Posłuchaj recenzji w formacie mp3
Jest bliżej nieokreślona, choć niezbyt odległa – może o jakieś pół wieku czy wiek – od lat 60. XX wieku przyszłość. Na Marsa wyrusza pierwsza załogowa ekspedycja – niestety, wszyscy jej członkowie giną. Jak się jednak okazuje, przeżyło niemowlę, dziecko urodzone już w trakcie wyprawy, którym zaopiekowali się Obcy, Marsjanie, istoty zupełnie od ludzi odmienne fizjologicznie i kulturowo, a w dodatku dysponujące mocami, o jakich się ludzkości nie śniło. Po dwudziestu pięciu latach odnaleziony przez następną ekspedycję Valentine Michael Smith przybywa na Ziemię...
Na wstępie pozwolę sobie na kombatancką refleksję – pamiętam, jak „Obcy w obcym kraju”, książka, o której wyjątkowości wspominano tu i ówdzie, zaczęła wychodzić w „Fantastyce”. I pamiętam, jak z odcinka na odcinek ogarniało mnie coraz większe zdumienie – to jest ta powieść, o której krążyły legendy? Ta kultowa książka? Pamiętając swój zawód sprzed piętnastu lat, zastanawiałam się, czy tym razem uda mi się w utworze Heinleina dostrzec to, czego być może nie uchwyciłam wówczas. Ale, mimo że z całych sił starałam się podejść do lektury z całkiem świeżym spojrzeniem, wrażenia są jeszcze bardziej negatywne...
Pierwsza część powieści, pełna elementów rodem z literatury sensacyjnej, napisana z werwą i zajmująco, naprawdę może się podobać, choć nie jest to dzieło najwyższych lotów, ale pisarskie rzemiosło na bardzo przyzwoitym poziomie. Heinlein, choć zarysowując różnice między kulturą ziemską a marsjańską stara się już zahaczać o pewne kulturowe tabu, pokazuje też z wolna odkrywane moce Mike'a, lecz większość uwagi poświęca przepychankom polityczno-prawnym, będącym reperkusją istnienia pierwszego urodzonego na Marsie Ziemianina.
Problemy zaczynają się w chwili, gdy Mike zaczyna wykazywać mesjanistyczne skłonności, zmieniając na swój wzór wpierw najbliższych, a następnie prowadząc szerszą działalność apostolską. Umyślnie używam tu terminologii chrześcijańskiej, gdyż ta religia – co prawda w wykonaniu amerykańskich kaznodziei – jest inspiracją autora. Być może ten właśnie wątek stał się przyczyną popularności książki, ale z dzisiejszej perspektywy trudno mi dostrzec powody. Rzekome bluźnierstwa są niewinne niczym usiłujący zaszokować otoczenie siedmiolatek, nie wykraczają przy tym poza wiarę starszej damy w duchową łączność z naszymi drogimi zmarłymi. Autor stosuje przy tym dość nieelegancki chwyt – miast przekonywać do przedstawionej idei siłą argumentów i emocji, potwierdza tezy Mike'a obrazkami z zaświatów. Takie pójście na łatwiznę nie przystoi dziełu mającemu pretendować do miana obrazoburczego – choć może nieco zagalopowałam się, winą za takie postrzeganie obarczając Heinleina. Nagana należałaby się raczej tym, którzy ten niezgorszy w swojej kategorii utwór chcieliby odczytywać jako nową biblię.
W sferze obyczajów seksualnych dzisiejszego czytelnika też trudno czymkolwiek zaskoczyć. Opisy przymiarek do miłosnych igraszek, nawet w porównaniu do dużo wcześniejszych od powieści utworów, przypominają podchody dżentelmena z końca XIX wieku, namawiającego damę do obejrzenia kolekcji motyli. Widzimy zresztą wyłącznie moment uwodzenia – w odpowiedniej chwili kamera zaczyna filmować okno, zostawiając to, co zaszło (albo i nie) domyślności czytelnika. Kontrast tej staroświeckiej obyczajowości z przekonaniem o rewolucji w podejściu do spraw seksualnych wywołuje niezamierzony komiczny efekt. Nie sposób też uciec od porównań wynikających ze znajomości dalszej twórczości Heinleina: pomysł wieloosobowego małżeństwa przewija się choćby przez „Luna to surowa pani” czy „Piętaszka”, pozwalając podejrzewać jakąś idée fixe autora, a co najmniej wykorzystywanie tych samych koncepcji. Notabene pewne inne sceny przypominały mi z kolei „Hioba – komedię sprawiedliwości”.
Jednak najbardziej irytujący – przynajmniej dla mnie – jest wyraźnie widoczny stosunek Heinleina do roli kobiety, trącający wręcz mizoginią. Co prawda w samym początku powieści widzimy kobiety-naukowców (jest nią choćby matka Mike'a), ale później autor jakoś o tym zapomina i wszystkie postacie żeńskie są pielęgniarkami, sekretarkami, po prostu żonami czy też zajmują się jeszcze mniej poważną działalnością. Społeczeństwo „Obcego w obcym kraju” jest zdecydowanie patriarchalne, wzorem ojca-przywódcy jest Jubal, a później także Mike. Kobieta „ma być ładna i dobrze gotować”, ma być podporą i pomocnicą mężczyzny – ta, która od tej roli usiłuje uciec, traktowana jest z politowaniem. Mężczyźni są twórczy, dominujący, aktywni – ideał kobiety jest niczym żona ze Stepford. W tym kontekście bardzo zastanawiające jest społeczeństwo marsjańskie, w którym wszystkie dojrzałe (Marsjanin przechodzi kilka całkowicie odmiennych faz rozwoju) osobniki są rodzaju męskiego, żeńska forma jest jedynie przejściowa.
Należy jeszcze zauważyć, że – wbrew temu, co może sugerować posłowie – pierwsze polskie wydanie już opierało się na „autorskiej”, pełnej wersji „Obcego w obcym kraju”. Choć nie miałam możliwości dokładnego porównania tekstu z „Fantastyki” z obecnym, znaczących zmian czy uzupełnień nie zauważyłam.
Nowy przekład, autorstwa Andrzeja Sawickiego, wydaje się przyzwoity, choć gdzieniegdzie drobne niejasności się pojawiały. Mam natomiast wątpliwości co do sensu zamieszczania niektórych przypisów. Archaiczność opisywanych wynalazków (widoczna zwłaszcza tam, gdzie autor przybliża techniczne szczegóły) to sprawa dość oczywista w przypadku utworu oddanego do druku w 1960 roku, w erze narodzin elektroniki i nie wymaga chyba wyjaśnień. Jeśli zaś chce się przybliżyć jakieś pojęcie, należy zrobić to do końca, a nie przerywać w połowie*. Niemniej wydanie Solarisu sprawia dobre wrażenie, choć okładka ze zbytnią emfazą eksponuje jakoby religijny wymiar książki.
Jaka jest zatem odpowiedź na pytanie: czy warto przeczytać „Obcego w obcym kraju”? Jeśli chcesz poznać najsłynniejsze powieści SF czy choćby dowiedzieć się, co znaczy słowo „grokować” lub czego dotyczy powiedzenie „tyś jest Bogiem” – zdecydowanie tak. Jeśli masz ochotę na dobrze napisaną, choć nieco staroświecką rozrywkę – także można spróbować. Ale jeśli ten tytuł kojarzy ci się z czymś wyjątkowym, kultowym, wybitnym – lepiej po nią nie sięgaj. Rozczarowanie będzie zbyt bolesne.
* „Człowiek z Porlock” to wyrażenie istotnie nawiązujące do powstawania „Kubla Chana” Coleridge'a, ale oznacza po prostu intruza, kogoś, kto z błahych przyczyn przeszkadza w czymś istotnym – tak, jak pukający do drzwi pewnego domu anonim z Porlock uniemożliwił dokończenie poematu.
Sortuj: od najstarszego | od najnowszego
kurp - 19:46 22-02-2007
Bez respektu dla klasyki
Tzymische - 09:54 09-02-2015
ok mialem sie nie wypowiadac - szczegolnie w sprawie tak starej recenzji - ale dopiero teraz to zauwazylem....
Jedno slowo do autorki recenzji - ktora kompletnie nie zlapala ksiazki : SATYRA
http://pl.wikipedia.org/wiki/Satyra