NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Le Guin, Ursula K. - "Lawinia" (wyd. 2023)

Ukazały się

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)


 Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

 Kingfisher, T. - "Cierń"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Maas, Sarah J. - "Dom płomienia i cienia"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

Linki

Flint, Eric & Weber, David - "1633"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Ring of Fire
Data wydania: Luty 2007
ISBN: 978-83-7418-139-6
Oprawa: miękka w obwolucie
Format: 135 x 205 mm
Liczba stron: 608
Cena: 35,90 zł



Flint, Eric & Weber, David - "1633" #3

Rozdział 3
Doktor James Nichols skończył myć ręce, odwrócił się od umywalki i pomachał energicznie dłońmi, żeby je osuszyć. Mike wiedział, że nawet w szpitalu zapas ręczników jest tak skąpy, że James zalecił personelowi medycznemu używanie ich tylko wtedy, gdy będzie to naprawdę niezbędne.
Spodziewał się nieuniknionej skargi. Doktor jednak tylko lekko się skrzywił, pokręcił głową i podszedł do drzwi.
– Chodźmy już stąd. Pozwólmy tej biedaczce nieco się przespać.
Mike otworzył drzwi lekarzowi, który wciąż miał wilgotne ręce i wyszedł za nim na korytarz. Zastanawiał się przez chwilę, jak ta chora kobieta ma zasnąć, skoro cała rodzina tłoczy się wokół jej łóżka.
Ale tylko przez chwilę. Mike wiedział, że sam nigdy się do tego nie przyzwyczai, ale siedemnastowieczni Niemcy przywykli do takiej liczby osób w swych domach, która większość Amerykanów doprowadziłaby do obłędu. Liczyło się każde dobre łóżko – po co marnować je na dwoje ludzi, skoro zmieści się czworo?
Gdy drzwi się zamknęły, spojrzał ukradkiem na Nicholsa. Starał się ukryć swoje obawy, lecz chyba bez większego powodzenia.
Najwyraźniej w ogóle bez powodzenia.
– To nie dżuma, jeśli tego się obawiasz. – Głos Jamesa był bardziej ochrypły niż zazwyczaj. Nichols normalnie pracował całymi dniami, ale odkąd Melissa wyjechała z Grantville, praktycznie mieszkał w szpitalu. Jeśli tylko twarz czarnoskórego mężczyzny może być poszarzała ze zmęczenia, to twarz Jamesa taka była. Ostre, surowe rysy zdawały się być nieco łagodniejsze, jednak nie z powodu wewnętrznego ciepła, tylko z wycieńczenia.
– Ty też musisz się przespać – oznajmił stanowczo Mike.
James posłał mu ironiczny uśmiech.
– Co ty powiesz? A ile ty sypiasz, odkąd Becky wyjechała?
Gdy tak szli w stronę gabinetu Nicholsa, przedzierając się przez zatłoczone korytarze jedynego szpitala w Grantville, grymas powrócił na twarz lekarza – tym razem już wyraźny.
– Boże święty, co nas opętało, żeby wysyłać kobiety na takie dzikie pustkowie? – zapytał.
Mike parsknął.
– Paryż i Londyn nie zaliczają się raczej do „dzikich pustkowi”, James. Jestem przekonany, że James Fenimore Cooper zgodzi się ze mną w tej kwestii, jak tylko się urodzi. Podobnie George Armstrong Custer2.
– Pierdoły – nadeszła momentalnie odpowiedź. – Nie jestem jakimś „pogromcą czerwonoskórych”, do cholery jasnej, jestem lekarzem. W tych czasach miasta to istny raj dla zarazków. Nawet tutaj w Grantville jest ciężko przy naszym – śmiechu warte! – tak zwanym „systemie sanitarnym”.
Dotarli do gabinetu Jamesa i Mike po raz kolejny otworzył lekarzowi drzwi.
– Zapomnij o „radosnym Paryżu”, Mike. W roku Pańskim 1633 wyrafinowana paryska koncepcja „higieny” polega na wyjrzeniu przez okno przed wylaniem zawartości nocnika.
Mike skrzywił się lekko na myśl o tym, lecz nie oponował. I tak już wkrótce czekała go dyskusja. Kpina z warunków sanitarnych w Grantville bez wątpienia stanowiła preludium do jednej z częstych tyrad Jamesa na temat szaleństwa przywódców narodów ogólnie, a przywódców Konfederacji Księstw Europejskich w szczególności. Do tych ostatnich zaliczał się oczywiście sam Mike.
Gdy już usiedli – James za biurkiem, a Mike naprzeciw niego – zdecydował się zareagować na tyradę, zanim jeszcze się rozpoczęła.
– Darujmy sobie tradycyjne kazanie – mruknął. Jego głos również brzmiał dość ochryple. Powiedział sobie wyraźnie, że nie będzie wyładowywał na Nicholsie własnej frustracji spowodowanej nieobecnością Rebeki. Chociaż irytowało go, że doktor ma niemalże obsesję na punkcie epidemii, to jednak bardzo szanował i podziwiał Nicholsa. Pomijając już fakt, że od czasu Ognistego Kręgu James stał się jednym z jego najlepszych przyjaciół, umiejętności doktora poparte jego zapałem utrzymały przy życiu setki osób. Może nawet tysiące, jeśli spojrzeć na pośrednie efekty jego pracy.
– Co jej jest? – zapytał szorstko. – Znowu grypa?
Nichols skinął głową.
– Najprawdopodobniej. Może to być coś innego – a raczej grypa plus coś innego. Ale powiedziałbym, że to raczej kolejny przypadek – z Bóg wie ilu – kiedy to amerykańskie siedlisko chorób rozsiało wśród bezbronnych tubylców nasze wysoko rozwinięte szczepy influency.
Jego wydatne usta wykrzywiły się w kwaśnym uśmiechu.
– Oczywiście jestem przekonany, że wkrótce się na nas odegrają, jak tylko dopadnie nas ospa wietrzna. A tak się stanie, możesz być spokojny.
– Udało się coś...?
James wzruszył ramionami.
– Jeff Adams uważa, że w ciągu miesiąca powinniśmy już mieć szczepionkę, i to w wystarczająco dużych ilościach. Mam tylko nadzieję, że się nie myli w kwestii stosowania krowiej ospy. Ja nie jestem do końca przekonany, ale...
Ni stąd, ni zowąd uśmiechnął się. Ten wyraz twarzy był dla niego znacznie bardziej naturalny niż grymas, jaki towarzyszył mu w ostatnich dniach.
– Wydawać by się mogło, że chłopak z getta będzie mniej pedantyczny niż wy, biali! Ale nie jestem, Mike. Boże, to się nazywa ironia losu. Pamiętam jeszcze dni, kiedy narzekałem w swej klinice w getcie, że ugrzęzłem w mrokach średniowiecza. A teraz naprawdę tak się stało.
– Uważaj, żeby Melissa nigdy tego nie usłyszała – odparł Mike z szerokim uśmiechem. – To by dopiero była tyrada!
James pociągnął nosem.
– Jej się łatwo prawi kazania o szlachetności ludzi wszelkich czasów i miejsc. Wychowano ją na bostońską intelektualistkę. Pewnie od dziecka karmiono ją poprawnością polityczną. Ja dorastałem na ulicach na południu Chicago i wiem, jaka jest prawda. Niektórzy ludzie po prostu są gnidami, a większość ludzi to lenie. A przynajmniej niechluje.
Dźwignął się z trudem z krzesła i pochylił nad blatem, opierając się całym swym ciężarem na dłoniach.
– Mike, ja naprawdę nie mam obsesji. Nie masz pojęcia, co choroba może z nami – z całym pieprzonym kontynentem – zrobić w tych warunkach. Do tej pory mieliśmy szczęście. Kilka ognisk tu i tam – nic, co można by nazwać epidemią. Ale to tylko kwestia czasu.
Wskazał kciukiem na leżące za oknem miasteczko Grantville.
– Jaki jest sens tłumaczenia ludziom co wieczór w programach telewizyjnych, że higiena osobista jest istotna, kiedy większości z nich nie stać na ubrania na zmianę? Co mają zrobić w samym środku Niemiec w zimie? Stać nago w kolejce do jednej jedynej pralni z prawdziwego zdarzenia?
Po uśmiechu nie było już śladu.
– Podczas kiedy my poświęcamy nasze cenne zasoby na budowanie coraz to nowszych zabawek dla tego pieprzonego króla, zamiast na przemysł włókienniczy i odzieżowy, wszy mają używanie. A gwarantuję ci, że choroby wybiją więcej osób – więcej żołnierzy tego durnego Gustawa – niż wszystkie wojska Habsburgów i Burbonów na całym świecie.
Mike wyprostował się. Znów przyszła pora na kłótnię i nie było sensu jej unikać. James Nichols był równie uparty i nieustępliwy, jak inteligentny i pełen poświęcenia. Mike przynajmniej w połowie zgadzał się z doktorem, co sprawiało, że z jeszcze większym uporem bronił Gustawa Adolfa – oraz, rzecz jasna, swej własnej polityki. Stany Zjednoczone, których prezydentem był Mike Stearns, stanowiły po prostu kolejne księstwo wchodzące w skład Konfederacji Księstw Europejskich pod rządami króla Szwecji. Nawet jeśli w praktyce cieszyły się niemalże suwerennością.
– James, nie można tego sprowadzać do zwykłej arytmetyki. Ja wiem, że choroby i głód to prawdziwi zabójcy. Ale każdy kolejny rok jest inny. Jeżeli ustabilizujemy Konfederację i zakończymy wojnę trzydziestoletnią, wtedy będziemy mogli zacząć na serio planować przyszłość. Ale do tego czasu...
Ciężko westchnął.
– Czego ode mnie oczekujesz, James? Mimo wszystkich jego uprzedzeń i dziwactw oraz koszmarnego podejścia do wielu kwestii Gustaw Adolf jest najlepszym władcą tych czasów. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. I podobnie jak ja nie sądzisz, że Grantville dałoby sobie radę samo – bez przeznaczania jeszcze większej ilości zasobów na cele czysto militarne. Przynależność do Konfederacji, pomimo wszelkich minusów – a sądzę, że rozumiem je lepiej niż ty – to najlepsza opcja. Ale równocześnie oznacza, że nie mamy innego wyjścia, jak robić wszystko, co w naszej mocy, żeby Konfederacja utrzymała się na powierzchni.
Zerwał się i przemierzył trzema krokami odległość do okna. Ze złością wyjrzał na zewnątrz. Z gabinetu Nicholsa mieszczącego się na samej górze dwupiętrowego szpitala roztaczał się widok na tętniące życiem małe miasto.
Tętniące życiem i rojące się od ludzi. Senne appalachijskie miasteczko, które dwa lata temu przeszło przez Ognisty Krąg, już dawno zniknęło, choć oczywiście Mike ciągle jeszcze widział pozostałości po nim. Jak większość miasteczek w Wirginii Zachodniej, tak i Grantville cierpiało na spadek liczby ludności w dziesięcioleciach poprzedzających Ognisty Krąg. W centrum wznosiło się kilka wysokich, kilkupiętrowych budynków, które niegdyś stanowiły siedziby centrali przemysłu górniczego i gazowniczego. W przeddzień tajemniczej i wciąż niewyjaśnionej katastrofy kosmicznej, która przeniosła miasteczko do siedemnastowiecznej Europy, budynki te stały niemal puste. Teraz były wypchane po brzegi, a wszędzie wyrastały nowe – co prawda siermiężne, ale zawsze.
Ten widok nieco go uspokoił. Niezależnie od tego, co zrobił, niezależnie od błędów, jakie mógł popełnić, Mike Stearns i jego polityka przekształciły Grantville wraz z przyległymi terenami w jeden z nielicznych obszarów w środkowej Europie, na których rozkwitała gospodarka i wzrastała liczba ludności. I to wzrastała gwałtownie. Nawet jeśli upór Mike’a w kwestii wspierania kampanii zbrojnej Gustawa Adolfa doprowadzi do śmierci wielu ludzi (a że tak właśnie będzie, wiedział równie dobrze jak Nichols), to jeszcze większą liczbę ludzi utrzyma przy życiu. Przy życiu i w dobrobycie.
Taką przynajmniej miał nadzieję.
– Co ja mam zrobić, James? – powtórzył raczej łagodnie niż ze złością. – Znaleźliśmy się w trójszczękowym imadle, a mamy tylko dwie ręce, żeby się bronić.
Nie odwracając się od okna, uniósł palec.
– „Szczęka numer jeden”. Czy nam się to podoba, czy nie, jesteśmy w samym środku jednej z najstraszniejszych wojen w historii Europy. Pod wieloma względami straszniejszej nawet niż którakolwiek z wojen światowych dwudziestego wieku. I nic nie wskazuje na to, że któraś z otaczających nas potęg zamierza zawrzeć pokój.
Usłyszał dyskretne chrząknięcie za plecami i pokręcił głową.
– Przykro mi, nie mamy jeszcze żadnych wieści od Rity i Melissy. Zdziwiłbym się, gdybyśmy mieli – razem z Julie i Alexem planowali popłynąć z Hamburga. Ale wczoraj dostałem wiadomość od Becky. Kilka dni temu dotarła do Paryża i już wyrusza do Holandii.
Usłyszał, jak James wzdycha.
– Richelieu był niebywale uprzejmy, lecz nie ustąpił ani na włos. Becky uważa, że tak naprawdę on planuje jakąś nową kampanię. Jeżeli ma rację, to znając tego cwanego sukinsyna, czeka nas niezła jazda.
Spojrzał na południe.
– No i oczywiście wciąż pozostają uroczy Habsburgowie z Austrii. Nie mówiąc już o Maksymilianie Bawarskim. Ani o tym, że Wallenstein przeżył po Alte Feste i Bóg jeden wie, co ten człowiek knuje w swych czeskich posiadłościach. Ani o tym, że król Danii, Chrystian – a to przecież też protestant – wciąż planuje zniszczyć Szwedów. Ani o tym, że większość „oddanych książąt” Gustawa – a to przecież też protestanci – to najgorsza banda zdradzieckich drani, jaką można sobie wyobrazić.
Mike zabębnił palcami o szybę.
– To była „pierwsza szczęka”. Trwa wojna, czy nam się to podoba, czy nie. Co gorsza, teraz chyba rozgorzeje na nowo.
– I w ten sposób docieramy do „szczęki numer dwa”. Jak mamy walczyć? Tak samo, jak robi to Gustaw, odkąd trzy lata temu wylądował w północnych Niemczech? Olbrzymie wojska zaciężne pustoszące okolicę? Nie mówię już nawet o przemocy, jakiej z ich strony doświadcza ludność cywilna – a wierz mi, że doświadcza, nawet przy praktykach dyscyplinarnych Gustawa – ale poza tym jest to najgłupszy możliwy sposób na zmarnowanie zasobów gospodarczych. Nie dość, że tak właśnie Szwecja utraciła masę zdrowych mężczyzn, to jeszcze skarbiec Gustawa świeci pustkami.
Ruszał palcami. Bum, bum, bum – niczym dobosz wybijający marsz.
– Nie możemy wiecznie pożyczać od kogoś pieniędzy, James. Abrabanelowie i reszta finansistów w Europie i Turcji, którzy nas wspierają, nie mają aż tylu funduszy, jeśli chodzi o ścisłość. Zwłaszcza jeśli porównamy to z tym, co mogą zgromadzić Richelieu i Habsburgowie. To oznacza zatem więcej podatków i opłat dla naszej ludności – a już w tym momencie jest tego za dużo.
Odwrócił się i odwzajemnił rozgniewane spojrzenie Jamesa.
– Przy takich podatkach, jakie są teraz, nie będzie ich nawet stać na ubrania na zmianę. Zostają nam opłaty za wszystko, jak tylko przekroczysz granicę Stanów Zjednoczonych. Nie mamy wyboru.
Nichols odwrócił wzrok, policzki nieco mu się zapadły. Chociaż wiele spraw leżało mu na sercu, James absolutnie nie był głupcem.
Mike nie przerywał ani na chwilę.
– Jaką mamy alternatywę – pomijając „nową politykę wojskową” Johna Simpsona?
Na wzmiankę o Simpsonie twarz Nicholsa przybrała srogi wyraz. Mike zarechotał, choć zazwyczaj słowa „John Simpson” wywoływały grymas i na jego twarzy.
– No jasne. Ten facet to skończony osioł. Bezczelny, zarozumiały, równie wrażliwy jak kamień przy drodze. Jak to mówi Melissa – „wypisz, wymaluj pierdoła naczelny”?
James skinął głową i zachichotał. Ukochana doktora gardziła Johnem Simpsonem jeszcze bardziej niż on sam i Mike.
Mike wzruszył ramionami.
– Czegokolwiek byśmy o nim nie powiedzieli, John Simpson to jedyny doświadczony wojskowy w Grantville. Przynajmniej jeśli mówimy o tego rodzaju doświadczeniu. Bo widzisz, on ukończył Akademię w Annapolis oraz Akademię Techniczną Sił Zbrojnych3 w Fort McNair. I niezależnie od tego, ile wazeliny zużył w trakcie swego pobytu w Pentagonie, to jest jedyna osoba, która ma pojęcie o tym, jak zaplanować i skoordynować coś takiego.
Mike oparł się dłońmi o parapet i odepchnął od okna. Po chwili wrócił na krzesło.
– Słuchaj, James, w tej kwestii Simpson ma rację. Dlatego właśnie, zaciskając zęby, popierałem go od momentu, gdy zgłosił swój projekt. Nie tylko popierałem, ale także jako pierwszy namówiłem Gustawa Adolfa wraz z jego doradcami i generałami. Musimy zmniejszyć tę cholerną armię. Stała się już gigantycznym tasiemcem w jelitach narodu. A jedyny sposób, żeby tego dokonać przy tych wszystkich otaczających nas wrogach, to postawić na jakość, a nie na ilość. A to z kolei oznacza przeznaczenie olbrzymiej większości naszych nowoczesnych zakładów produkcyjnych i siły roboczej na potrzeby armii.
Westchnął i potarł twarz.
– No i dotarliśmy do „szczęki numer trzy”, ponieważ te same zasoby, których używamy do budowania „zabawek” dla Gustawa, jak raczyłeś je nazwać, służą też do rozwijania innych dziedzin. Na przykład do ożywienia przemysłu włókienniczego albo udzielenia drobnemu przemysłowi samochodowemu takiego poparcia, jakiego już dawno powinniśmy mu udzielić – rolnikom potrzeba sporo małych silników o mocy dziesięciu koni, a nie garstki dieslowskich potworów, które napędzają pancerniki.
Przez chwilę przyglądali się sobie. Następnie Mike znów wzruszył ramionami i dodał:
– Chrzanić to, bądźmy optymistami. Kryzys gospodarczy i techniczny sprawia przynajmniej, że wszyscy dla odmiany myślą. Myślą i się organizują.
Słowo „organizować” – co było nieuniknione w przypadku mężczyzny wychowanego wśród związkowców – wywołało pierwszy prawdziwy uśmiech na twarzy Mike’a.
– Ty to lepiej doceń, James, dobrze ci radzę. Możemy być żałosną zgrają nosicieli zarazy, ale gwarantuję ci, że ludność Stanów Zjednoczonych lada moment stanie się najlepiej zorganizowaną grupą ludzi na całym świecie. I to w dodatku zorganizowaną przez samych siebie, co jest sto razy lepsze od wszystkiego, co przychodzi z góry.
Machnął dłonią w geście pełnym werwy, kontrastującej z rezygnacją doktora.
– Do wyboru, do koloru. Co chwila powstają nowe związki zawodowe, kółka rolnicze, dzieciaki Williego Raya z jego Europejskich Rolników Przyszłości równie wiele czasu spędzają na dyskusjach o polityce, jak i obsiewaniu pól, w komitetach korespondencyjnych Gretchen są same wulkany energii. Chyba nawet organizacje dla dziadków są w świetnej formie i o czymś tam gadają, poza odbywaniem swoich durnych rytuałów. Henry Dreeson powiedział mi, że w zeszłym tygodniu „Lioni” uchwalili, że zaczną regularnie składać datki na Fundację „Łuki Wolności”.
Oczy Jamesa niemal wyszły na wierzch. W jakiś sposób – do tej pory nikt nie wiedział, jak zdołała tego dokonać – Gretchen przejęła byłą placówkę McDonald’s w Grantville dla swych komitetów korespondencyjnych. Kierownik restauracji, Andy Yost, zaklinał się, że nic o tym nie wie, lecz mimo to wciąż pełnił funkcję kierownika i – zapewne czystym zbiegiem okoliczności – był członkiem komisji nadzorującej gwałtownie rosnącą grupę radykałów.
Gretchen zmieniła nazwę na „Łuki Wolności” i niedawny McDonald’s w okamgnieniu stał się siedemnastowiecznym odpowiednikiem słynnych bistr i kawiarenek rewolucyjnego Paryża w późniejszych czasach. Z właściwą sobie szybkością i zapałem komitety korespondencyjne rozpoczęły proces tworzenia podobnych placówek w każdym miasteczku Stanów Zjednoczonych – a także poza granicami. Nowe „Łuki Wolności” powstały właśnie tuż poza obszarem Lipska, najbliższego z dużych miast Saksonii. Bardzo się to nie spodobało Janowi Jerzemu, księciu saskiemu, który od razu poskarżył się Gustawowi Adolfowi. Jednakże król Szwecji, który był też cesarzem Konfederacji Księstw Europejskich, nie wyraził zgody na ich likwidację. Gustaw miał swe własne obawy – delikatnie mówiąc – dotyczące komitetów korespondencyjnych. Nie był jednak głupcem, a z historii swej własnej dynastii Wazów nauczył się, że arystokrację trzeba trzymać krótko. Może i komitety nieco go irytowały, ale takich ludzi jak Jan Jerzy z Saksonii one wręcz przerażały – a to było pożądane.
Budynki, w których rodziły się nowe „Łuki Wolności”, były naturalnie siedemnastowiecznymi konstrukcjami. Owe wyeksponowane łuki – mimo że było to malowane drewno, a nie jakaś wymyślna nowoczesna robota – zostałyby jednak momentalnie rozpoznane przez każdego obywatela Stanów Zjednoczonych ze świata, który został gdzieś daleko w tyle. Co więcej, gdyby przeciętny Amerykanin z dwudziestego pierwszego wieku wszedł do środka, byłby raczej zaskoczony. Serwowano tu do jedzenia zwyczajny chleb, a zamiast kawy podawano do picia herbatę lub piwo. A z całą pewnością ogarnęłoby go zdumienie na widok prymitywnej prasy drukarskiej stojącej na honorowym miejscu w „sali jadalnej” i otaczającej ją – niemal przez całą dobę – grupy nastolatków z radością produkujących broszury i gazety dużego formatu.
– „Lioni”? – wykrztusił Nichols.
Mike uśmiechnął się szeroko.
– Aha. Oczywiście się z tym kryją. Spróbuj ich zrozumieć, James. Pewnie, że Gretchen i jej podżegacze wywołują ich niepokój, ale nawet najbardziej drętwi biznesmeni w miasteczku zdają sobie sprawę, że walczymy o nasze życie. Rycerze Kolumba nawet nie próbują się kryć ze swoimi dotacjami. Jako katolicy zdecydowani są udowodnić wszystkim ludziom, że to właśnie oni należą do najbardziej lojalnych obywateli.
James chrząknął. Na skutek przedziwnych procesów, jakie czasem zachodzą w historii, oficjalnie protestancka Konfederacja Księstw Europejskich (w tej części, która podlegała Stanom Zjednoczonym i ich ściśle przestrzeganej zasadzie wolności wyznania) stała się przystanią dla katolików ze środkowej Europy. Napływ imigrantów i wcielenie zachodniej Frankonii po zwycięstwie Gustawa i jego amerykańskich sojuszników nad Habsburgami w bitwie pod Alte Feste sprawiły, że katolicka ludność Stanów Zjednoczonych najprawdopodobniej dorównywała już liczebnie wyznawcom protestantyzmu i – co było typowe – stawała się jeszcze bardziej oddana ich radykalnym, wedle ówczesnych standardów europejskich, zasadom politycznym.
Mike rozłożył ręce.
– Tak więc, jak już mówiłem, bądźmy optymistami. Gramy na czas, James. Obydwaj dobrze wiemy, że może u nas wybuchnąć epidemia. Ale jeśli tak się stanie, przynajmniej z kryzysem będą walczyć obywatele, którzy są czujni, z każdym dniem coraz lepiej zorganizowani i którzy już teraz są pewnie lepiej wykształceni niż jakikolwiek inny naród w Europie – pomijając może Holendrów.
– Wciąż nie widzę sensu poświęcania tak wielu naszych zasobów – mówię o tych wojskowych – na te pancerniki, na które Simpson jest tak napalony – powiedział kwaśno James. – Przecież to cholerstwo nas zrujnuje. Pomijając już fakt, że musieliśmy oddać masę dobrej stali – a mam lepsze pomysły na spożytkowanie kilometrów szyn, które pozostały po Ognistym Kręgu, niż zużywanie ich na pancerze – to jeszcze musieliśmy rozmontować kilka dużych silników dieslowskich, najlepsze pompy w kopalni...
Zamilkł.
– Dobra, przyznaję, nie byłem na zebraniu gabinetu, kiedy podejmowano tę decyzję, gdyż wtedy przebywałem w Weimarze, bo trzeba było zdusić mały wybuch czerwonki – to przynajmniej możemy opanować – ale twoje późniejsze podsumowanie wyjaśniające nigdy nie miało dla mnie zbyt wielkiego sensu.
Mike zacisnął wargi i spojrzał przez okno. Wcale go to nie dziwiło; z militarnego punktu widzenia rzeczywiście nie było sensu budować amerykańskiej marynarki sprzymierzonej z Gustawem Adolfem, która mogła prowadzić działania jedynie na rzekach środkowych Niemiec. Nie była to nawet straż wybrzeża.
Mike zawahał się. Nie bardzo chciał poruszać ten temat, gdyż prawdziwy powód wiązał się z tak bezwzględną polityką realną i myśleniem makiawelicznym, że większość urodzonych i wychowanych w Ameryce członków gabinetu zadławiłaby się nim. Melissa Mailey dostałaby ataku szału. Mimo że uczestniczyła w tamtym zebraniu, dla niej wszystkie kwestie militarne były na szczęście tak niesmaczne, że nawet nie przestudiowała tego zagadnienia, za co Mike dziękował niebiosom. Gdy tylko odrzucała swe uprzedzenia i z góry przyjęte osądy, miała diabelsko przenikliwy umysł.
Nichols jako lekarz (pomijając nawet miłosne relacje między nim a Melissą) również by się zadławił. Głównie dlatego, że w przeciwieństwie do wielu lekarzy, których Mike miał okazję spotkać, James Nichols traktował swą profesję uzdrowiciela śmiertelnie poważnie. Przysięga Hipokratesa nie była czymś, co James Nichols odbębnił czym prędzej, żeby tylko dostać licencję i zacząć zgarniać forsę.
Z drugiej strony...
Przez chwilę Mike obserwował Jamesa. Smoliście czarny mężczyzna o topornych rysach twarzy w milczeniu odwzajemniał spojrzenie; dłonie splótł przed sobą na blacie biurka. Były na nich blizny, które nie powstały na skutek praktyk medycznych. Zanim Nichols odwrócił swe życie do góry nogami, był dzieckiem ulicy w jednym z najgorszych chicagowskich gett. Za czasów jego młodości teren ten należał do Blackstone Rangers.
„A co tam. Jeśli przez tę cholerną robotę mam okłamywać jednego z najlepszych przyjaciół, to pieprzę to”.
– Dobra, James, będę z tobą zupełnie szczery. Gustaw Adolf chce mieć te pancerniki, żeby zabezpieczyć swe szlaki komunikacyjne na wypadek, gdyby zaatakowano Konfederację z zewnątrz. W tych czasach zaopatrzenie dla wojska najszybciej można przetransportować właśnie drogą wodną. Jeżeli będzie kontrolować rzeki – głównie Łabę, ale też te mniejsze, oraz kanały, gdy już je ulepszymy – będzie miał znaczącą przewagę nad potencjalnym najeźdźcą. To jednak tylko część prawdy, i to nie ta najważniejsza.
Wyprostował się.
– Ważniejsze jest to – dodał szorstko – że potrzebuje ich, a przynajmniej myśli, że ich potrzebuje, aby przede wszystkim utrzymać Konfederację w jednym kawałku.
Nichols otworzył oczy nieco szerzej. Tylko nieco.
– Zastanów się, na litość boską – ciągnął dalej Mike. Machnął ręką w stronę okna. – Konfederacja Księstw Europejskich to najbardziej rozklekotane, posklejane i sypiące się „królestwo” – ostatnie słowo aż ociekało sarkazmem – jakie świat kiedykolwiek widział. Szwedzki król władający mozaiką niemieckich księstw, autonomicznych miast cesarskich, jawnej republiki założonej przez żyjących na obczyźnie amerykańskich „nadczasowców” – do wyboru, do koloru. Wszystko to przeżarte dewocją i brakiem tolerancji, że nie wspomnę już o okresowych polowaniach na czarownice. To coś jak rodem z powieści fantasy albo z domu wariatów. Połowa na wpół niezależnych „podwładnych” Gustawa – zacznijmy od Jana Jerzego z Saksonii, który rządzi najpotężniejszym z tych księstw – w okamgnieniu wbiłaby mu nóż w plecy. W tym czasie większość pozostałych...
Nichols prychnął.
– Przyjmowałaby zakłady o to, jak głęboko wejdzie ostrze. A potem zaczęliby się kłócić o to, kto ma trzymać pieniądze.
– Właśnie. W każdej chwili wszystko może się rozlecieć. Pomyśl więc, jak wygląda cała sytuacja z punktu widzenia cesarza. Jeżeli uda mu się wystarczająco poprawić stan rzek i wybudować nowe kanały, a także ulepszyć te, które już istnieją, i jeżeli zapewnimy mu kilka pancerników rzecznych, które mogą rozwalić wszystko wokół, to wtedy Konfederacja stanie się już opłacalnym przedsięwzięciem. Przynajmniej jeśli chodzi o nagą siłę. Zerknij kiedyś na mapę – zapewniam cię, że Gustaw Adolf już to zrobił, bo nasza ekipa miernicza udostępniła mu najlepszą, jaką teraz można znaleźć – a zrozumiesz, o czym mówię. Wyobraź sobie, że Łaba to połączenie rdzenia kręgowego i tętnicy głównej. I spójrz później na te wszystkie odgałęzienia – rzeki, kanały, czasem i to, i to – które wszystko ze sobą łączą: Bałtyk z Turyngią, Hesję-Kassel z Saksonią i Brandenburgią.
Na jego twarzy pojawił się drapieżny uśmiech.
– Weźmy na przykład Kanał Finow łączący Odrę i Hawelę. Jak być może wiesz, jest to jeden z tych kanałów, którym Gustaw dał pierwszeństwo w rozbudowie i ulepszaniu. Tak naprawdę swoim znaczeniem ustępuje tylko kanałom łączącym Łabę z bałtyckimi portami – Lubeką i Wismarem. Zastanów się, jak będzie wyglądała sytuacja z punktu widzenia Jerzego Wilhelma, elektora brandenburskiego, który jest niemal równie niegodny zaufania, jak elektor saski, kiedy obiektem jego rozmyślań stanie się jeden z pancerników Simpsona, unoszący się na Haweli w Berlinie. Z dziesięciocalowymi działami wymierzonymi w jego pałac.
– Mogą zdewastować kanały – zaprotestował James. – A przynajmniej zniszczyć śluzy. – Był to jednak protest bez specjalnego przekonania.
Mike wzruszył ramionami.
– Łatwiej powiedzieć, niż zrobić, James, i wiesz o tym równie dobrze jak ja. Dobre oddziały inżynieryjne – a Gustaw ma najlepsze – mogą je odbudować. Poza tym wszystko to zakłada śmiałe, dobrze zorganizowane powstanie, wywołane przez grupę książąt działających wspólnie. A to z kolei...
James już się śmiał.
– Ta banda chciwych, kłótliwych złodziei? W życiu!
Wesołość udzieliła się też Mike’owi. Jednak już po kilku sekundach uśmiech zniknął z twarzy Jamesa. Spoglądał teraz na Mike’a spod przymrużonych powiek.
– Jesteś aż tak bezwzględny? – wymamrotał. – Ofiarujesz Gustawowi taką piłę mechaniczną... wiedząc oczywiście, że jedyną częścią jego małego cesarstwa, przeciwko której nie mógłby użyć ostrza, jesteśmy my sami. Ponieważ w gruncie rzeczy – przynajmniej przez jakiś czas – to my będziemy budować te pancerniki i to my będziemy je obsadzać.
Mike wzruszył ramionami.
– Owszem, jestem. Jak już mówiłem, James, próbuję zyskać dla nas trochę czasu. I dla Gustawa Adolfa również, bo jeszcze dość długo nasze losy będą ze sobą związane.
Nichols położył splecione dłonie na kolanach, odchylił się na krześle i uśmiechnął się niewyraźnie.
– Chyba nieźle dałbyś sobie radę przy Sześćdziesiątej Trzeciej i Cottage Grove. Oczywiście kolor twojej skóry byłby pewnym utrudnieniem, ale znając ciebie, na to też byś coś poradził.
Mike wciąż się uśmiechał.
– W tych okolicznościach uznam to za komplement.
Nichols parsknął.
– W tych okolicznościach to jest komplement. Jedyną różnicą między przywódcami chicagowskich gangów a niemieckimi arystokratami jest to, że przywódcy gangów są z zasady bystrzejsi, a niemieccy arystokraci są z zasady bardziej zdradzieccy. Trzeba by rzucić monetą, żeby wybrać tych okrutniejszych.
W pomieszczeniu zapadła cisza. Twarz Jamesa wciąż była ściągnięta troską, lecz po chwili Mike zorientował się, że ta troska nie dotyczy już spraw ogólnych, tylko czegoś znacznie bliższego sercu doktora.
– Dam ci znać, jak tylko dostanę od niej jakieś wieści – powiedział cicho. – Nic jej nie będzie, James. Dałem Ricie i Melissie wystarczająco dużo pieniędzy, żeby mogły wynająć naprawdę duży statek. A poza tym z Tomem i Julie na pokładzie każdego pirata, który spróbuje ich zaatakować, czeka przykra niespodzianka.
James uśmiechnął się. Julie Sims (teraz już Julie Mackay, odkąd wyszła za oficera szkockiej kawalerii w armii Gustawa Adolfa) była najlepszym strzelcem, jakiego kiedykolwiek widział. A niezależnie od tego, co James i Mike sądzili o Johnie Simpsonie, obydwaj bardzo lubili jego syna, Toma, który poślubił siostrę Mike’a tego samego dnia, w którym Ognisty Krąg zmienił cały ich świat. Lubili go szczególnie w tych okolicznościach, gdyż spośród różnych niebezpieczeństw, na które Melissa i Rita, mogły się natknąć podczas swej podróży dyplomatycznej do Anglii, z całą pewnością nie groził im atak rabusiów. Tom Simpson był prawdopodobnie jednym z dziesięciu największych ludzi na świecie. Nawet w Ameryce dwudziestego pierwszego wieku uchodził za olbrzyma – takiej postury można było oczekiwać od gracza pierwszej linii najlepszej uniwersyteckiej drużyny futbolowej.
Szybko jednak uśmiech zniknął z twarzy lekarza. Mike wiedział, że nie martwi się – przynajmniej niespecjalnie – piratami i rabusiami. Melissa i Rita będą miały do czynienia ze znacznie groźniejszymi ludźmi.
– Królowie, królewicze, kardynałowie, książęta – pożal się Boże – i pieprzeni hrabiowie – zagrzmiał Nichols. – Wszystkich trzeba by wystrzelać.
W uśmiechu Mike’a pojawiło się chyba nieco okrucieństwa. Taki bez wątpienia miał zamiar, widząc, że doktorowi przyda się trochę otuchy.
– To jeszcze nie jest wykluczone. I to w większości przypadków. Jak powiedziałem: bądźmy optymistami. Simpson może sobie być dupkiem, ale zna się na działach ciężkiego kalibru.



Dodano: 2007-02-11 14:11:19
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS