NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

McGuire, Seanan - "Pod cukrowym niebem / W nieobecnym śnie"

Ukazały się

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"


 Kelly, Greta - "Siódma królowa"

 Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (zintegrowana)

 Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (miękka)

 Szokalski, Kajetan - "Jemiolec"

 Patel, Vaishnavi - "Kajkeji"

 Mortka, Marcin - "Szary płaszcz"

 Maggs, Sam - "Jedi. Wojenne blizny"

Linki

Ringo, John & Kratman, Tom - "Warta na Renie"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Ringo, John - "Posleen"
Tytuł oryginału: Watch on the Rhine
Data wydania: Styczeń 2007
Oprawa: miękka
Format: 110x170
Liczba stron: 368



Ringo, John & Kratman, Tom - "Warta na Renie" #4

Rozdział 3

Bad Tolz, Niemcy, 31 stycznia 2005
Schultz jest za czysty, pomyślał Krueger. Po ćwiczeniach w błocie, których celem było niewiele więcej, niż przyzwyczajenie chłopców do brudu – no, a oprócz tego zmuszenie ich do przełamania swojej wrażliwości – chłopak wciąż był za czysty.
Krueger schylił się i wziął garść na wpół zamarzniętego błota, a potem rozsmarował je na twarzy Schultza.
– Ty mała cipo – warknął. – Ty mała, cuchnąca szparko. Jesteś niczym, jesteś wart tyle, co żydowska obozowa kurwa. Ona przynajmniej znałaby się na swojej robocie.
Potem odwrócił się do reszty ustawionego w szeregu plutonu.
– Ziemia to wasz przyjaciel! – krzyknął. – Macie z niej korzystać. Macie się do niej tulić jak do cycka matki. Przytulać się do niej jak do tych małych dziwek, na które traciliście czas. Wkopujcie się w nią. Nie bądźcie tacy jak ten gnojek Schultz, co się boi ubrudzić. Brud można zmyć. Własna krew schodzi trudniej. Spocznij.
Nie obdarzywszy żołnierzy już ani jednym spojrzeniem, Krueger odwrócił się i poszedł wyprostowany, żwawym krokiem do koszar podoficerów.
Pluton zebrał się wokół Schultza, stojącego z twarzą ociekającą szlamem. Nikt nic nie powiedział, wszyscy tylko się gapili. Sam Schultz dygotał z wściekłości. Jakim prawem, jakim prawem ten człowiek, na oko młodszy od niego, traktuje go jak śmiecia? Nie tylko dzisiaj, ale codziennie wydawało się Schultzowi, że Krueger, ćwiczący z jego plutonem, ma dla niego jakieś nowe upokorzenie.
Jeden z chłopaków, Rudi Harz, położył Dieterowi rękę na ramieniu.
– Mój przyjacielu... Krueger to dupek, nazistowski dupek. Ale to nazistowski dupek, który się zna na rzeczy. I widzi w tobie coś użytecznego. Korzystaj z tego.
Pozostali z powagą pokiwali głowami.
Schultz, wdzięczny za troskę, przekrzywił głowę i wzruszył ramionami. Harz był dobrym kolegą. Wszyscy byli dobrymi kolegami.
– Ale ten dupek Krueger – powiedział cicho – to zły człowiek, na czym by się nie znał.
– Tak – przytaknął Harz. – Najgorszy ze złych. Jeśli jeszcze raz usłyszę jego opowieści o gwałtach w obozach koncentracyjnych, chyba się porzygam. Mimo to wykorzystaj go do tego, do czego się nadaje: na przykład do nauczenia nas, jak pozostać przy życiu.
Schultz znów pokiwał głową.
– A więc wracamy maszerując? – spytał pozostałych. – Nie będziemy pełzać ani się wlec? Pomaszerujemy ze śpiewem?
Wśród powszechnej zgody chłopcy ustawili się w cztery szeregi. Harz mrugnął okiem do Dietera.
– Ty nas poprowadź, Dieter. Właśnie, Dieter... Pokaż temu draniowi Kruegerowi, że nas nie złamał.
Schultz stanął po lewej stronie plutonu.
Vorwaaaaats... Marsch!
Stojący w pierwszym szeregu Harz zaczął śpiewać.
Vorwarts! Vorwarts! Schmettern die hellen Fanfaren...
Tymczasem w oddali Krueger uśmiechnął się pod nosem, czując ogromną radość.
– Stare sposoby wciąż działają.

Nad Renem, 13 lutego 2005
Strome brzegi rzeki przemawiały do Indowy głosem ochrypłym ze starości. A on pamiętał; pamiętał.
– Byliśmy już kiedyś na waszej planecie, dawno, dawno temu – powiedział Rinteel, pozornie do kanclerza. – To bardzo smutna historia.
– Naprawdę? – spytał kanclerz. – Dlaczego smutna?
– Każda zniweczona nadzieja jest smutna – odparł Indowy nieobecnym głosem.
W oddali widział kamieniste wzgórze. Jego usta zaczęły cicho wypowiadać słowa w jego własnym języku. Kanclerz nie miał pojęcia, co te słowa oznaczały, ale w ich tonacji było coś, co chwytało za serce.
– Co mówisz? – spytał.
Indowy zwlekał z odpowiedzią kilka chwil, niewyobrażalnie smutnych chwil.
– To pieśń mojego ludu, starożytna pieśń. Opowiada o próbie wyzwolenia się spod ucisku naszych panów, o starożytnej twierdzy, o próbie stworzenia broni, by obronić tych, którzy w swoim czasie mogli stać się naszymi zbawcami.
Indowy westchnął i wskazał za okno śmigłowca.
– Opowiada krwawą historię tej skały, tam.
Jego słowa podsyciły ciekawość kanclerza; wydał polecenie pilotowi, ignorując zmarszczenie brwi swoich ochroniarzy. Śmigłowiec skręcił ostro w prawo. W zachodzącym słońcu kamieniste wzgórze lśniło złotem.
Mimo mocnego bocznego wiatru helikopter wylądował bez wstrząsów na wzniesieniu. Indowy, wyglądający na pogrążonego w transie, wysiadł pierwszy. Za nim wyszedł kanclerz i jego ochrona.
Śmigłowiec usiadł zaledwie trzysta metrów od szczytu. Indowy ruszył przed siebie po kamienistej stromiźnie; jego zaśpiew z każdym krokiem był głośniejszy. Kanclerzowi wydawało się, że rozpoznaje niektóre ze słów:
– Fafneen... Mineem... Albletoon... Anothungeen... Nibleen... Fostvol.
W końcu wszyscy zatrzymali się przed gładką skalną ścianą.
– To mój klan, mój i tylko mój, podjął tę próbę. Zapłaciliśmy za nią wysoką cenę.
– Jaką próbę? – spytał jeden z agentów BND.
– Chcieliśmy stworzyć święty zakon – powiedział Rinteel nieobecnym głosem. – Grupę bohaterów, wojowników, którzy obsadziliby wzniesione tu przez nas umocnienia. Myśleliśmy, że pod osłoną Anothungeen, niepokonanego systemu obronnego waszej planety, wasz lud wzniesie się ku potędze. My nie mogliśmy was obronić. Ale chcieliśmy wam dać środki, dzięki którym sami moglibyście się obronić.
Ludzie kiwający się na omiatanym wiatrem zboczu wyraźnie byli znudzeni. Nagle Indowy wyciągnął dłoń i wypowiedział zdanie w jego własnym języku. Fragment urwiska zniknął, odsłaniając wyciosane w skale łukowato sklepione przejście. Ludzie, w tym i kanclerz, aż sapnęli z wrażenia. Wciąż pogrążony w niby-transie Rinteel wszedł do środka; w zamkniętych pomieszczeniach Indowy byli o wiele odważniejsi niż synowie Adama.
– Wybrano to miejsce, bo znajdowało się na obrzeżach dominującej w tamtym czasie cywilizacji – powiedział Rinteel, stając tuż za progiem. – Tutaj mogliśmy, a przynajmniej tak się nam zdawało, rozwijać w spokoju systemy obronne Anothungeen i Fafneen. Myśleliśmy też, że będziemy mogli rozprzestrzenić je stąd dyskretnie wśród ówczesnej cywilizacji dominującej, którą wy, ludzie, nazywacie „rzymską”.
Indowy opuścił głowę na pierś.
Kanclerz spojrzał ponad jego ramieniem i ujrzał starożytne pobojowisko: bezgłowe trupy ludzi i Indowy, wyschnięte i kruche. Przypomniał sobie małe stosiki ogryzionych kości w miejscu zwanym „Fredericksburgiem”.
Mein Gott – szepnął.
– Tylko jeden z nas, Albletoon, uszedł rzezi – tłumaczył Rinteel. – Ludzki najemnik, zdrajca swojej rasy, poprowadził natarcie. Zygfryd, przeklęte niech będzie jego imię, zdradził Lud. Z chciwości... dla przyobiecanej mu partnerki... sprzedał nas... i tak upadła sprawa wolności. Zdrajca Mineem przeprowadził wroga, otworzył bramę i podstępem pokonał straże. Dla marnego złota i sławy nasz bohater Zygfryd zaprzedał swoją duszę.
Indowy był pogrążony w tak głębokim transie, że kanclerz zaczął się o niego bać. Niemal koleżeńskim gestem wyciągnął do niego rękę.
Rinteel strząsnął jego dłoń.
– Czy ja dobrze zrozumiałem? – spytał kanclerz. – Wasz lud wiedział o nas i próbował nas uratować już wieki temu?
– Więcej niż wieki, tysiąclecia.
– Ale wam się nie udało? Plan się nie powiódł?
– Nie – odparł Rinteel ze smutnym i bolesnym westchnieniem. – Zapomnieliśmy; minęło tak wiele czasu, odkąd znaliśmy wojnę. Tylko broń z waszych własnych kuźni mogła was ocalić. Elfy sabotują wszystko, co możemy wam dać. Dlatego nie, Herr Kanzler, nie udało się. Nie udało się.

Zakłady Kraus-Maffei-Wegmann, Monachium, Niemcy,
15 lutego 2005
– Cóż, nie udało się – westchnął Mueller.
– Wracamy do projektowania – przytaknął Prael; każde jego słowo ociekało obrzydzeniem.
Przedmiot tego obrzydzenia, olbrzymi stalowy cylinder roniący gęsty czerwony płyn hydrauliczny niczym pęknięte serce, stał strzaskany w swoim mocowaniu testowym. Cylinder, który miał być jednym z dziesięciu, które pochłaniałyby odrzut działa Tygrysa III kaliber 30 centymetrów, okazał się wadliwy... i to w najbardziej katastrofalny z możliwych sposób. Tak katastrofalny, że przynajmniej jeden z członków ekipy testującej broczył czerwonym płynem prawie tak samo obficie jak cylinder. Natychmiastowa dekapitacja miewa taki skutek.
Wychodząc ze schronu – metalowego bunkra – Mueller spojrzał na zwłoki i ze znużeniem pokręcił głową.
– A ja chciałem mieć działo elektromagnetyczne. Ciągłe przyspieszenie. Większa, o wiele większa ładowność amunicji...
– W którym momencie metal pękł? – przerwał mu Izraelczyk Benjamin pytaniem skierowanym do Praela.
Zamiast odpowiedzieć wprost, Niemiec podał Żydowi wydruk.
– Rozumiem – powiedział Benjamin. – Hmmm. Moglibyśmy zmniejszyć ładunek... Nie, chyba nie, nie osiągnęlibyśmy takiej prędkości wylotowej, jakiej potrzebujemy.
W dawniejszych czasach Izraelczyk, walczący w swojej Merkavie, zniszczył niejeden arabski czołg produkcji rosyjskiej czy ukraińskiej.
– Nie możemy też zmniejszyć ciężaru pocisku, jeśli mamy zachować konieczny współczynnik penetracji – dokończył Mueller.
– GalTech – zaproponował Nielsen.
– Opierając się na radach BND, kanclerz postanowił tego nie robić – odparł Henschel. – Wydaje mi się, że zasadniczo ma słuszność. Galaksjanie mają własne plany. A te plany niekoniecznie muszą zakładać istnienie ludzkości po zakończeniu wojny.
– Kiedy Dawid ruszył na pojedynek z Goliatem – powiedział Benjamin, drapiąc się w zamyśleniu w ucho – król Saul zaproponował chłopcu własną zbroję i broń. Dawid odmówił, twierdząc, że lepiej poradzi sobie z własną bronią niż z cudzą, do której nie był przyzwyczajony. Miał rację. Wasz kanclerz też ma rację. Nasz premier również się z tym zgadza. To musi być ludzka broń, coś, na co Galaksjanie nie będą mieli wpływu.
– Czy nie można wzmocnić cylindrów, robiąc je po prostu większe? – spytał Mueller, przynajmniej raz nie wspominając o swoim wymarzonym dziale elektromagnetycznym.
– Nie – odparł Prael, pocierając dłonią twarz. – Już sprawdzaliśmy. Możemy zredukować liczbę cylindrów do ośmiu i zrobić je trochę większe i wytrzymalsze. A wtedy komora działa uderza w tył wieży. Scheisse! Przesadziliśmy.
Chociaż Schlüssel i Breitenbach nie byli obecni przy testach, huk pękającego cylindra rozszedł się po całej fabryce i obaj zjawili się biegiem. Wpadli do komory testów, zerknęli na cylinder, potem na trupa, a następnie przeżegnali się, jak przystało na dobrych katolików.
– Kurwa mać! – stwierdził zaraz potem Schlüssel, widać nie będąc aż tak dobrym katolikiem jak Breitenbach.
To, co się stało, było tak oczywiste, że ani Prael, ani nikt inny nie czuł potrzeby wyjaśniania sytuacji nowo przybyłym.
– Cóż – powiedział Schlüssel. – Są też i dobre wiadomości. Breitenbach dostał coś bardzo interesującego od Amerykanów. Powiedz im, Stephan.
Breitenbach miał w lewym ręku małe czarne pudełko, z którego zwisała uprząż.
– Może lepiej im pokażę, nicht war, Reinhard?
Schlüssel westchnął, zrezygnowany. Porywczy chłopak!
– Dobrze. Pokaż im, skoro musisz.
Breitnbach bez słowa odwrócił się na pięcie i wyszedł. Kiedy znów się pojawił kilka minut później, stał na stalowej galerii dwadzieścia kilka metrów nad podłogą fabryki, z zapiętą na sobie uprzężą.
Ku ogromnemu zdumieniu wszystkich poza Schlüsselem, Breitenbach rzucił się z chłopięcym okrzykiem w otchłań poniżej galerii. Spadał coraz szybciej i szybciej, wrzeszcząc z bezmyślnej radości. Spadał tak szybko, że trudno było nadążyć za nim wzrokiem. Henschel w ogóle nie nadążał, bo zamknął oczy, nie chcąc oglądać nieuniknionego upadku.
Do którego jednak nie doszło. Jakieś siedem czy osiem metrów nad podłogą ciało Breitenbacha zaczęło zwalniać. Zwalniało coraz bardziej, aż dotknęło podłogi już lekko jak spadające piórko.
– Co to, u diabła, spowodowało? – spytał Mueller.
Schlüssel wzruszył ramionami.
– Szczerze mówiąc, wyliczeń nie ogarniam. Gdyby Amerykanka, która odkryła tę zasadę, ich nie spisała, prawdopodobnie również by ich nie ogarnęła. To długa historia, jak mi powiedziano. Ale spójrzmy na to tak: czarne plastikowe urządzenie na uprzęży Stephana gromadzi energię upadku, a potem zamienia ją w energię zwalniania. Uważamy, że można by to wykorzystać w zawieszeniu czołgu, nie zmieniając znacząco projektu, a także do zmniejszenia rozmiarów amortyzatorów odrzutu, tak by oszczędzić od piętnastu do dwudziestu ton. Nie mówiąc już o redukcji koniecznej obsługi.
Oczy Muellera, które nie wróciły jeszcze do normalnych rozmiarów po skoku Breitenbacha, zrobiły się jeszcze większe. Spojrzenie Praela zaczęło tańczyć; nie mógł się skupić na nikim ani na niczym. Henschel i Benjamin popatrzyli po sobie w zamyśleniu.
A potem wszyscy powoli odwrócili się w stronę szczątków cylindra. W ich oczach zaświecił nowy blask.

Paryż, Francja, 15 lutego 2005
Mąż Isabelle wszedł bez słowa do kuchni, ściskając w ręku jakiś papier.
W pierwszej chwili nie zauważyła dokumentu. Zobaczyła jedynie, że twarz jej ukochanego jest szara jak popiół.
– Co się stało? – spytała.
Nie odpowiedział, wyciągnął tylko papier w jej stronę.
Drżącą dłonią wzięła formularz i przeczytała go pospiesznie. Nie rozumiejąc, pokręciła głową.
– Nie mogą ci tego zrobić, nam tego zrobić. Odsłużyłeś w wojsku jako młody chłopak. Nie mają prawa.
Jej mąż zacytował świstek, który przeczytał już pięćdziesiąt razy.
– W zgodzie z naszym uświęconym od wieków dziedzictwem i tradycją, wszyscy Francuzi zostają na stałe powołani do obrony Republiki.
– Ale ty jesteś lekarzem, nie mordercą – zaprotestowała Isabelle.
– Mordercy bywają ranni. Wtedy potrzebują lekarzy. Mam się zgłosić pojutrze.
Isabelle stała długą chwilę oszołomiona, niezdolna wykrztusić słowa.

Bad Tolz, Niemcy, 17 lutego 2005
Długa, wijąca się kolumna mężczyzn maszerowała w ciszy leśnym szlakiem w środku nocy. W ciemności błyskały białka oczu, a czasami zęby. Twarze uczerniono spalonym korkiem i farbą... a także sporą ilością zwykłego brudu. Zamarznięta ziemia i żwir chrzęściły cicho pod butami żołnierzy.
Chłopcy, jak myślał o nich Brasche, radzili sobie dobrze z podstawowym szkoleniem. Ze strzelaniem mieścili się w dopuszczalnych granicach, chociaż Brasche miał poważne wątpliwości, czy najdłuższy nawet zwykły trening strzelecki nauczyłby kogokolwiek dobrze strzelać, kiedy wróg odpowiada ogniem. On sam służył w końcu na froncie wschodnim.
Ale „dobrze” to określenie relatywne, pomyślał. A my znamy kilka sztuczek, które mogą pomóc. Brasche uśmiechnął się na myśl o tym, co czeka chłopców dalej na szlaku.
Ich oficjalnym zadaniem było przeprowadzenie kontrnatarcia i odbicie sekcji okopów straconych w wyniku ataku Posleenów. W rzeczywistości, jak wiedział Brasche i kilku innych prowadzących ćwiczenie, techniki kontrataku w okopach miały tu czysto drugorzędne znaczenie. Celem ćwiczenia było przestraszenie chłopców prawie do nieprzytomności, żeby w przyszłości trudniej było ich przerazić.
Brasche usłyszał trzask krótkofalówki przy boku. Zgłosił się swoim nazwiskiem.
– Tu Oberst Kiel, Brasche. Moi ludzie są na pozycjach.
– Doskonale, HerrOberst. – Brasche zerknął szybko na tylne wejście do systemu okopów, do którego właśnie zaczęli schodzić pierwsi żołnierze. – Zabawa powinna się zacząć... już.
Jak w zegarku – bo tak właśnie wszystko było ustawione – na obszar zadania spadły pierwsze pociski moździerzy. W aktynicznym błysku wybuchów Brasche zobaczył niewyraźne sylwetki około tuzina ludzi Kiela. Sami odporni na ogień broni, której chłopcy mogli użyć – tak samo jak na ogień moździerzy – żołnierze piechoty mobilnej mieli dodać do ćwiczeń trochę pikanterii i strachu. Ich projektory holograficzne doskonale sportretowały masę nacierających Posleenów. Ale co najlepsze...
Liebe Gott im Himmel! – Brasche usłyszał w radiu krzyk któregoś z chłopców, młodego Dietera Schultza, jak mu się zdawało. – Oni do nas, kurwa, strzelają! Naprawdę!
– Tak jest, Kinder. – Brasche rozpoznał głos Kruegera. – Z takiej broni, jaką będą mieli najeźdźcy. A co mieliście robić, kiedy ktoś do was strzela? – spytał Krueger z pogardą.
Radio natychmiast zamilkło. Jednocześnie, jak Brasche zauważył z zadowoleniem, z okopów zaczął błyskać ogień karabinowy, trafiając hologramy, a czasem nawet pancerze. Tam, gdzie przechodziła trajektoria pocisku albo wybuchał pocisk lub granat, przekaźniki AID eliminowały jeden lub więcej posleeńskich celów. Tymczasem z okopów i ponad nimi pancerze prowadziły ostrzał w kierunku chłopców. Celowały jednak tak, by ich przestraszyć, a nie zabić czy ranić, uważając, by strzelać z dala od ich głów i korpusów.
Głos młodego Schultza znów zatrzeszczał w radiu, po chwili zaś odpowiedział mu dowódca czołgu regularnej Bundeswehry, wypożyczonego dla brygady szkoleniowej na czas ćwiczenia.
Poprzez trzask ognia karabinowego, wybuchy pocisków i huk przekraczających prędkość dźwięku pocisków działek grawitacyjnych pancerzy Brasche usłyszał gardłowy ryk dieslowskiego silnika szarżującego czołgu Leopard II.
Dobry chłopak ten Schultz, pomyślał. Nie każdy pamiętałby, że nie są w walce sami.
Czołg oświetlił nagle własny płomień, gdy armata plunęła na obszar ćwiczenia chmurą fleszetek...

Brasche i jego skrzydłowy nacierali samotnie poprzez burzę stali. Przed nimi artyleria waliła w rosyjskie pozycje, które udało się jedynie w przybliżeniu zlokalizować. Ale ostrzału nigdy nie było dość.
Ostrzeżono ich, że umocnienia są niewiarygodne. Ale ani Brasche, ani ludzie, którzy rozpoczęli bitwę pod jego dowództwem, nie byli przygotowani na rzeczywistość Kurska. Rzeczywistość tę przypominałaby jedynie wycieczka po piekle.
Z ludzi, których początkowo miał pod swoją komendą, pojedynczego plutonu Panzerów IV i plutonu piechoty wsparcia, pozostały tylko dwa czołgi. Piechota była już tylko wspomnieniem.
A PAK-i Iwanów, ich działa przeciwczołgowe, były wszędzie. Brasche zadrżał na wspomnienie starcia między jego średnimi Panzerami a przynajmniej tuzinem rosyjskich dział, okopanych, zamaskowanych i strzelających pod rozkazami jednego dowódcy. Sam ten pojedynek kosztował go dwa Panzery. Krzyki palących się żywcem załóg wciąż rozbrzmiewały w jego uszach.
Usłyszał w słuchawkach krzyk dowódcy drugiego czołgu.
– Achtung! Achtung! Panzer Abwehr Kanonem zum22...
Spanikowany głos ucichł jak ucięty nożem.
Ale Brasche nie potrzebował wskazówek. Stojąc w otwartym włazie dowódcy, sam zobaczył dym i płomienie buchające z prawej strony. Wytężając wzrok, by zlokalizować dokładnie przeciwnika, nie widział, lecz czuł pół tuzina pocisków, które pomknęły w stronę jego i jego skrzydłowego.
Oba czołgi pospiesznie zaczęły się obracać, by nadstawić w stronę ognia swoje grubsze przednie pancerze, a ich wieże obracały się jeszcze szybciej, by ostrzelać wroga.
To był wyścig z czasem. A potem Brasche uświadomił sobie, że te działa nie otworzyły ognia w tym właśnie momencie bez powodu. Odwrócił się w samą porę, by zobaczyć błyski wystrzałów.
Dla Hansa Braschego z Piątej Dywizji Pancernej SS (Wiking) świat utonął w czerni.

Leopard znów wystrzelił, odpędzając wspomnienia Hansa. I bardzo dobrze. Wtedy, pod Kurskiem, ponad sześćdziesiąt lat temu, druga bateria dział wypatroszyła czołg jego i jego skrzydłowego. Hans stracił przytomność. Nie wiedział, jak to się stało, że uciekł z wraku. Wyobrażał sobie siebie jako przerażoną, pełznącą istotę, uciekającą przed ogniem jak zwierzę z płonącego lasu. Podczas podróży powrotnej do Niemiec, gdzie przeszedł rekonwalescencję, wspomnienie to zostało zredukowane do wspomnienia o bólu, czasem tępym, czasem przeszywającym.
Nawet po tylu latach sprawiło, że zadrżał.
Brasche odegnał wspomnienia, ostatecznie i bez reszty. Rampa prowadząca do okopów czekała. Podszedł do niej i zszedł na dół.

* * *

Na dole, w okopach, Dieter Schultz, lat osiemnaście, dygotał z bólu po trafieniu fleszetką, która otarła się o jego ramię, zostawiając trzycentymetrowe rozdarcie na jego skórze. Krew plamiła jego kampfanzug, mundur polowy. W blasku pocisków smugowych lśniła matową czerwienią.
Inny z chłopców, Harz, patrzył z przerażeniem na jego ranę.
– Dieter, ty krwawisz.
– Nieważne – powiedział z naciskiem Schultz, przyciskając rozdarcie dłonią, by powstrzymać upływ krwi. – Biegnij do trzeciej drużyny. Niech przesuną się w prawo i otworzą ogień... Niech zdejmą z nas trochę ostrzału.
Zu Befehl, Dieter – odparł Harz na poły kpiąco, ale i na poły poważnie.
Krueger tymczasem kucał w milczeniu nieopodal, obserwując sokolim okiem poczynania Schultza. Kątem oka zauważył przeciskającego się okopem Braschego i stanął na baczność z pochyloną głową.
Herr Major? – powiedział.
– Spocznij, sierżancie – odparł Brasche. – Ja tylko oglądam.
Dieter, pochłonięty swoją raną, ale jeszcze bardziej swoim zadaniem, nie zauważył stojącego niedaleko Braschego. Za to Hans dostrzegł, że w tym zimnym i błotnistym okopie chłopiec zaczyna wykorzystywać swój potencjał.
– Kryć się! – zawołał Dieter do pozostałych żołnierzy. Potem rzucił kilka krótkich słów do radia.
– Pięć pocisków przeciwpiechotnych.
Brasche i Krueger znów się skulili. W samą porę – czołg zaczął szybki ostrzał, zalewając teren nad okopem fleszetkami. Rozległo się pięć głośniejszych eksplozji i pięć cichszych, kiedy pociski kasetowe pękły, uwalniając swoją morderczą zawartość.
Odczekawszy nie więcej niż pół sekundy po piątej z tych cichszych eksplozji, Schultz wykrzyczał następny rozkaz i chłopcy, idąc za jego przykładem, wystawili głowy i karabiny ponad krawędź okopu, otwierając ogień do hologramów i pozostałych na polu bitwy pancerzy.
Bardzo dobrze, pomyślał Brasche.

Paryż, Francja, 17 lutego 2005
Dom był pogrążony w porannym smutku. Matka i młodszy syn płakali otwarcie. Starszy chłopiec, prawie trzynastoletni, z trudem starał się niczego po sobie nie pokazać. Zeszłego wieczora jego ojciec kazał mu obiecać, że zaopiekuje się domem. Poprosił o tę obietnicę z powagą... i z powagą została złożona.
– Będę pisał codziennie, ma cherie... ma belle femme – obiecał mąż, głaszcząc płaczącą Isabelle po głowie. – Pewnie co jakiś czas będę dostawał przepustki.
Isabelle wtuliła mokrą twarz w jego ramię i objęła go mocno. Nie mogła się zmusić, by cokolwiek powiedzieć.
Zeszły wieczór był nieprzyjemny. Pokłócili się tak, jak rzadko im się zdarzało. Ona chciała nakłonić go, by zdezerterował, by uciekł gdzieś, gdzie armia go nie znajdzie. On twardo odmawiał, twierdząc – zgodnie z prawdą – że nie ma na Ziemi miejsca, w którym byłby bezpieczny przed wojskiem, skoro cała planeta zbroi się aż po zęby.
Ostatecznie widząc, że on tego nie zrobi, to ona ustąpiła. Obawiając się o własną przyszłość i pamiętając młodzieńcze, szczęśliwsze czasy, zawlokła męża do ich wielkiego drewnianego łoża i kochała się z nim z oszałamiającą wprawą i entuzjazmem, które odebrały mu dech.
– To żeby ci przypomnieć – powiedziała – co tu masz i do czego masz chcieć wrócić.
– Po takim wyczynie, kochanie – odparł, wciąż zdyszany – i w moim wieku... Lepiej, żebym trzymał się z dala w trosce o własne życie.

Zakłady Kraus-Maffei-Wegmann, Monachium, Niemcy,
21 czerwca 2005
Mühlenkampf był... Cóż, innego określenia na to nie było: był oczarowany.
Stał przed nim lśniący – bo bestia nie została jeszcze pokryta farbą – Tygrys III. W dole, na poziomie gruntu – chociaż grunt ten był wielometrową warstwą betonu – gąsienice były oblepione błotem, co Mühlenkampf natychmiast zauważył.
– Jeździ – oznajmił drżącym głosem, wyciągając z tego faktu właściwy wniosek.
Mueller, Schlüssel, Prael i inni wyprostowali się z dumą.
– Jeździ, Herr General. To prototyp numer jeden. Jest jeszcze kilka usterek. Ale jeździ. Strzela. Może dostać w swój wielki pancerny nos i oddać.
– Poza tym – dodał Prael, który zaprojektował i niemal ręcznie zbudował całą elektronikę – Tygrys III jest najlepszym w dziejach zaprojektowanym i zbudowanym przez człowieka pojazdem szkoleniowym z symulatorami wirtualnej rzeczywistości, pozwalającymi na pełny zakres ćwiczeń kierowcy i strzelca bez opuszczania Kaserne.
– Mimo to będziemy musieli nim wyjechać – odparł generał. – W przeciwnym razie nigdy się nie dowiecie, co jeszcze może być nie tak. Kiedy taki dostanę? Albo, jeszcze lepiej, dużo takich dostanę?
– Ten już jest pański – powiedział Mueller. – Mamy nadzieję, że testy polowe pomogą w rozwiązaniu wszelkich pozostałych problemów.
Ale Mueller powiedział to do pleców Mühlenkampfa. Weteran mocował się już ze swoim nowym, niewygodnym, a czasami wyklinanym telefonem komórkowym.
– Brasche? Przyjeżdżaj do Monachium. Ale już!

Sennelager, Niemcy, 28 czerwca 2005
Podstawowe szkolenie już dawno się skończyło. Wychudzony, wynędzniały szkielet Korps zaczynał rozrastać się i nabierać masy w bazie szkoleniowej na północnoniemieckiej równinie, gdzie chłopców przeniesiono na szkolenie w oddziałach.
Chociaż podstawowe szkolenie mieli już za sobą, dni wciąż im się dłużyły, a noce czasem jeszcze bardziej. Ale mimo to rozkoszowali się mianem „żołnierzy”. Podczas przemarszów przez okoliczne miasteczka szli z dumą, sprężystym krokiem.
To, że oglądały się za nimi dziewczyny, też bynajmniej w niczym nie szkodziło.
Żołnierze ginęli podczas szkolenia i byli zastępowani nowymi. Dawna niemiecka armia uważała, że jeden procent zabitych podczas ćwiczeń to nie tylko dopuszczalna, ale wręcz pożądana liczba. Nowa-stara niemiecka armia miała podobne zdanie, przynajmniej w tej materii.
W regularnej Bundeswehrze rzadko się to zdarzało. Tam nieliczni, rozsiani po jednostkach weterani Wehrmachtu byli bezsilni wobec politycznie poprawnej, wielokulturowej brei, którą politycy zrobili z niemieckiej armii.
Jedynie w 47. Panzer Korps, nazywanym zarówno przez politycznych wrogów, jak i zwolenników „SS Korps”, było wystarczająco wielu ludzi, którzy znali dawne sposoby postępowania – i co więcej, byli skłonni powiedzieć politykom i teoretykom społecznym, żeby się „odpierdolili” – żeby zamienić swoich nowych podwładnych w to, czego Niemcy, Europa, ludzkość potrzebowały.
Dlatego chłopcy maszerowali sprężystym krokiem, wiedząc, że być może jako jedyni spośród obrońców ich kraju potrafią i mogą sprostać czekającemu ich zadaniu.
Czy to właśnie widziały w nich dziewczyny z małych miasteczek? Czy widziały w nich jedynych obrońców, którzy nigdy nie zostawiliby ich na pastwę losu, dopóki nie zabrałaby ich śmierć?
Tego chłopcy nie wiedzieli.
– Wiem tylko, że mam okazję podymać o wiele częściej niż kiedyś – zaśmiał się niepoprawny Harz na chwilę przed tym, nim coś przykuło jego uwagę.
Zaczęło się od niskiego grzmotu w powietrzu. Już po chwili chłopcy wybiegali z namiotów, obawiając się trzęsienia ziemi.
– Co to, kurwa, jest? – spytał Harz.
Dieter tylko pokręcił głową, równie zdezorientowany.
– Tam! – krzyknął inny chłopak. – To czołg. Nic wielkiego.
Schultz obejrzał się i zobaczył żelaznego potwora pokonującego szczyt wzgórza. Tak, to był czołg. Nic specjalnego. Cały czas mieli do czynienia z czołgami. Potem jednak, kiedy maszyna podjechała bliżej, a ryk jej silnika się wzmógł, oczy Dietera wypatrzyły coś maleńkiego, wystającego ze szczytu wieży.
Liebe Gott im Himmel!
Z wieży Tygrysa III, zupełnie jakby był na defiladzie – defiladzie przed wszechświatem, który należy do niego osobiście – Hans Brasche, niegdyś z Piątej Dywizji Pancernej SS (Wiking), salutował energicznie swoim przyszłym załogom.


INTERLUDIUM
Jak przystało na młodszego kessentaia, Ro’moloristen stanął, nie rzucając się w oczy, w głębi dziwnie zaprojektowanej, przypominającej aulę sali zgromadzeń.
Podłoga, o ile statek Aldenat’ mógł mieć stałe podłogi, unosiła się w górę od środka pomieszczenia, dzięki czemu młody kessentai widział całe zgromadzenie Wszechwładców i centralny podest pod przeciwległą ścianą.
Podczas gdy jego własna pozycja w hierarchii umiejscowiła go z tyłu, lepsi – a przynajmniej starsi – od Ro’moloristena zajęli bardziej prestiżowe miejsca z przodu. Na samym środku, tuż przy pustym półokręgu wokół podestu, stał Athenalras, z ramionami skrzyżowanymi na potężnej końskiej piersi, w postawie uniżenia i spokoju.
Tysiące innych Wszechwładców obecnych w auli stało w takiej samej nabożnej pozycji, gdy pojawił się przed nimi podstarzały Posleen, kenstain – Bin’ar’rastemon – niegdyś wybitny kessentai, który zszedł ze Ścieżki, by zostać wyjątkowego rodzaju kessenaltem. Bin’ar’rastemon nie był zwykłym castellainem, nie był zwykłym sługą innego Wszechwładcy. Kiedy brzemię lat i odniesionych ran zaczęło dawać mu się we znaki, przekazał władzę nad swoim klanem i jego majątek swojemu najstarszemu eson’antaiowi, czyli synowi, zachowując dla siebie zaledwie tyle, by wystarczyło mu na skromne życie kogoś, kto wszedł na Ścieżkę Pamięci.
Kessenaltowie Ścieżki Pamięci – połączenie historyków z kapelanami – mieli zapisywać i przypominać Ludowi jego dzieje, wartości, wierzenia... oraz wredny los zgotowany im przez Aldenat’ i ich jednakową dla wszystkich, jak spod sztancy, filozofię.
Odziany w ceremonialną uprząż z czystego ciężkiego metalu, Bin’ar’rastemon – stary, ze stawami powykręcanymi przez posleeński odpowiednik artretyzmu – z trudem wszedł po stopniach prowadzących na podest; za pasy uprzęży miał zatknięte starożytne zwoje.
Chociaż kenstaini zazwyczaj nie cieszyli się szacunkiem jako klasa, może z wyjątkiem Wszechwładców, którym bezpośrednio służyli, idący Ścieżką Pamięci byli powszechnie wysoko cenieni. Bin’ar’rastemon ustawił się na środku podestu i ceremonialnie powitał zgromadzonych Wszechwładców.
– Opowiedz nam, Pamiętający – odpowiedzieli chórem – o ścieżkach przeszłości, żebyśmy poznali ścieżki przyszłości.
Bin’ar’rastemon rozwinął jeden ze zwojów i położył go na kruchej mównicy. Potem oparł na nim dłoń. Był Pamiętającym wciąż w pełni władz umysłowych, jakkolwiek stare mogło być jego ciało. Nie potrzebował zwoju, by opowiedzieć swoją opowieść.
– Z Księgi Wiedzących... – zaczął.



Dodano: 2007-01-18 17:21:16
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Brzezińska, Anna - "Mgła"


 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

 Sanderson, Brandon - "Yumi i malarz koszmarów"

 Bardugo, Leigh - "Wrota piekieł"

Fragmenty

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

 Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS