NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"


 Kelly, Greta - "Siódma królowa"

 Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (zintegrowana)

 Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (miękka)

 Szokalski, Kajetan - "Jemiolec"

 Patel, Vaishnavi - "Kajkeji"

 Mortka, Marcin - "Szary płaszcz"

 Maggs, Sam - "Jedi. Wojenne blizny"

Linki

Ringo, John & Kratman, Tom - "Warta na Renie"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Ringo, John - "Posleen"
Tytuł oryginału: Watch on the Rhine
Data wydania: Styczeń 2007
Oprawa: miękka
Format: 110x170
Liczba stron: 368



Ringo, John & Kratman, Tom - "Warta na Renie" #3

Rozdział 2

Zakłady Kraus-Maffei-Wegmann, Monachium, Niemcy,
27 grudnia 2004
Karl Prael, tęgi mężczyzna z hiszpańską bródką, w nieokreślonym wieku, zamknął potężne wrota krypty, odcinając raniący uszy i otępiający jazgot pracującej pełną parą fabryki czołgów. Kraj, który przeszedł od produkowania kilkuset czołgów rocznie do ponad tysiąca miesięcznie, nie mógł dłużej przejmować się subtelnościami ograniczeń emisji zanieczyszczeń i hałasu. Robotnicy w fabryce – mocno rozbudowanej – zakładali po prostu głuchosłuchy i pracowali dalej.
Oczywiście poza murami fabryki – ponieważ to były Niemcy, Niemcy były zielone, a wielu, chociaż nie wszyscy, z przywództwa zielonych zaprzedało się Darhelom – trwały bezustanne głośne protesty przeciwko jej istnieniu, jej produkcji, wysiłkowi wojennemu, poborowi... Wszystkiemu, co może przeszkadzać lewakom.
Hałas w środku krypty wcale nie był o wiele mniejszy.
Prael przeszedł do zespołu projektowego z prężnej firmy produkującej oprogramowanie. Jego zadanie było dość proste: wyprodukować pakiet programowo-sprzętowy kontrolujący czołg klasy lekkiego krążownika, wyposażony w działo klasy ciężkiego krążownika. Potrafił to zrobić, właściwie prawie już skończył. Ale reszta zespołu...
– Działo elektromagnetyczne! Działo elektromagnetyczne, powtarzam. Nic innego się nie nadaje. Nic innego nie da nam takiego zasięgu, takiej prędkości wylotowej, szybkostrzelności, takich zapasów amunicji, takich...
Aha, Johannes Mueller znów zabiera głos, pomyślał Prael.
– To daj mi działo elektromagnetyczne – odparł Henschel, waląc pięścią w stół, zresztą nie po raz pierwszy. – Powiedz mi, jak je zbudować. Powiedz, jak zrobić, żeby się nie paliło. Skąd wziąć moc. I powiedz mi, jak to wszystko zrobić w tej chwili!
– Ba! – odparował Mueller. – To wszystko można załatwić. W inżynierii połowa problemu to jego zdefiniowanie. A ty właśnie to zrobiłeś.
– Tak – zgodził się Henschel. – Ale druga połowa to rozwiązanie, a na to nie mamy czasu.
– Nie wiemy, czy nie mamy – upierał się Mueller.
– Ale, przyjacielu – ustąpił w końcu Henschel – nie wiemy też, czy go mamy.
Mueller westchnął, niechętnie się zgadzając. Rzeczywiście nie wiedzieli, czy wystarczy im czasu.
– Skończyliście panowie wydzierać się na siebie? – spytał Prael.
Mueller odwrócił się plecami do Henschela i wyrzucił obie ręce w górę.
– Tak, Karl?
– Mam nowe wiadomości, i to sporo. Zacznijmy od tego.
Prael zaczął rozdawać egzemplarze pozszywanych papierów.
– Zapadła decyzja w sprawie specyfikacji. Wygląda to tak, i właśnie to zaprojektujemy.
Starszy, brodaty jegomość o twarzy zoranej zmarszczkami od lat spędzonych na powietrzu nachylił się nad dokumentacją.
– Odrzucili pomysł zasilania każdego koła napędowego, prawda?
– Tak, Franz, odrzucili. Odrzucili też... – Prael pomyślał z irytacją o tysiącach zielonych protestujących pod fabryką. – Odrzucili też zasilanie reaktorem jądrowym.
– Co? To niedorzeczne – odezwał się Reinhard Schlüssel, członek zespołu odpowiedzialny za napęd. – Nie możemy tego napędzać czymś mniejszym niż reaktor. To albo antymateria.
– Możemy, musimy, napędzimy – odparł Mueller. – Gaz ziemny. Da radę.
– Widzę, że zgodzili się przynajmniej na pancerz MBA – zauważył Stephan Breitenbach ze swojego miejsca za zawalonym papierami biurkiem. Skrót MBA oznaczał molibden, bor, aluminium.
– Ograniczone MBA, Stephan. To draństwo jest za drogie i za trudne do wyprodukowania, by użyć go do czegoś więcej niż wzmacniania zwykłego pancerza.
Breitenbach wzruszył ramionami na uwagę Henschela. Lepsze to niż nic. A zmniejszona w ten sposób waga oznaczała, że gaz ziemny może się okazać odpowiednim paliwem.
– Jeszcze jedna wiadomość, być może zła – powiedział Prael ze złośliwym uśmiechem. – Przysyłają nam doradcę. Właściwie nawet dwóch. Jednym jest facet, który właśnie wrócił z planety Diess, Oberst Kiel. Będzie tu najdalej za kilka tygodni. Drugim jest...
Drzwi krypty otworzyły się. Do środka wszedł sztywnym i władczym krokiem wysoki, szczupły mężczyzna, ubrany w szary mundur Bundeswehry pod czarnym skórzanym płaszczem i noszący insygnia generała porucznika Panzertruppen. Wyglądał jednak zbyt młodo, by być...
– Panowie, mam przyjemność przedstawić panom Generalleutnanta Waltera Mühlenkampfa, niegdyś z Reichswehry, Freikorps, la Armada de Espańa, Wehrmachtu i Waffen SS. Teraz siorbie z koryta Bundeswehry. Widzę, że sam pan do nas trafił, Herr General.

Berlin, Niemcy, 28 grudnia 2004
Kanzler jeszcze nie przyszedł. Wydawało się niemożliwe, by zabłądził w tym mieście, swoim mieście.
Rinteel się wściekał, na tyle, na ile Indowy może się wściekać. Przez cały cykl księżycowy czasu ludzi czekał na sposobność prywatnej rozmowy z przywódcą tych Niemców. Ilu zginie przez tę zwłokę? O ile bardziej sprawa, czy wiele spraw, będzie narażona na niebezpieczeństwo?
Czy to jego ludzcy... strażnicy? Tak, to na pewno byli strażnicy. Mimo to traktowali go z obojętnością. Co dziwne, przysadzisty, porośnięty zielonym futrem obcy o twarzy nietoperza czuł się przez to pewniej. Nic na tym świecie nie przyprawiało Indowy, nawet odważnego – a Rinteel był wśród swoich uważany za nadnaturalnie dzielnego – o atak paniki bardziej, niż widok wyszczerzonych mięsożernych kłów, które tubylcy pokazywali jako oznakę radości.
Na szczęście ludzie z BND nigdy się nie uśmiechali. Dlatego Indowy musiał się martwić tylko o ich jednotorowe myślenie, o ich ledwie tłumioną wrodzoną agresję. To wystarczyło.
W obecności tych barbarzyńskich mięsożerców Rinteel nie mógł nawet wyładować swojej frustracji przez chodzenie. Mógł tylko cierpliwie czekać na przybycie kanclerza.

Bad Tolz, Niemcy, 28 grudnia 2004
W odludnym Kaserne, niegdyś domu elitarnych jednostek od niemieckich Schützstaffeln po amerykańskie Siły Specjalne, Hans Brasche patrzył sceptycznie na szeregi nowo przybyłych przerażonych jak króliki rekrutów, szurających nogami w kolejce po przydział kwater i oddziałów szkoleniowych.
Wyglądają na silniejszych i zdrowszych niż moje pokolenie. Ale pewnie lepiej się odżywiali. Nie przeżyli Depresji, nie przeżyli skutków brytyjskiej blokady. Wirtschaftwunder dobrze im zrobił.
A mimo to oczy mają wodniste, cerę bladą. Nie ma w nich twardości, nie ma zaciętości. Za dużo tłuszczu. Jak mamy zrobić cegły bez słomy?
Hans odwrócił wzrok od swoich podwładnych i rozejrzał się po Kaserne. Amerykanie dobrze o wszystko dbali. Niewiele się tu zmieniło, pomyślał, od czasów, kiedy sam tu byłem jako dwudziestolatek.
– Und so, chcecie zostać oficerami Waffen SS, tak? – spytał surowo wyglądający Oberscharsführer sztywno stojących w szeregu i pełnych nadziei chłopców z Junkerschule14.
Ja niczego nie chcę, pomyślał Hans Brasche, pilnując, by się nie odezwać. Tylko tego, żeby ojciec nie bił matki za moje niepowodzenia, za które ją wini. To on chciał, żebym się tu znalazł, nie ja. Dlatego muszę tutaj być, dla niej.
– By zasługiwać na dowodzenie żołnierzami SS – ciągnął podoficer – musicie stać się twardsi niż stal Kruppa, bardziej bezlitośni niż lodowiec, niewzruszeni jak otaczające nas góry.
Podoficer wskazał teatralnym gestem wznoszące się ze wszystkich stron bawarskie Alpy.
– W SS nie ma miejsca na podwójną lojalność. Dlatego niech wszyscy, którzy nie odeszli jeszcze z kościoła, wystąpią.
Hans, wraz z ponad połową grupy, posłusznie wystąpił przed szereg. Zza pleców podoficera wyszła gromada szeregowców – jeden w drugiego chłopy jak byki.
Hans nie zobaczył nawet pięści, która go znokautowała.

Tutaj tak się nie da, pomyślał, wracając do teraźniejszości. Te dzieciaki w ogóle nie rozumieją, co to jest Bóg. Chyba że znajdowałby się między nogami ich dziewczyn... albo pokazywali go w telewizji. Nie ma w nich niewinności, nie ma naiwności. Nie mają symboli. Nie mają nadziei ani wiary. W nic.
Cegły bez słomy.
Może generał będzie miał odpowiedź. Zostało nam jeszcze kilka dni.

Berlin, Niemcy, 28 grudnia 2004
– Mam odpowiedzi, których pan szukał, Herr Bundes Kanzler – powiedział Rinteel wprost.
Indowy czekał bardzo długo. Długo musiał odpychać i ukrywać swój strach przed bliskością tylu groźnych mięsożerców. Kiedy kanclerz w końcu – potajemnie – przybył, Indowy poczuł ulgę. Wreszcie przynajmniej jeden barbarzyńca, który nie góruje nad nim wzrostem. Chociaż uśmiech białowłosego „polityka” był jeszcze bardziej przerażający niż puste spojrzenia jego strażników.
– Jakie odpowiedzi, Indowy Rinteelu? Jakie odpowiedzi, skoro nie mam jeszcze nawet pytań?
Rinteel zmusił się, by spojrzeć kanclerzowi w twarz, co było niemałym wyczynem jak na kogoś z jego rasy. Jego twarz automatycznie wykrzywiła się w grymas „szczerość w słowie i czynie”, chociaż wiedział, że człowiek ani go nie rozpozna, ani nie zrozumie.
– Więc ja je panu podpowiem, Herr Bundes Kanzler. Dlaczego, stojąc w obliczu inwazji, która prawie na pewno eksterminuje cały wasz naród, pana polityczna opozycja sprzeciwia się wszystkim próbom zwiększenia waszych szans przeżycia? Dlaczego, skoro Posleeni zniszczą większą część waszego świata, a resztę zanieczyszczą obcymi formami życia, ci najbardziej troszczący się o czystość ekologiczną robią wszystko, co w ich mocy, by podkopać wasze umocnienia? Dlaczego, kiedy nadciągający wróg jest tak potężny, nawet niektórzy wasi wojskowi dowódcy tak niechętnie popierają remilitaryzację i są tak niewiarygodnie niekompetentni w jej przeprowadzaniu? Dlaczego ci, którzy najbardziej kochają myśl o państwowej kontroli nad gospodarką, wysokich podatkach i centralnym planowaniu, nie zgadzają się na zastosowanie tych środków, by zapewnić przeżycie waszego ludu?
Twarze ochroniarzy z BND przybrały surowy, a nawet rozgniewany wyraz. Na Indowy nie robiło to wrażenia. Przynajmniej nie obnażają tych swoich kłów do darcia mięsa.
– Zastanawiałem się nad tym – przyznał kanclerz.
– Więc niech pan uzna to za odpowiedzi – powiedział Rinteel, podając mu kompatybilny z ludzką technologią dysk komputerowy. – I niech pan pamięta, że nie wolno panu nikomu ufać. Ten dysk zawiera niepełne informacje. Jest ktoś, być może z pańskiego otoczenia, czyjego głosu nie potrafiliśmy odcyfrować.
– Rozumiem – odparł kanclerz, chociaż w rzeczywistości nie rozumiał, nie w pełni.
– Mam nadzieję – powiedział Rinteel. – Bo jeśli nie, będzie pan miał bardzo niewiele czasu na zrozumienie.

Zakłady Kraus-Maffei-Wegmann, Monachium, Niemcy,
28 grudnia 2004
– Jak długo pan u nas zabawi, Herr General?
– Tym razem co najwyżej kilka dni – odparł Mühlenkampf. – Będę od czasu do czasu wracał. Jestem oczywiście zawsze gotowy do konsultacji, gdyby była potrzebna. Odkąd wyszedłem z odmładzania, studiuję nowoczesne systemy uzbrojenia.
– Bardzo dobrze – powiedział Prael. – W połączeniu z pana olbrzymim doświadczeniem bojowym spodziewamy się stworzyć coś wyjątkowego. Chciałby pan poznać resztę zespołu?
– Oczywiście. Proszę mi ich przedstawić. I pokazać mi plany.
– W takim razie chyba najpierw plany. A potem będę panu przedstawiał członków zespołu odpowiedzialnych za każdą część planu.
Prael wskazał Mühlenkampfowi stół, na którym stał model czołgu.
– Ładnie wygląda – mruknął niezobowiązująco generał.
– Och, nie tylko wygląd się panu spodoba, Herr General – odparł Prael. – To będzie co najmniej o dwa rzędy wielkości najpotężniejszy czołg, jaki kiedykolwiek jeździł.
– Poczekamy, zobaczymy – stwierdził Mühlenkampf. – Skąd ta absurdalnie długa armata?
– Johann?
Mueller podszedł bliżej.
– Bo nie chcieli mnie słuchać, kiedy mówiłem o dziale elektromagnetycznym, Herr General.
Prael prychnął. Mueller nigdy nie przepuszczał sposobności.
– Proszę mi wybaczyć – powiedział Mühlenkampf – ale co to jest działo elektromagnetyczne?
– Mój najbardziej hołubiony projekt... i marzenie. To broń, która przepuszcza prąd elektryczny przez dwie szyny. Elektryczność wytwarza pole magnetyczne. Pole chwyta, a potem wyrzuca pocisk z wielką prędkością.
– To jest możliwe? – spytał generał, natychmiast zdając sobie sprawę z potencjału takiej broni.
– Możliwe – przyznał Henschel, przedstawiając się. – To jest możliwe, Generale Mühlenkampf, ale jeszcze nie w tej chwili.
Mueller wzruszył ramionami.
– Za jakiś czas. Mniej więcej za rok. Dobrze, może dwa – przyznał, patrząc na skrzywionego Henschela. – W każdym razie Henschel ma rację. To jeszcze potrwa. To, co pan widzi, Generale Mühlenkampf, to armata kaliber 305 milimetrów, o wiele dłuższa od swojego poprzednika kaliber 120 milimetrów i wykorzystująca ładunek miotający zaprojektowany przez Amerykanów. Skoro nie mogę mieć swojego działa elektromagnetycznego, pozostało mi zaprojektowanie systemu odrzutu tej armaty. Poza tym, ponieważ nasze specjalności są dość zbliżone, zajmuję się projektem zawieszenia razem z tym tu Herr Schlüsselem.
– Reinhard Schlüssel – przedstawił się zgarbiony, przypominający gnoma weteran niemieckiej marynarki. – Moim zadaniem jest też zaprojektowanie wieży. Benjamin okazał się nieocenioną pomocą.
Mühlenkampf przekrzywił głowę.
– Benjamin?
– Dawid Benjamin – przedstawił się jedyny w pomieszczeniu naprawdę ciemnoskóry mężczyzna. – Z Tel Awiwu – dodał chłodno, starając się nie zdradzić wrogości w głosie. – Jestem tu oddelegowany z izraelskiego przemysłu zbrojeniowego. Sami zamierzamy kilka takich zbudować, a następne kupić.
Odpowiednia na przeprosiny chwila minęła, zanim okazały się naprawdę potrzebne, pomyślał Mühlenkampf. Zresztą nic by nie dały.
– Bardzo dobrze – powiedział więc po prostu. – Projekt wszystkich czterech wersji waszej Merkavy zrobił na mnie wielkie wrażenie. Rozsądny. Mądry. Cieszę się, że pan tu jest, Herr Benjamin.
Izraelczyk wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Bardziej by mnie cieszyło, gdyby moja obecność była dla ciebie nieprzyjemna, esesmanie”.
– Faktycznie – powiedział Prael, przerywając kamienną ciszę – można zauważyć, że wśród przodków naszego czołgu była Merkava.
– Tak – zgodził się Mühlenkampf, zadowolony, że udało się wyjść z przykrej sytuacji. – Zwłaszcza ta odsunięta wieża. Jak duże jest to coś?
Tiger Drei – odparł Henschel, zdradzając w końcu nazwę projektu – ma dwanaście metrów szerokości, trzydzieści jeden metrów długości i waży z pełnym wyposażeniem bojowym w przybliżeniu tysiąc siedemset pięćdziesiąt ton. Jest bardzo ciężko opancerzony.
Mein Gott! – zawołał generał, kiedy w końcu dotarły do niego rozmiary armaty na makiecie. – Na co komu potrzebny taki potwór?
– Pan pozwoli, Herr General, pokażę panu odpowiedź – odparł Henschel, odkrywając kilka modeli posleeńskich okrętów desantowych i szturmowych.

Bad Tolz, 3 stycznia 2005
Generał miał odpowiedź, chociaż nie mogła ona zadowolić jego nominalnych politycznych zwierzchników ani – zwłaszcza – pewnych elementów ich popierających.
Nowych rekrutów zagoniono jak bydło na mróz i śnieg na środku Kaserne. Tam stali, dygoczący i nieszczęśliwi w swoich cienkich mundurach bez oznaczeń, nie licząc małej czarno-czerwono-złotej flagi na każdym rękawie. Nagle jakby na rozkaz – i rzeczywiście na rozkaz – wokół placu apelowego zapaliły się reflektory, krzyżując swoje snopy światła w górze i tworząc łuk, czy raczej stożek, z tuzinów, dziesiątek świetlnych włóczni.
Zaskoczeni rekruci drgnęli zupełnie nie po wojskowemu, ale odmłodzona kadra esesmanów stojących dookoła niczego nie zauważyła. Wtedy usłyszeli muzykę... i śpiew...

* * *

Mühlenkampf, z Braschem u boku, stał odziany w ciepłą czarną skórę pod tym samym stożkiem światła co rekruci, a mimo to znajdował się w innym czasie, a może nawet w innym świecie. Wyraz twarzy miał lodowaty, tak lodowaty jak powietrze.
– Wiesz, mój Hansi – spytał Braschego, wciąż z twarzą zastygłą w maskę – dlaczego skinheadzi w Niemczech nigdy do niczego nie doszli w polityce?
– Nie, HerrObergrüppenführer – odparł szeptem Hans.
Generale poruczniku, Hansi, Generale poruczniku – poprawił go Mühlenkampf uprzejmie, ale z sardonicznym uśmiechem, którego nie próbował ukrywać. – Nasi panowie nie lubią tego, co było kiedyś.
Zu befehl, Herr Generalleutnant – odparł Brasche niemal automatycznie.
Uśmiech nie schodził z twarzy Mühlenkampfa, za to stał się jeszcze bardziej pogardliwy.
– Skinheadzi nigdy do niczego nie doszli, Hansi – podjął generał – bo tu są Niemcy, a ci frajerzy nigdy nie nauczyli się maszerować w nogę...

* * *

...Marschiern im Geist, in unsern Reihen mit... – śpiewali maszerujący, dzwoniąc buciorami o lód i kocie łby. Rekruci wyciągali szyje; przechodząc zwartymi szeregami przez bramy Kaserne, widzieli już pierwszych weteranów.
Die strasse frei!
Piosenka była oczywiście zakazana. Ganz verboten. Ale cóż mogły oznaczać zakazy słabego i pogardzanego rządu dla ludzi, którzy kazali Hitlerowi i Himmlerowi „spierdalać” nie raz, lecz niezliczoną ilość razy?
– Die Fahne hoch! Die reihen fest geschlossen16... – zabrzmiała ostatnia powtarzana zwrotka.
W szeregach starego SS śpiewał ją niejaki Helmut Krueger. Jakże dobrze się czuł, jak bardzo dobrze, gdy znów krew młodości krążyła w jego żyłach. Jak dobrze było maszerować ze starymi towarzyszami i śpiewać dawne piosenki. Jak dobrze było być tym, za kogo Krueger zawsze się uważał – nieprzejednanym, wrogim Żydom nazistą starej szkoły.
Krueger marzył, śnił na jawie o powrocie dawnych czasów. Wyobrażał sobie znów kulące się z przerażenia żydowskie, słowiańskie i cygańskie kurwy, rozwierające przed nim ze strachu swoje pośladki, nogi i usta. Władza upajała. Widział oczami wyobraźni tchórzy powieszonych na latarniach, kopiących, charczących i wydających ostatnie tchnienie. Nawet samo wspomnienie wystarczyło, by zadrżał lekko z rozkoszy. Usłyszał Heil! wykrzykiwane przez tysiąc gardeł i dźwięk ten był bardziej niż przyjemny. Przypomniał sobie, jak wspaniale się czuł, zatracając się w tej boskiej potędze. Ujrzał płonące miasta i uśmiechnął się. Usłyszał krzyki z komór gazowych i krematoriów i niemal zadrżał z seksualnej rozkoszy.
Krueger był przekonany, że po dziesięcioleciach wygnania wreszcie wrócił do domu.

* * *

Tęskniąc za domem, Dieter Schultz, lat osiemnaście, wraz z innymi rekrutami szurał nerwowo nogami w zimnym śniegu. Można by pomyśleć, że chłopcy nigdy nie słyszeli tych piosenek, skoro to były Niemcy, a zasady to zasady. I rzeczywiście, nie znali ich. A mimo to je rozpoznawali.
Dieter i pozostali wiedzieli, że z całą pewnością zwłaszcza ta piosenka jest niezgodna z prawem, zakazana. Niedługo wpadnie tu polizei i rozbije to nielegalne na pewno zgromadzenie. Niedługo, dosłownie za kilka minut, ci przeklęci, powyciągani z grobów naziści zostaną aresztowani, a rekruci – odesłani do domów. Wszyscy to wiedzieli.

* * *

Mühlenkampf nieświadomie tupał lewą stopą, kiedy kolumna tysięcy starych-młodych weteranów rozdzieliła się, by otoczyć podległych im chłopców. Muzyka i piosenka zmieniły się, ale weterani dalej śpiewali głosami strącającymi ptaki w locie w zasięgu kilometra.

Unser Fahne flattert uns voran.
Unser Fahne ist die neue Zeit.
Und die Fahne führt uns in die Ewigkeit.
Ja, die Fahne ist mehr als der Tod.

Uświadamiając sobie nagle, że tupie, Mühlenkampf zmusił się, by przestać.
– Ach, przyznaję, zawsze lubiłem tę piosenkę, Hansi. Dlaczego pamiętam...
Nie dokończył jednak tej myśli.
Piosenka zakończyła się łoskotem werbli i fanfarą rogów. Mimo to maszerujące stopy dalej wybijały rytm na skutym lodem betonie: chrup, chrup, chrup, chrup. Gwoździe podkutych butów krzesały iskry na kamieniach, tworząc atmosferę niesamowitości.
Brasche podszedł do mikrofonu.
– Żołnierze SS Korps... stać.
Maszerujące stopy zrobiły jeszcze jeden krok, a potem jednocześnie huknęły, stając na baczność.
Links und rechts... Um.
Otaczające rekrutów szczypce zwróciły się do środka, jakby były częścią jednej myślącej istoty.
Generalleutnant Mühlenkampf sprache.
Hans Brasche cofnął się szybko od mikrofonu, a jego miejsce zajął odziany w czarną skórę Mühlenkampf.
Generał arogancko zadarł brodę.
– Najpierw zwracam się do moich starych towarzyszy, którzy nie potrzebują mów. Znów się spotkaliśmy, przyjaciele, znów się spotkaliśmy. Razem wstrząsnęliśmy kiedyś światem. Wstrząśniemy jeszcze kilkoma, zanim odejdziemy.
Dumna głowa z prostym arystokratycznym nosem zwróciła się w stronę rekrutów.
– Teraz mówię do tych, którzy są tutaj po to, by się do nas przyłączyć. Śmieci! Jesteście niczym, mniej niż niczym. Słabi, bez kondycji... Odpady społeczeństwa, które zamieniło się w śmietnik. Rozpuszczone, rozkapryszone bachory, uczepione matczynych spódnic. Niedobrze mi się robi na wasz widok. Niedobrze robi się waszym instruktorom, mojej kadrze. Jesteście zakałą swojego gatunku, hańbą dla waszej kultury... Hańbą dla naszego narodu i jego tradycji.
Twarz Mühlenkampfa wykrzywił niemal niedostrzegalny uśmiech.
– Ale my, starzy wojownicy, mamy inną tradycję. Potrafimy, parafrazując angielskiego poetę, „tworzyć strzelców z błota”. Dowódcy pułków, do swoich oddziałów!
Na dany znak orkiestra zagrała Yorkische Marsch Beethovena. Na skutym lodem placu rozbrzmiały ostre komendy. Oddziały stawały na baczność i wykonywały zwroty. Nawet nowi rekruci, urażeni krótką i pogardliwą słowną chłostą, nie mieli innego wyjścia, niż maszerować do rytmu ciężkiego refrenu marsza. Niczym długi wijący się wąż, kolumna wymaszerowała spod namiotu światła i weszła w świat ciemności.
– Myśli pan, że to podziała, Herr General? – spytał Brasche, kiedy ostatnie kompanie znikały w mroku.
Mühlenkampf prychnął, jakby sama myśl wydała mu się niedorzeczna.
– Ta przemowa? Trochę świateł? Trochę obelg? Małe przestawienie? Czy ja myślę, że to podziała? Hansi, daj spokój. Nic nie „działa” w takim znaczeniu. Łatwa transformacja, tak samo jak bezsensowne pospolite ruszenie, to brednie lewicy, liberałów, czerwonych i zielonych. Ale oni, Hansi, o czymś zapominają, ci czerwoni i zieloni. Niemcy były tak samo dekadenckie, podzielone i słabe w latach dwudziestych. Byłem tam, pamiętam to. A mimo to w latach czterdziestych wstrząsnęliśmy światem. Dlaczego? Bo ci chłopcy w głębi duszy są Niemcami, Hansi, innymi słowy: lemingami. Są lemingami, Hansi. W najlepszym razie stadem bezmyślnych owiec.
Krótki uśmiech zadowolenia zniknął, zastąpiony przez drapieżny grymas. Mühlenkampf serdecznie klepnął Braschego po ramieniu.
– Ale woleliby być innym stadem, przyjacielu... Stadem wilków.

INTERLUDIUM
Wchodzące na pokład hordy warczały i kłapały na siebie zębami, kiedy ich Wszechwładcy zapędzali je do ładowni wciąż formującej się kuli. Ten czy inny zdezorientowany i przerażony normals kłapał krokodylimi zębami, kiedy tylko w ich zasięgu znalazł się podwładny innego kessentaia. Czasami ostre jak igły rzędy kłów upuszczały trochę żółtej krwi i wyrywały strzępy gadziego mięsa, zanim ich posiadaczy nie zmuszono batożeniem z powrotem do uległości.
Nie po raz pierwszy Ro’moloristen poczuł, że do gardła podchodzi mu żółć, a grzebień się stroszy. Częściowo wynikało to z własnych pierwotnych wspomnień czasu spędzonego w zagrodach rozrodczych, czasu nieustannej walki i strachu przed pożarciem żywcem przez własne rodzeństwo. Drugi powód był bardziej cuchnący.
Kiedy normalsi byli zdenerwowani albo przestraszeni, często tracili panowanie nad sobą. Brutalne ładowanie i rozładowywanie, połączone ze stresem lotu kosmicznego, wystarczyło aż nadto, by zdenerwować większość z nich, a wielu przerazić, mimo że byli tacy tępi. Rezultatem tego był smród rozbryzganych wszędzie posleeńskich odchodów, bijący ze świetlnych głębi. W tej sekcji kuli, za której załadunek młody Wszechwładca odpowiadał, smród był tak silny, że przyprawiał o mdłości. Ci normalsi, pomyślał Ro’moloristen, są tacy słodcy, tacy piękni. Ale zarazem tacy brudni.
Wzdłuż kolumny szli, mniej przejęci smrodem, w którym żyli na co dzień, cosslaini – bardziej rozwinięci normalsi – utrzymując namiastkę porządku. Utrzymywanie go nie było jedynym powodem ich obecności. Drugim było przenoszenie i ładowanie na pokład statku broni, której nie można było powierzyć normalsom z powodu stresu, w jakim byli.
Obok Ro’moloristena pojawił się kenstain.
Wszechwładca przywołał gestem hologram kuli, który zmaterializował się w powietrzu. Kolejny gest pazurem i fragment hologramu oraz prowadząca do niego droga nagle zalśniły jaśniej niż reszta.
– Poprowadź tę grupę tutaj i wprowadź ją do zbiorników hibernacyjnych – rozkazał.
Athenalras posiadał lenna na dziewięciu światach. Pierwszy, mimo masowej ewakuacji Ludu, popadał już w Orna’adar, posleeński Ragnarok. Tamtejsi Posleeni mieli być załadowani jako ostatni. Mieli wyruszyć do nowego świata, nazywanego przez nich „Aradeen”, chociaż jego mieszkańcy zwali go „Ziemią”.



Dodano: 2007-01-18 17:12:54
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Brzezińska, Anna - "Mgła"


 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

 Sanderson, Brandon - "Yumi i malarz koszmarów"

 Bardugo, Leigh - "Wrota piekieł"

Fragmenty

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

 Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS