Znacie to: chwytacie książkę, jedną drugą, natrafiając, raz po raz, na postać znajdującą się u progu dorosłości, w wieku, gdy beztroska nierozerwalnie zostaje związana z odpowiedzialnością. W fantasy to niemal leitmotiv. „Ostatnie promienie słońca” Guya Gavriela Kaya również – między innymi – podejmują ten temat. W tym jednak przypadku bohaterowie przepoczwarzają się, stają dorośli obok też rosnącego, odrzucającego powoli stare, zbyt kuse fantasmagoryczne szaty świata. Świata, który niezależnie od protagonistów opowiadanej historii powoli a nieubłaganie zostawia za sobą młodzieńczą nieracjonalność. Odrzuca ewolucyjny atawizm – magiczność.
Mhm, magiczność. W powieści nierzadko – i jak to u polimorfa, pod różną postacią – pojawia się obce. Jedno z przykrytych płótnem wcieleń tajemnicy Kay już na początku historii kładzie na stół. Chwyta ostre jak skalpel pióro, kilkoma zdaniami przecina skórę, sięga do trzewi między fibry, gdy wokół zahipnotyzowani stoimy my, czytelnicy, aby po chwili, w następnym akapicie ukazać rozedrganą tkankę stworzenia. Na której rozpoznajemy – rrrany – jak byk napisane: „Król Olch i inne kanoniczne bajędy o elfach”.
Ale mimo że w „Ostatnich promieniach słońca” główny wątek magiczny za podstawę ma szalenie znane źródła – i źródłom podobny jest w stopniu z miejsca rozpoznawalnym – istotniejsze nie co, ale jak zostało opisane. To zaś Kanadyjczyk uczynił był z wyczuciem, elegancko, sprawnie. Zwraca także uwagę wykorzystanie interakcji istota magiczna-człowiek do przypomnienia starej, dobrej prawdy, iż wszystko wśród śmiertelnych posiada wartość jako bezpowrotne i zależne od przypadku. Zależne od zbiegu okoliczności, który w takim czy innym, zawsze nie do końca poznawalnym świecie, nabiera często głębokiego znaczenia. Przywołuje się wtedy synchronię, jak gdyby za kulisami działała jakaś tajemnicza siła. I taka u Kaya faktycznie zdaje się niekiedy działać; ale autor chętniej wskazuje na coś innego, przeciwnego: że zaskakujące zdarzenie najczęściej nie jest niczym więcej jak nierozpoznanym związkiem przyczynowo-skutkowym. Dla bohaterów – niewiadomą. Dla czytelnika – zauważalną relacją między tym, co już było, a tym, co następuje.
Dlatego wiele tu pomyłek, fałszywych przekonań i wiele błędnych decyzji. Kay na przykładzie inteligentnych postaci pokazuje to zresztą jeszcze szerzej, pokazuje jak często mimo wszystko się mylimy i że prawie nic nie toczy się tak, jak z początku wydawało się, że toczyć powinno. Jak wymagałoby prawdopodobieństwo niekiedy nazywane przeznaczeniem.
Ślepy los przecina obraną przez bohaterów drogę, tak że ci w pewnym momencie życia trafiają na nieoczekiwane rozwidlenie ścieżek, z których żadna nie biegnie już w nieuniknionym, jak wydawało się dotąd, kierunku. I obie mogą prowadzić donikąd, obie – oznaczać daremność podjętych działań. Stanąć na wysokości sytuacji, gdy rzeczywistość wymaga – czasem, mówi Kay, nie ma to znaczenia, żadnych istotnych konsekwencji. Lub ma, lecz zupełnie inne, niż by się można było spodziewać.
„Ostatnie promienie słońca” są powieściami Kaya odbitymi w pokrytym lodem i smaganym wichrem, zatem siłą rzeczy – skrzywionym zwierciadle północy. Niemal wszystkie przewijające się w „Ops” motywy znaleźć można w poprzednich książkach, a cały pierwszy szereg, prawie cały, z oddziału występujących bohaterów i bohaterek ma już swoje starsze kayowskie odpowiedniki. I gdyby nie inne okoliczności, otoczenie, w jakim przebywają i co za tym idzie – wydarzenia, które stają się ich udziałem i które ich do pewnego stopnia określają, byliby właściwie nie do odróżnienia.
Biegnąc ku nam przez tysiącletni przestwór,
światłość Alfreda wreszcie nas opromienia
– pisał jeden lichy wiktoriański wierszokleta o królu-symbolu angielskiego nacjonalizmu. Kay przyświeca nam tym razem nieco słabiej. Zza chmur czytelniczego niedosytu i ogranych, wcześniej już wykorzystanych chwytów.
1
Niemniej nadal mamy do czynienia ze sztukmistrzem, Kanadyjczyk nie pozwala o tym czytelnikowi zapomnieć; warsztat artystyczny autora „Sarantyńskiej mozaiki” to arsenał literackich środków dobieranych w sposób świadomy i wyważony, choć niezbyt tym razem efektowny. Rezultatem opowieść podobna niedokończonej sparterii, plecionce, którą można by jeszcze wypleść, gdyby nie świadomość, że zawsze jest „jeszcze”, zawsze „coś więcej” i nic nigdy w przedziwny sposób się nie kończy.
To całkiem sprawnie wykonany haft gęsto przetykany nicią prawdy. Obraz, w którym nie brak tak mroków nocy, jak słońca błysków między wschodem i zachodem.
W skali Kaya umiarkowanie satysfakcjonujący. Jak na gatunek – bardzo dobry.
1 Mimo wszystko; mimo że użytych świadomie, z zamysłem, to jednak nie przekutych w zaletę.