprosiliśmy, by pan się do nas przyłączył, bo pana potrzebujemy. Potrzebujemy waszych ludzi i waszych zasobów, ale jako sojuszników, a nie poddanych, i pan jest jedynym człowiekiem, który może przekonać do tego wasz rząd, oficerów i ludzi. Proponujemy panu pełny sojusz na zasadzie równorzędności i jesteśmy gotowi zagwarantować równy dostęp do imperialnej technologii, zarówno wojskowej, jak i cywilnej, jak również całkowitą autonomię lokalną. Chciałbym dodać, że nasze własne rządy nie otrzymały więcej od gubernatora MacIntyre’a i wicegubernatora Horusa.
– A co z przeszłością, generale Hatcher? – spytał spokojnie Tsien. – Mamy zapomnieć o pięciu stuleciach zachodniego imperializmu? Mamy zapomnieć o niesprawiedliwej dystrybucji dóbr tego świata? Czy mamy, tak jak niektórzy – skierował spojrzenie w stronę Czernikowa – zapomnieć o rewolucji, by przyjąć zwierzchność rządu, który nie pochodzi nawet z naszego świata?
– Tak, panie marszałku – odpowiedział równie spokojnie Hatcher – o tym właśnie ma pan zapomnieć. Nie będziemy udawać, że to wszystko nie miało miejsca, jednak jest pan znany z zainteresowania historią i wie pan, ile sąsiedzi Chin wycierpieli przez stulecia z chińskich rąk. Nie możemy zmienić przeszłości, tak samo jak nie może tego zrobić pański naród, lecz możemy zaproponować panu równy udział w budowaniu przyszłości, zakładając, że ta planeta w ogóle ją ma. I to, panie marszałku, jest sedno sprawy: jeśli się nie zjednoczymy, nie będzie dla nas żadnej przyszłości.
– Nie wspomniał pan, jak to... ciało ma być zorganizowane. Dziewięciu członków. Każdy z nich, przynajmniej w teorii, ma mieć taką samą władzę? – Hatcher pokiwał głową, a wtedy marszałek potarł brodę gestem dziwnie delikatnym jak na tak potężnego mężczyznę. – To wydaje się zbyt wiele, towarzyszu generale. Obawiam się, że zamierzacie... zachować pozory równości, zatrzymując jednocześnie prawdziwą władzę w swoich rękach.
– Być może tak się wydaje, lecz tak nie jest. Wicegubernator Horus ma o wiele większe doświadczenie wojskowe niż ktokolwiek z nas, dlatego będzie pełnił funkcję ministra obrony. To ciało ma być jego organem doradczym i pomocniczym. Każdy z nas będzie miał określone obowiązki – zapewniam, że będzie ich aż za dużo – i zakres odpowiedzialności, a pozycja szefa sztabu będzie podlegać rotacji.
– Rozumiem. – Tsien położył dłonie na aktówce i przyjrzał się swoim palcom, po czym znów podniósł wzrok. – Czy będę miał swobodę w dokonywaniu nominacji?
– Całkowitą. – Hatcher bardzo starał się ukryć rodzącą się nadzieję. – To wicegubernator będzie ostatecznie zatwierdzał nominacje, ale jeśli któraś z wytypowanych osób zostanie odrzucona, będzie pan mógł zaproponować kolejną nominację. Wszyscy wybrani kandydaci muszą zostać zaakceptowani przez Sojusz Azjatycki i wicegubernatora. Jedynym kryterium będzie gotowość oficerów do pracy pod jego dowództwem, a oceni ją na podstawie deklaracji lojalności pod imperialnym wykrywaczem kłamstw. – Ujrzawszy w oczach Tsiena błysk złości, niespiesznie mówił dalej. – Pozwolę sobie dodać, że wszyscy będziemy musieli udowodnić swoją lojalność dokładnie w ten sam sposób, w obecności wszystkich naszych towarzyszy, włączając w to pana i pańskich kandydatów.
Gniew w oczach Tsiena zgasł. Marszałek powoli pokiwał głową.
– Dobrze, generale Hatcher. Zostałem upoważniony do przyjęcia waszej propozycji i tak też zrobię. Ostrzegam, że zgadzam się nie bez zastrzeżeń i trudno mi będzie przekonać wielu moich oficerów do zaakceptowania tej decyzji. Trudno nam oddać to wszystko, o co walczyliśmy, czy to siłom Zachodu, czy siłom z gwiazd, jednak przynajmniej częściowo ma pan rację. Świat, jaki znaliśmy, już się skończył. Przyłączymy się do waszych wysiłków ratowania tej planety i budowania jej od nowa. Nie bez wątpliwości i podejrzeń – inaczej byście nam nie uwierzyli, chyba że jesteście głupcami – ale dlatego, że musimy. Pamiętajcie jednak o jednym, panowie: ponad połowa mieszkańców tego świata to Azjaci.
– Rozumiemy, panie marszałku – odparł cicho Hatcher.
– Tak sądzę, towarzyszu generale. – Na twarzy Tsiena po raz pierwszy pojawił się cień uśmiechu. – Tak sądzę.

* * *
Doradca Geb otrzepał kamienny pył z gęstych siwych włosów, gdy za jego plecami zaryczał kolejny wybuch i jego głowa znów pokryła się pyłem. Przeklęty kurz sprawiał, że powietrze zdawało się aż gęste.
Przyglądał się, jak kolejny z pasożytów Dahaka – niszczyciel Ardat, jak mu się wydawało – unosi się ponad kłębiącym się kurzem. Ważący osiem tysięcy ton statek wydawał się mały w porównaniu z ziejącym otworem, w którym po zakończeniu prac znajdą się systemy kontrolne, magazyny, generatory tarcz i wszystkie pozostałe skomplikowane systemy wsparcia. Promienie ściągające podniosły w górę ważące wiele ton skały, po czym niszczyciel skierował się z ładunkiem odpadów na zachód, w stronę morskiego grobowca na Pacyfiku. Nim jeszcze Ardat zniknął z pola widzenia, brygady złożone z Ziemian w maskach przeciwpyłowych ruszyły na świeżo odkrytą powierzchnię, aby przygotować miejsca do założenia kolejnych ładunków.
Geb przyglądał się ich pracy z mieszaniną dumy i niesmaku. Ta całkowicie płaska surowa skała była szczytem ekwadorskiej góry Chimborazo, zanim postanowiono tu umieścić Planetarne Centrum Obrony „Escorpion”. Dwa dni po przypieczętowaniu jej losu przybyły okręty wojenne Sirhan i Escal. Sirhan uruchomił swoje główne baterie energetyczne i zaczął ścinać trzysta metrów ziemi i skały, a Escal chwytał tysiące ton skały promieniami ściągającymi i wrzucał je do oceanu. Tym dwóm okrętom wystarczyły dwadzieścia trzy minuty, by na wysokości niemal sześciu tysięcy metrów stworzyć równy kamienny płaskowyż, po czym odleciały w stronę kolejnej góry.
Za nimi podążyły jednostki inżynieryjne. Imperialna technologia sprawiała, że niebezpieczne dla środowiska skutki uboczne zostały ograniczone do poziomu nieosiągalnego dla ziemskich środków, lecz Geb widział Chimborazo, nim przybyli tu jego ludzie. Bezczeszczenie piękna krajobrazu wywoływało w nim obrzydzenie; to, co udało im się osiągnąć, wprawiało go w dumę.
PCO „Escorpion” było jedną z czterdziestu sześciu baz na powierzchni planety. Każdy z projektów był tak ogromny, że wprawiłby w przerażenie faraonów, i każdy miał zostać ukończony w ciągu dokładnie osiemnastu miesięcy. To zadanie było niemożliwe do wykonania... ale i tak pracowali.
Odsunął się, gdy usłyszał dochodzący z boku jęk napędu grawitonicznego. Korpulentna Imperialna o oliwkowej cerze, która trzymała świder, skinęła mu głową. Mimo swojej rangi Geb był dla niej jedynie stojącym na drodze widzem, dlatego cofnął się jeszcze bardziej. Kobieta starannie umieściła potężną maszynę, sprawdzając koordynaty systemu kierowania z planem przyszłej bazy. Potem pojawił się przeszywający błysk, gdy włączyła końcówkę wiercącą i opuściła machinę.
Implanty Geba aż wibrowały od skoncentrowanej energii. Z coraz głębszego szybu unosił się gorący wiatr wraz z gęstą, duszącą chmurą sproszkowanej skały. Zrobił jeszcze jeden krok do tyłu. Rozległ się kolejny wybuch i Geb potrząsnął głową, dziwiąc się, że przeciwko nieszczęsnej górze skierowano tak demoniczną energię. Wszystkie zasady bezpieczeństwa – zarówno ziemskie, jak i imperialne – zostały rozluźnione aż do granicy szaleństwa, a gorączkowa praca trwała dniem i nocą, w deszczu i słońcu, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Byli gotowi ją przerwać tylko na czas huraganu – nic innego nie mogło im przeszkodzić.
Nawet dla Imperialnych było to bardzo trudne zadanie, pomyślał, obserwując zakurzoną kobietę, ale oni przynajmniej mieli do pomocy implanty. Urodzeni na Ziemi nie mieli takiego wsparcia, ich prymitywne urządzenia wymagały użycia zdecydowanie większej siły fizycznej. Horus dysponował zaledwie pięcioma tysiącami Imperialnych, z których tylko trzy tysiące można było zwolnić do zadań inżynieryjnych; budowa planetarnych centrów obrony była tylko jednym z wielu zadań, które Geb i jego towarzysze musieli jakimś cudem wykonać. Ponieważ wzmacnianego personelu i sprzętu było tak mało, nie miał innego wyjścia jak tylko wykorzystać prymitywne substytuty, których dostarczała Ziemia. Dobrze, że przynajmniej mógł przenosić wyposażenie, materiały i paliwa na promieniach ściągających, gdy to było konieczne.
Obok Geba zatrzymał się jednoosobowy skuter o napędzie grawitonicznym. Tegran, najstarszy rangą Imperialny na terenie „Escorpiona”, zeskoczył z maszyny i podszedł bliżej, podnosząc gogle, by przyjrzeć się świdrowi w działaniu.
Tegran był o wiele młodszy od Geba, przynajmniej biologicznie, lecz jego twarz była wynędzniała, a po wyjściu ze śpiączki dużo schudł. Geba wcale to nie dziwiło. Tegran nigdy osobiście nie zrobił mieszkańcom Ziemi niczego złego, lecz tak jak większość Imperialnych uwolnionych z uśpienia w enklawie Anu, zaharowywał się, by zmyć z siebie piętno przeszłości.
Świder umilkł i operatorka wycofała się z pionowego szybu. Natychmiast pojawił się zespół badawczy składający się z Ziemian wyposażonych w imperialny sprzęt. Mierzyli coś i badali, aż w końcu ich przywódca uniósł w górę kciuk w geście aprobaty. Zakurzona kobieta odpowiedziała takim samym gestem i odeszła w stronę kolejnego stanowiska. Geb odwrócił się do Tegrana.
– Nieźle – powiedział. – Oceniam, że wystarczy najwyżej dwadzieścia minut do wywiercenia stupięćdziesięciometrowego szybu. Całkiem nieźle.
– Aha. – Tegran podszedł do krawędzi otworu o pięćdziesięciometrowej średnicy, w którym pewnego dnia znajdzie się wyrzutnia pocisków nadświetlnych, i wpatrzył się w pokryte szkliwem ściany. – Jest nieźle, ale mogę uzyskać dodatkowo cztery do pięciu procent efektywności, jeśli jeszcze odrobinę podkręcę oprogramowanie.
– Zaczekaj, Tegran. To może być niebezpieczne!
– Za bardzo się przejmujesz, Geb. – Tegran uśmiechnął się z napięciem. – Te elementy mają naprawdę duży margines bezpieczeństwa. Jeśli skrócimy planowany czas do, powiedzmy, trzech lat zamiast dwudziestu, mogę podkręcić sprzęt bez ryzykowania życia ludzi. A że mamy tylko dwa lata na wiercenie... – Wzruszył ramionami.
– Dobra – powiedział Geb po chwili namysłu – ale pokaż mi wyliczenia, zanim zaczniesz kolejne modyfikacje. I chcę mieć kopię oprogramowania. Jeśli ci się uda, chciałbym, żeby wszystkie pozostałe bazy poszły za naszym przykładem.
– Świetnie. – Tegran ruszył w stronę skutera, ale zatrzymał się, nim na niego wsiadł. – O co chodzi z tym wzmacnianiem ziemskich cywilów? – spytał.
Geb przyjrzał mu się uważnie. Kilku Imperialnych mamrotało ponuro, gdy usłyszeli o tym pomyśle. Mimo podróży ponadświetlnych centralne planety Czwartego Imperium były zbyt gęsto zaludnione, czego efektem była polityka ograniczania pełnego wzmocnienia – i wiążącego się z tym przedłużania życia – do wojskowych i kolonistów. Między innymi dlatego właśnie, pomyślał Geb, Flota nie miała żadnych problemów ze znalezieniem rekrutów nawet na misje trwające półtora stulecia... i dlatego pomysł Horusa, by każdy dorosły Ziemianin posiadał pełne wzmocnienie, wywołał oburzenie niektórych Imperialnych.
Geb nie spodziewał się jednak, że Tegran jest jednym z nich. Kierownik projektu doskonale przecież wiedział, że gdyby mieli czas i wzmocnili wszystkich mieszkańców planety, i tak nadal byłoby zbyt mało ludzi, aby powstrzymać najazd Achuultan.
– Zaczęliśmy w tym tygodniu – powiedział w końcu. – A czemu pytasz?
– Nooo... – Tegran spojrzał najpierw na oddalającą się kobietę ze świdrem, później szerokim gestem objął plac budowy. – Chciałem jako pierwszy o nich poprosić. Mam tu cholernie dużo roboty i...
– Nie martw się – przerwał mu Geb, ukrywając ulgę. – Potrzebujemy ich wszędzie, ale planetarne centra obrony mają priorytet. Nie chcę, by ktokolwiek z implantami pozostał bez zatrudnienia. Spróbuję dopasować operatorów do wyposażenia, które macie tu na składzie.
– Świetnie! – Tegran ponownie założył gogle i uniósł skuter metr nad ziemię, po czym uśmiechnął się szeroko. – Ci Ziemianie są wspaniali, Geb. Pracują do utraty sił, po czym wstają i znów zabierają się do roboty. Jeśli dacie wystarczająco wielu z nich implanty, zbudujemy wam następnego Dahaka!
Machnął ręką i zniknął, a Geb uśmiechnął się.

* * *
Za stary na to jestem, pomyślał Horus po raz chyba trzymilionowy. Ziewnął, przeciągnął się, podniósł się zza biurka i wziął z podstawki mrożoną herbatę. W Imperium uzależnienie od kofeiny nie było popularne, lecz on miał zaledwie sześćdziesiąt lat, gdy przybył na Ziemię. Całe życie spędzone w obcej kulturze odcisnęło na nim swoje piętno.
Podszedł do wielkiego okna w swoim biurze na szczycie Białej Wieży i wpatrzył się w gorączkową nocną aktywność Centrum Sheperd. Dymy z silników rakietowych ziemskich statków kosmicznych były już przeszłością. Wielki kosmodrom zdawał się niemal za mały dla imperialnych statków pomocniczych i większych statków podświetlnych – niszczycieli, krążowników, okrętów wojennych i transportowców – które się teraz na nim tłoczyły. A była to tylko jedna z większych baz. Owszem, największa, ale tylko jedna z wielu.
Pierwsi ulepszeni Ziemianie ćwiczyli w tej chwili na symulatorach. W ciągu miesiąca będzie miał szkieletowe załogi dla wszystkich większych jednostek, które pozostawił im Dahak. Po kolejnych sześciu będzie miał załogi dla mniejszych statków i pilotów myśliwców. Owszem, nie będą mieli zbyt wielkiego doświadczenia, ale doświadczenie można szybko zdobyć.
Nawet bardzo szybko.
Westchnął i zabrał się do pracy. Trudno mu było uniknąć depresji, gdy przypominał sobie bezsensowną młodzieńczą namiętność, która popchnęła go do buntu przeciwko Imperium.
Czwarte Imperium powstało siedem tysiącleci przed narodzinami Horusa na jedynej planecie Trzeciego Imperium, którą Achuultanie ominęli. Natychmiast zajęto się przygotowaniami do odparcia kolejnego najazdu z gorliwością, która dla Ziemian była nie do pojęcia. Ale Achuultanie nie przybyli. Zrodziły się zatem podejrzenia, że być może wroga wcale nie ma. Taka myśl była jednak herezją i nikomu nawet nie przyszło do głowy, by ją wypowiedzieć na głos. W miarę upływu czasu Imperialni zaczęli nienawidzić niekończących się, trudnych i wymagających zdyscyplinowania przygotowań do obrony przed wrogiem. To oczywiście wyjaśniało, choć nie usprawiedliwiało, dlaczego niezadowoleni członkowie załogi Dahaka zdecydowali się wreszcie na bunt, który sprowadził ich na Ziemię.
I oto są teraz tutaj, myślał Horus, popijając mrożoną herbatę i przyglądając się bezksiężycowemu niebu nad światem, który stał się jego ojczyzną. Mają do dyspozycji tylko zasoby tej jedynej, prymitywnej planety, jak również tylko tyle imperialnej infrastruktury, ile uda się wybudować w czasie, który im pozostał, i mają stawić czoła potworowi, w którego istnienie przestali już wierzyć.
Jest ich sześć miliardów. Wydawało się to dużo... póki nie porównał tej liczby z ogromem zbliżającego się wroga.
Wyprostował się i wpatrzył w zimne, jasne odpryski światła. Niegdyś zdradził mundur Floty, który nosił, lecz teraz dzielnie stawi czoła starożytnemu wrogowi jego rasy. Wprawdzie są źle przygotowani i źle wyposażeni, ale jednak rasa ludzka przetrwała dwa poprzednie najazdy. O włos i być może tylko dzięki łasce Stwórcy, ale przetrwała, a to i tak więcej, niż mogli o sobie powiedzieć ich prehistoryczni poprzednicy.
Odetchnął głęboko i jego myśli popędziły przez lata świetlne do córki i Colina MacIntyre’a. Oczekiwali, że będzie bronił ich świata, podczas gdy oni szukali pomocy dla Ziemi. Dlatego kiedy – nie „jeśli” – powrócą, planeta będzie na nich czekać. Przysiągł to w obliczu obojętnych gwiazd, po czym odwrócił się do nich plecami, usiadł przy biurku i pochylił się nad niekończącymi się raportami.

* * *
Alheer va-Chanak skrzywił się z niesmakiem, czując zbliżające się potężne kichnięcie. Kręcił się na swoim postumencie dowodzenia, walcząc z tym odruchem. Nagle usłyszał wysokie brzęczenie drugiego pilota, oznaczające rozbawienie, a zaraz potem zagłuszyło je przeklęte kichnięcie.
– Niech Kreegor weźmie wszystkie przeziębienia! – mruknął, wycierając chusteczką szerokie otwory oddechowe. Wreszcie Roghar zaniechał wszelkich pozorów panowania nad sobą i jego śmiech zabrzęczał Alheerowi w uszach. Va-Chanak poruszył skupiskiem zmysłowym i spojrzał na niego surowo. – Co cię tak bawi, niewykluta poczwarko? – warknął. – Pewnie uznałbyś to za bardziej zabawne, gdyby zdarzyło się w kombinezonie próżniowym!
– Na pewno nie – odparł Roghar, próbując zapanować nad rozbawieniem. – Ostrzegałem cię, żebyś nie moczył się tak długo tuż przed wylotem.
Va-Chanak stłumił niegodne pragnienie uduszenia drugiego pilota. Fakt, że Roghar miał rację, jeszcze zwiększał tę pokusę. Te cztero-pięciomiesięczne misje były dla ziemnowodnych Mersakahów czystą udręką. A już szczególnie, myślał ponuro, dla takiego jak on, w pełni aktywnego samca. Cztery tysiące lat cywilizacji to zbyt słaba tarcza, by powstrzymać pragnienie rozrodu sięgające prehistorii – a gdzie miał znaleźć stado chętnych samic podczas operacji wydobywania surowców na asteroidzie? Nigdzie, a jeśli postanowił spędzić kilka dodatkowych części dnia, mocząc się w bagiennym sektorze habitatu, to powinna być tylko jego sprawa.
I byłaby, gdyby nie to przeklęte przeziębienie. Ale to nic, za jakiś czas mu przejdzie, a wtedy kilka kolejnych misji zapewni mu środki, które skuszą najwspanialsze z samic. Nie wspominając już o chwale, jaka otacza podróżujących w kosmosie w oczach pozostających na planecie.
Rozległ się brzęczyk i skupisko zmysłowe Alheera va-Chanaka powróciło gwałtownie do przyrządów. Wszystkie trzy jego tęczówki rozszerzyły się z niedowierzaniem, gdy ujrzał odczyty.
– Niech to Kreegor, popatrz na to! – sapnął siedzący obok Roghar, lecz va-Chanak już wbijał kody w konsolę komunikacyjną.
Mnóstwo olbrzymich statków – każdy miał co najmniej dziewięćdziesiąt diharów długości – pojawiło się znikąd, materializując się niczym błędny ognik w kosmicznej pustce. Dziesiątki... Setki!
Roghar zaczął cos bełkotać o pierwszym kontakcie i obcych formach życia, lecz jednocześnie wprowadził statek w ruch wirowy i ustawił odpowiednio główne silniki, by wygasić prędkość. Tymczasem w umyśle Va-Chanaka spierały się sprzeczne emocje. Niedowierzanie. Oszołomienie. Radość, że Mersakahowie nie są sami. Przerażenie, że to on ma pełnić rolę ambasadora wobec obcych, którzy nagle się objawili. Obawa, że ich goście mogą źle zinterpretować jego nieudolne próby. Wizja nieśmiertelności... i myśl, jak zareagują na to samice!
Wciąż jeszcze wciskał guziki na sprzęcie komunikacyjnym, kiedy najbliższy statek Achuultan zniszczył jego pojazd.
Roztrzaskane resztki statku odleciały, a Achuultanie sformowali szyk. Napędy normalnej przestrzeni obudziły się i ogromne cylindry wleciały do systemu, kierując się w stronę planety Mers z prędkością równą dwudziestu ośmiu procentom prędkości światła. Ich sekcje rakietowe zaczęły przygotowywać broń.



Dodano: 2007-03-22 15:37:05
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS