NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Robinson, Kim Stanley - "Czerwony Mars" (Wymiary)

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Ringo, John & Kratman, Tom - "Warta na Renie"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Ringo, John - "Posleen"
Tytuł oryginału: Watch on the Rhine
Data wydania: Styczeń 2007
Oprawa: miękka
Format: 110x170
Liczba stron: 368



Ringo, John & Kratman, Tom - "Warta na Renie" #2

CZĘŚĆ I

Mögen andere von ihrer Schande spreche, Ich Spreche von der meinen.
O’ Deutschland bleiche mutter! Wie haben deine Söhne dich zugerichtet Dass du unter dem Völken sitzest Ein Gespörtt oder eine Furcht!
– Bertolt Brecht, 1933


Rozdział 1

Fredericksburg, Wirginia, 11 listopada 2004
Śnieg osiadał na policzkach i brwiach, zakrywając z wolna scenę grozy czystym białym kocem. Białe płatki spadały na włosy mężczyzny, który sam był blady jak śnieg. I zgarbiony. Przygięty ciężarem lat i troskami swego ludu, spoczywającymi na jego starym, umęczonym grzbiecie.
BundesKanzler odwrócił wzrok od ohydnego, zasypywanego śniegiem widoku. Wystarczyło, że widział to niegdyś tętniące życiem, zabytkowe miasto starte z powierzchni ziemi, jakby nigdy nie istniało. A lista ofiar... Tak olbrzymia lista ofiar... armii państwa o wiele potężniejszego niż jego własne. Kanzler zadrżał ze strachu o swój kraj, swoją kulturę i swój lud.
Ale ze wszech miar gorsze były mdłości obrzydzenia.
– To te kości, Günter – szepnął, bojąc się spojrzeć na swojego doradcę. – To te małe stosiki ogryzionych kości.
Günter, doradca – chociaż tak naprawdę był kimś więcej – usłyszał ten szept i skrzywił się.
– Wiem, mein Herr. To odrażające. My... my też robiliśmy w przeszłości straszne rzeczy. Straszne, okropne, godne potępienia rzeczy. Ale to? To przekracza wszystko...
– Nie oszukuj sam siebie – sprostował Kanzler. – My byliśmy gorsi, Günter, o wiele gorsi. Byliśmy gorsi, bo to, co robiliśmy, robiliśmy własnym pobratymcom. Spalone miasta. Abażury. Mydło. Złote koronki z zębów. Einsatzgruppen. Komory gazowe i piece. Cała gama grozy, z którą zapoznali niewinnych nasi przodkowie... i my sami.
– A Drezno? – odparł sardonicznie Günter, unosząc brew. – Hamburg? Damstadt?
– Nie powiedziałem, mój młody przyjacielu, że byliśmy osamotnieni w naszych przewinach.
Kanzler zamrugał, by pozbyć się kilku płatków śniegu, które osiadły na jego siwych rzęsach.
– Zresztą... czym są przewiny przeszłości? – westchnął. – Czy nasi młodzi muszą ginąć za to, co zrobili ich dziadowie? Czy to słuszne, by nasze dzieci były pożerane, zamieniane w małe stosiki gołych, ogryzionych kości? Jak daleko sięga grzech Adama i Ewy, Günter?
Kanzler wyprostował swój stary, zmęczony i obarczony brzemionami grzbiet.
– Tak czy inaczej, to nie ma znaczenia – oznajmił. – Cokolwiek zrobiliśmy, nic nie zasługuje na tę... tę rzeźnię. I jeśli możemy coś zrobić, by temu zapobiec... to właśnie mam zamiar to zrobić.
Günter, jego doradca, w zamyśleniu podrapał się po brodzie.
– Ale to, co mogliśmy zrobić, już zrobiliśmy. Produkcja wszystkiego, co może nam być potrzebne do obrony albo ewakuacji, idzie pełną parą. Wszyscy starzy żołnierze Wehrmachtu zostali zmobilizowani i właśnie są odmładzani. Wprowadziliśmy pobór do wojska wszystkich oprócz tych, którym sumienie nie pozwala służyć. Robimy wszystko, co możemy.
– Nie, mój młody przyjacielu – odparł Kanzler wolno i dobitnie. – Jest jeszcze jedna grupa, której nie tknęliśmy. Której sam bym nie tknął, gdybym nie zobaczył tego koszmaru na własne oczy.
Jedna grupa? Jedna grupa? Co Kanzler mógł mieć na myśli? Nagle Günter szeroko otworzył oczy.
Mein Herr, chyba nie mówi pan o nich.
Otulając się szczelniej płaszczem i unosząc rękę, by otrzeć twarz z wciąż padającego śniegu, starzec spojrzał w niebo, jakby szukał tam natchnienia. Nie otrzymawszy go, odparł stanowczo, wciąż patrząc w górę:
– Właśnie o nich.
I o wszystkim innym – pomyślał, ale nie powiedział – co muszę sprowadzić z powrotem, by to się nie stało z naszymi miastami i naszym ludem.

Paryż, Francja, 13 listopada 2004
Tłum był olbrzymi, a jego napięcie wręcz namacalne. Wśród miliona demonstrantów Isabelle De Gaullejac czuła się tak, jak nie czuła się od czasów szczęśliwych i beztroskich dni w Młodzieżówce Socjalistycznej.
Chociaż już po czterdziestce, Isabelle wciąż była atrakcyjną przedstawicielką płci pięknej. Jako typowa Francuzka zachowała smukłą sylwetkę. Jej sięgających do ramion brązowych włosów nie tknęła siwizna. A nawet jeśli miała na twarzy więcej zmarszczek niż za czasów studiów, to spojrzenia starych i młodych mężczyzn mówiły jej, że nie straciła jeszcze swojego powabu.
Wtedy protestowała przeciwko Amerykanom; przeciwko nim i wojnie, którą odziedziczyli po Francji. Teraz protestowała przeciwko Francji; Francji i wojnie, którą ten kraj dostał w spadku po Amerykanach.
Była przekonana, że to wszystko wina właśnie Amerykanów. Czy ci obcy, Posleeni, zaatakowali Ziemię pierwsi? Nie. Lekkomyślnie, za namową Amerykanów, francuska armia poleciała do gwiazd, szukając kłopotów i wdając się w bezowocną wojnę przeciwko nieznanej dotąd cywilizacji.
I po co? By ocalić sypiącą się federację galaktyczną?
Francja miała swoje sprawy tutaj, na Ziemi, i miała troszczyć się o Francuzów.
A teraz mówili o podniesieniu podatków. Żeby pomóc prostym ludziom? Znów nie. Mieli nimi naoliwić tryby machiny wojennej. Isabelle zadrżała z obrzydzenia.
Jeszcze gorsze od wyższych podatków były zapowiedzi rozszerzenia poboru. Isabelle spojrzała na swoich dwóch młodych synów, których prowadziła za ręce, i przysięgła, że nigdy nie pozwoli, by zabrano ich z jej domu i zamieniono w mięso armatnie w głupiej i niepotrzebnej wojnie.
Jej głos dołączył się do ryku skandującego tłumu.
– Chcemy pokoju! Chcemy pokoju! CHCEMY POKOJU!
Berlin, Niemcy, 14 listopada 2004
Wieści się rozeszły; dopilnował tego Günter.
Kiedy kanclerz wszedł do Bundestagu, niemieckiego ciała ustawodawczego, zobaczył morze obojętnych twarzy, tu i ówdzie usiane obliczami bardziej wrogimi, a w bardzo nielicznych przypadkach chętnymi. Nie był pewien, kogo obawia się bardziej – lewicy, która zamierzała podnieść krzyk, by go usunąć, czy nowej prawicy, która mogła zażądać, by przyjął tytuł, którego nienawidził – Führera.
Nieważne. Mógł jedynie trwać przy podjętej decyzji i mieć nadzieję, że parlamentarzyści ocenią sytuację tak samo jak on. Aby tak się stało, wiedział, że musi im ją pokazać.
Siadając, kanclerz wykonał ruch dłonią. Natychmiast przygasły światła, a spod wysokiego sklepienia zjechał ekran.
Przez cztery dni specjalnie dobrany zespół dziennikarzy i dziennikarek montował materiał dokumentalny, wykorzystując głównie amerykańskie, ale też i inne źródła. Jednak to Ameryka właśnie, która wyczuła, że Niemcy chcą pozostać jej sojusznikiem, była najbardziej skłonna dostarczyć niemieckim reporterom wszystkiego, czego potrzebowali, by wypełnić swoje zadanie.
Niczego nie cenzurowano, wszystkie chwyty były dozwolone. Niemiecki parlament miał dostać kopa widokiem grozy, jaka czekała ich kraj w wyniku najazdu obcych.

* * *

Annemarie Mai, reprezentantka zielonych i socjalistów z Wiesbaden, zaliczała się do nieprzejednanych wrogów pomysłu Kanzlera. Kiedy film się zaczął, z niekłamaną przyjemnością patrzyła na ruiny Waszyngtonu. Poczynając od kowbojskich przygód w epoce imperializmu, przez niszczycielskie projekty energetyczne i środowiskowe, po – co najgorsze – uporczywe obstawanie przy przestarzałym systemie gospodarczym, przy którym irytująco często jej preferowany system etatystyczny wydawał się nieskuteczny – wszystko to czyniło z Waszyngtonu symbol tego, czego Annemarie w Ameryce nienawidziła.
Jednak podobnie jak wielu innych, tak jak nienawidziła ich kraju, tak lubiła Amerykanów jako ludzi.
Dlatego jej reakcja na resztę filmu była zupełnie inna. Widok małych dzieci, popadających z przerażenia w katatonię na widok rodziców zarzynanych i pożeranych na ich oczach, sprawił, że zaczęła łkać. Jeszcze straszniejsze były jednak te dzieci, które nie straciły zmysłów, te, które bez przerwy krzyczały. Posłanka zadrżała ze zgrozy.
A potem byli żołnierze o chorych, brudnych i zmęczonych twarzach. Było wśród nich wielu białych, którzy nie różnili się od chłopców i dziewczyn z Niemiec. Zwłaszcza wrzaski rannych kaleczyły serce Annemarie.
A potem pokazano stosy odartych z mięsa kości, ludzkich kości, i osobne stosy równo rozłupanych czaszek, niektórych bardzo małych. Wtedy Annemarie pobiegła do damskiej toalety, nie mogąc już ani chwili dłużej powstrzymywać wymiotów.

* * *

– Musicie państwo mieć bardzo kiepskie zdanie o demokratycznym duchu w niemieckich sercach, jeśli tak się obawiacie odmłodzenia dwudziestu czy dwudziestu pięciu tysięcy starców – powiedział kanclerz do grupy wykrzykujących z galerii protestujących.
Jeśli jego słowa wywarły jakikolwiek skutek, nie dali tego po sobie w żaden sposób poznać. Ich skandowanie: „Nigdy więcej nazistów! Nigdy więcej nazistów!” przybrało jeszcze na głośności i zaciętości.
– Nie zawsze byli starcami – odparł jeden z parlamentarzystów. – Kiedy byli młodzi, tacy, jakimi chce ich pan znów uczynić, uzbrojeni i zorganizowani, co znów chce im pan zapewnić, byli potworami, opryszkami, przestępcami... mordercami.
– Nie wszyscy – upierał się kanclerz. – Może nawet nie większość z nich. Niektórych wzięto z poboru. Inni nie znaleźli dla siebie miejsca w Reichswehrze i jako żołnierze wstąpili do pierwszej wojskowej organizacji, która ich przyjęła. Poza tym zamierzam dopilnować, by ani jeden z tych, którzy byli skazani czy chociaż niebezpodstawnie oskarżeni o zbrodnie wojenne albo zbrodnie przeciwko ludzkości, nie został dopuszczony.
– Wszyscy byli winni zbrodni przeciwko ludzkości – odparował poseł. – Każdy, kto brał udział w niesprawiedliwej wojnie, którą nasz kraj wydał niewinnemu światu, jest winny.
– Gdyby tak było – odparł spokojnie kanclerz – wtedy równie winni byliby Heinz Guderian, Erich Manstein, Erwin Rommel czy Gerd von Rundstedt. To oni byli w tej wojnie odpowiedzialni za planowanie na wysokim szczeblu. Ludzie, których proponuję odmłodzić, byli zaledwie pionkami w porównaniu z tymi słynnymi i podziwianymi niemieckimi żołnierzami.
– Mordowali więźniów! – wrzasnął inny poseł.
– Na tej wojnie wszyscy mordowali więźniów.
I tak to się ciągnęło, pozornie bez końca. Przeciwnicy się wypowiadali, kanclerz spokojnie odpowiadał. Zwolennicy się wypowiadali, zazwyczaj spokojnie, a przeciwnicy podnosili wściekły wrzask. W końcu doszło do głosowania... i stosunek głosów był naprawdę bardzo wyrównany.

* * *

Wszystkie oczy zwróciły się na poszarzałą twarz wchodzącej na mównicę Annemarie Mai. To jej głos miał zadecydować.
– Mam pewne warunki – oznajmiła, mając przed oczami obrazy rozłupanych dziecięcych czaszek.
– Warunki? – spytał kanclerz.
– Kilka. – Kiwnęła głową. – Po pierwsze, ci ludzie są nosicielami zarazy, politycznej zarazy. Muszą zostać poddani kwarantannie, byśmy mieli pewność, że jej nie rozniosą.
– By mieć z nich jakikolwiek pożytek, muszę wykorzystać ich jako kadry do szkolenia innych.
– Rozumiem – odparła Annemarie. – Ale kiedy ta grupa zostanie już wprowadzona w struktury wojskowe, tak jak pan chce, musi być od nich jak najbardziej odizolowana, tak by zaraza nie rozprzestrzeniła się w stopniu większym, niż jesteśmy w stanie kontrolować.
– W takim razie zgoda – powiedział kanclerz.
– Po drugie, muszą być obserwowani.
– Będą.
– Po trzecie, nie wolno im będzie głosić swoich politycznych przekonań, i to nie tylko publicznie.
– Prawo zakazujące głoszenia ideologii nazistowskiej pozostaje w mocy i służyło nam dobrze przez kilkadziesiąt lat.
– Po czwarte, musimy ich zużyć, wykorzystać, wypalić, wraz z, przykro mi to mówić, młodymi ludźmi, których skażemy na ich „opiekę”.
– To akurat mogę pani zagwarantować.
– W takim razie głosuję za. Niech pan rekrutuje swoją formację, panie kanclerzu.
Zgromadzenie w jednej chwili wybuchło okrzykami aprobaty i przekleństwami.

Babenhausen, Niemcy, 15 listopada 2004
Dla niektórych starość oznacza spokój. Innym słabnący z wiekiem umysł przybliża coraz okrutniejsze wspomnienia.
Bardzo niewielu, czy wręcz nikt, w domu opieki wiedziało, ile dokładnie lat ma starzec, chociaż informacja ta znajdowała się w jego karcie. Wśród personelu krążyła plotka, że przekroczył już setkę, jednak nikt nie pofatygował się, aby to sprawdzić. Starzec odzywał się rzadko, a jeszcze rzadziej zdawał się mówić z sensem. Czasami w nocy dyżurna pielęgniarka słyszała, jak krzyczał w swoim pokoju: „ Vorwärts, Manfredzie! Zatrzymać ich, meine Brüdern! “ albo „ Steisse, die Panzer!“.
Czasami zaś starzec cicho wołał kogoś po imieniu, szeptał coś z żalem albo nucił kilka taktów jakiejś dawno zapomnianej, a może nawet zakazanej piosenki.
Ci, którzy go myli, i ci, którzy rozmawiali z myjącymi, szeptali, że ma na torsie wytatuowany numer. Szeptali też o bliznach i śladach oparzeń.
Codziennie, w słońce czy w deszcz, owiniętego w koce lub nie, zależnie od pogody, pielęgniarze wywozili starca na wózku na werandę, żeby odetchnął trochę świeżym powietrzem. Tego dnia świeże powietrze było zimne i ciężkie, nabrzmiałe wilgocią padającego śniegu. Jakie sny czy koszmary budził w nim śnieg, nikt nie wiedział – starzec nigdy o tym nie mówił.
Stojąca w drzwiach wejściowych kierowniczka domu opieki wskazała miejsce, gdzie siedział.
– Tam jest.
– Od tej pory my się nim zajmiemy – powiedział jeden z dwóch mężczyzn, ubrany w skórzany płaszcz zdradzający jego przynależność do Bundesnachrichtendienst – Federalnych Służb Informacyjnych, niemieckiego wywiadu. – Pani i pani zakład już nie musicie się nim kłopotać.
Kierowniczka lekko skinęła głową. Alles war in ordnung. Wszystko w porządku. Dwaj mężczyźni odwrócili się już do niej plecami i skupili całą uwagę na starcu. Podeszli do niego; jeden przykucnął przed wózkiem, drugi stanął z boku.
Herr Gruppenführer? – powiedział cicho kucający. – Gruppenführer Mühlenkampf? Nie wiem, czy mnie pan rozumie. Ale jeśli tak, idzie pan z nami.
W wyblakłych niebieskich oczach starca błysnął jakby ślad rozpoznania.
– Aha – powiedział ten w płaszczu. – Rozumie mnie pan, prawda? A przynajmniej rozpoznaje pan swoje nazwisko i dawny stopień. Bardzo dobrze. A to zrozumiesz, starcze? Twój kraj znów cię wzywa. Potrzebujemy cię, i to pilnie.

Berlin, Niemcy, 17 listopada 2004
Jejku, tym dwóm to się spieszy, pomyślał klient gasthausu położonego w zaułku niedaleko miejsca, gdzie mieszkał. Jak zwykle siedział w ciemnym kącie, popijając piwo. Kiedy wreszcie Gestapo, czy jak tam się teraz nazywają, zrozumie, że te płaszcze wyróżniają ich tak samo, jak moje Sigrunen, podwójne błyskawice, wyróżniały mnie?
Obiekty zainteresowania klienta przechodziły od stolika do stolika, rozmawiając z innymi gośćmi. Wirt, właściciel i kierownik lokalu, zerkał dyskretnie na starszego mężczyznę siedzącego w słabo oświetlonym kącie. Mam im powiedzieć?
Klient wzruszył ramionami. Machts nihts. Bez różnicy. Wiesz, kim są, tak samo jak ja. Jeśli zechcą mnie znaleźć, znajdą.
Kiwnąwszy głową na znak, że rozumie, Wirt zawołał dwóch mężczyzn do siebie.
– Jeśli szukacie panowie Herr Braschego, siedzi tam, w kącie.
Brasche z zainteresowaniem patrzył, jak obaj podchodzą do jego stolika, potem pozdrowił ich, unosząc kufel piwa.
– Co mogę dziś zrobić dla BND, panowie?
– Hans Brasche? – spytał jeden z dwójki, błyskając legitymacją.
– To ja – odparł Hans.
– Musi pan iść z nami.
Brasche uśmiechnął się. Nawet jeśli się bał, żaden z dwóch odprowadzających go mężczyzn ani innych klientów nie mógł tego wiedzieć. Nigdy nie był mężczyzną, ani chłopcem, który okazywałby strach.

Czasy były ciężkie, a robiły się jeszcze gorsze. Według kalendarza na ścianie był rok 1930. Kiedy chłopiec wszedł do skromnej kuchni, twarz jego matki wyrażała jedno: strach.
– Ojciec chce cię widzieć, Hansi.
Chłopiec, najwyżej dziesięcioletni, stłumił drżenie. To nigdy nie wróżyło nic dobrego. Zebrał całą odwagę, uniósł swoją dziesięcioletnią głowę i odważnie ruszył tam, gdzie czekał na niego jego jednoręki ojciec – a co ważniejsze, także jego pas. Wiedział, że nie może zapłakać, nie może okazać lęku – w przeciwnym razie lanie będzie jeszcze gorsze, o wiele gorsze.
Potem, kiedy długie bicie się skończyło, Hans, z suchymi oczami, minął swoją matkę krokiem sztywnym od siniaków i skaleczeń.
Kobieta objęła syna, rozpaczliwie próbując ulżyć mu w cierpieniu. Poczuła tylko drżenie, kiedy jej dłonie gładziły jego sińce i rany.
– Za co, Hansi? Co zrobiłeś?
Chłopiec, wysoki jak na swój wiek, ale nie tak wysoki jak matka, zwiesił głowę i wtulił twarz w matczyne łono.
– Nie wiem, Mutti. Nie powiedział. Nigdy nie mówi.
– Nie był taki przed Wielką Wojną, Hansi, zanim stracił rękę.
Chłopiec nie mógł płakać, dawno już to z niego wybito. Wzruszył ramionami. Matka mogła płakać... i płakała.

– Muszę przyznać, że opanowany z pana gość, Herr Brasche – powiedział jeden z dwóch agentów już później, w mercedesie.
– Jestem stary. Dużo już widziałem. Nigdy nie widziano, żebym się bał albo okazywał, że się boję; ani ja, ani nikt inny nigdy nie miałby z tego żadnego pożytku. Dlaczego teraz miałoby być inaczej?
– Tym razem nie ma pan powodu do obaw, Herr Brasche – odparł drugi mężczyzna, kierowca. – Przyjechaliśmy wyświadczyć panu przysługę.
Hans wzruszył ramionami.
– Ludzie wyświadczali mi już przysługi. Rzadko wynikało z tego coś dobrego.

Czasy się zmieniły. Obfitość i nadzieja zastąpiły głód i rozpacz. W oknach, na latarniach, na ramionach mężczyzn i kobiet w całych Niemczech łopotał nowy symbol. W radio trzeszczał chrapliwy, uszkodzony przez gaz głos nowego bohatera.
Hans poczuł, że jego trzynastoletnie serce zaczyna bić szybciej, kiedy jego Führer przemówił do narodu.
– Meine alte Kameraden – zaczął Hitler, a Hans poczuł, że jego jednoręki ojciec z synowską miłością staje na baczność. – Die grosse zeit ist jetzt angebrochen... Deutschland ist nun erwacht... (Moi starzy towarzysze... Nadeszły wielkie czasy... Niemcy się przebudziły...).
– Widzisz, mój mały Hansi? Widzisz, jaką ci wyświadczyłem przysługę, przyprowadzając cię tutaj?
Na to Hans nie miał szczerej odpowiedzi; każdy dar jego ojca miał swoją cenę.
To było publiczne radio, takie z głośnikami, mające nadawać swój przekaz do tłumu. Mundurowe patrole HitlerJugend pilnowały porządku, głównie świecąc przykładem własnej dyscypliny. Ale Niemcy w Roku Pańskim 1933 nie potrzebowali przykładu; wciąż byli narodem, który stawał przeciwko połowie świata od 1914 do 1918 roku. Dyscypliny mieli pod dostatkiem.
Ojciec zauważył, jak Hans przygląda się obwieszonym kolorowymi wstążkami chłopcom w krótkich spodniach, ze sztyletami, o zaciętych twarzach.
– Ach, widzę, że interesuje cię Ruch Młodzieży. Nie bój się. Załatwiłem, żeby przyjęli cię trochę wcześniej. Zrobią z ciebie mężczyznę.
Niby jak, ojcze?, pomyślał chłopiec. Mają twardsze pasy? Ciekaw jestem, jakie jeszcze przysługi mi wyświadczysz.

Bad Tolz, Niemcy, 20 listopada 2004
– Nie chcę od was żadnych pierdolonych przysług – warknął Mühlenkampf.
Kanzler – kanclerz Republiki Federalnej Niemiec – oderwał wzrok od skurczonej postaci przykutego do wózka mężczyzny na zdjęciu w aktach. Spojrzał ostro na stojącego przed nim młodego, wysokiego, ciemnowłosego, wyprostowanego jak struna i barczystego mężczyznę. Dla postronnego obserwatora Mühlenkampf, noszący insygnia generała porucznika Bundeswehry, wyglądał co najwyżej na dwadzieścia lat. Mimo tego w jego oczach była surowość zdradzająca cierpienia i doświadczenia, których dwudziestolatek nie miałby kiedy przeżyć.
– To niesamowite, Günter – zauważył kanclerz – jak odjęcie komuś osiemdziesięciu czterech lat wpływa na jego usposobienie.
Mühlenkampf prychnął z pogardą.
– Pierdolcie się, Herr Kanzler – wypalił. – Pierdolcie się wszyscy, cywilni dranie. Pierdolcie się wszyscy, którzy wyciągnęliście mnie z tego domu starców. Pierdolcie się za to, że oddaliście mi mój umysł, że mogę znów pamiętać i tęsknić za żoną i dziećmi, i za przyjaciółmi, których straciłem. Pierdolcie się za to, że posłaliście mnie znów na wojnę. Ponad trzynaście lat mojego życia spędziłem na wojnie, Herr Kanzler. Bez chwili pokoju od 1916. Myślałem, że w końcu mam to za sobą. Więc odpierdolcie się wszyscy.
W połowie tej tyrady Günter wstał z fotela, jakby chciał uciszyć tego młodego-starego człowieka. Spojrzenie Mühlenkampfa i gest dłoni kanclerza kazały mu wrócić na miejsce.
Kanclerz uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Pieprzy pan, Mühlenkampf, aż się kurzy. Co więcej, dobrze pan o tym wie. „Bez chwili pokoju”? Bzdura. Jedyny pokój, jakiego pan zaznał, zaczął się w 1916, kiedy wstąpił pan do służby, a skończył w 1918, wraz z Wielką Wojną. Potem miał pan jeszcze trochę „pokoju” między 1918 a 1923, we Freikorps... O tak, wiem o panu wszystko, Mühlenkampf. A potem nastał największy pokój, od 1939 do 1945, prawda? Spójrz prawdzie w oczy, esesmanie. Wojna to dla pana pokój. A pokój to dla pana piekło.
Mühlenkampf przekrzywił głowę, bezskutecznie usiłując ukryć przelotny uśmieszek.
– Jedno pan przeoczył, Herr Kanzler. Hiszpania, od 1936 do 1939. Oczywiście nieoficjalnie. To dopiero był ubaw.
Jego uśmiech się poszerzył, a potem Mühlenkampf głośno się zaśmiał.
– Bardzo dobrze, Herr Kanzler. Cokolwiek zrobiliście, żeby mnie odmłodzić, musieliście mieć jakiś powód. Czego ode mnie chcecie? Jakie macie dla mnie zadanie?
Kanclerz odwzajemnił uśmiech.
– Mamy pewne problemy – przyznał. – Jak bardzo nie miał pan kontaktu ze światem w tym domu starców?
Mühlenkampf zastanawiał się przez chwilę.
– Straciłem go chyba w 1921. A skoro o tym mowa, który mamy rok? Skąd się tu wziąłem? Dlaczego znów jestem młody? Jak to się stało, że odzyskałem sprawność umysłu?
– Ach, od czego zacząć? Mamy rok 2004. Tak, generale Mühlenkampf – ciągnął kanclerz, widząc zaskoczenie byłego oficera. – Jest pan dziarskim stuczterolatkiem. A skąd ma pan umysł i ciało dwudziestolatka? To interesująca historia.
Kanzler już dawno postanowił mówić wprost; Mühlenkampf był znany jako człowiek bezpośredni.
– Grozi nam inwazja, panie generale.
– Niemcom? – najeżył się stary-młody. – Ojczyzna jest w niebezpieczeństwie?
– Wszyscy są w niebezpieczeństwie – odparł kanclerz. – Planeta Ziemia zostanie zaatakowana... właściwie już została... przez obce istoty z kosmosu. Jak powiedziałem, zaczęły już lądować w Stanach Zjednoczonych i...
– Bzdura! Amerykańskie pierdoły. Obcy? Z kosmosu? Herr Kanzler, proszę! Urodziłem się wieczorem, ale nie wczoraj wieczorem!
– To wcale nie pierdoły, Mühlenkampf. Proszę powściągnąć swoje uprzedzenia; ostatnia wojna już dawno się skończyła. A Amerykanie przynajmniej całkowicie pokonali pierwszą inwazję obcych. Nie wszyscy mogą to o sobie powiedzieć. Chociaż zapłacili za to straszliwą cenę. Co do tego, kiedy pan się urodził... Cóż, urodził się pan ponownie jakieś pół godziny temu. Czy byłby pan łaskaw rozważyć implikacje tego faktu?
– Aha – przytaknął Mühlenkampf z namysłem.
– Tak czy inaczej – ciągnął kanclerz – te pierwsze lądowania były dość niewielkie, relatywnie rzecz biorąc. To, co nas czeka za zaledwie osiem miesięcy, to pięć kolejnych inwazji, każda z nich dziesięć do piętnastu razy większa. Natura i liczebność wroga zostaną panu bardziej szczegółowo przedstawione, kiedy skończymy rozmawiać.
Mühlenkampf wzruszył ramionami. Szczegóły mogą zaczekać.
Kanclerz splótł dłonie przed twarzą.
– Mamy jednak problem. Nie będzie to wdawaniem się w szczegóły, jeśli powiem panu, że te atakujące nas istoty są wyposażone w o wiele lepszą od naszej broń; jest to głównie... swego rodzaju piechota. Będą całkowicie panować w powietrzu i kosmosie. Każda inwazja będzie liczyć od dziewięćdziesięciu do dwustu milionów walczących.
– Brzmi groźnie, Herr Kanzler. Pięć albo dziesięć tysięcy dywizji piechoty.
Kanclerz już to przerabiał. Wiedział, że Mühlenkampf liczy według ludzkich norm sił zbrojnych. Westchnął.
– Nie. Nie mają żadnych liczących się jednostek wsparcia. Milion tych stworzeń – przy okazji, nazywają się „Posleenami” – oznacza milion walczących. Dlatego nie, nie liczymy trzydziestu, czterdziestu, czy nawet pięćdziesięciu dywizji piechoty na milion. Mówimy tu o około stu tysiącach dywizji piechoty, i to rodem z koszmaru szalonego naukowca, dywizji spadających nam na głowy, oczywiście głowy nas wszystkich, w ciągu najbliższych pięciu lat. A mamy powody wierzyć, wiedząc, jak owe istoty się zachowują, że atak na Europę będzie większy niż na pozostałe, zbliżone wielkością obszary planety. Powiedzmy, dwadzieścia procent, z możliwym wyjątkiem tego, co może spaść na Stany Zjednoczone.
Mühlenkampf przemyślał jego słowa, a potem zaprotestował.
– Ależ to niemożliwe, Herr Kanzler. Żadne siły wojskowe nie mogą się tak zorganizować. Jak by się wyżywili?
Kanclerz zadrżał, przypominając sobie stosy małych ogryzionych kości w śniegu. Zadrżał, a potem nagle uznał, że przyprawienie generała o wstrząs sprawi mu przyjemność.
– Ależ generale Mühlenkampf, oczywiście zjedzą nas.
Nawet zaprawionego w bojach generała SS te ponure słowa oszołomiły.
– Pan żartuje. Pan nie może mówić poważnie. Sto tysięcy dywizji piechoty ze sprzętem lepszym niż to wszystko, co my posiadamy? Może dwadzieścia tysięcy z nich przeciwko nam? Całkowite panowanie w powietrzu i kosmosie? I zeżrą nas, zeżrą wszystkich, jeśli przegramy?
– Nie „jeśli przegramy”, Mühlenkampf. Kiedy.
Günter, dotąd siedzący w milczeniu obok kanclerza, zaczął protestować, ale kanclerz zaraz go uciszył.
– Powiedziałem „kiedy”, Günter, i miałem na myśli „kiedy”. Tylko wielka desperacja mogła mnie skłonić, by znów odziać w mundur generała Mühlenkampfa. Chociaż zgodzę się, że są różne stopnie przegranej, niektóre lepsze niż inne.
Odwrócił się z powrotem do generała.
– Bądźmy ze sobą szczerzy, Mühlenkampf. Wie pan, że komunizm upadł?
– Pamiętam, że myślałem, Kanzler, kiedy jeszcze mogłem myśleć, że chociaż komunizm może i upadł, nie umiem powiedzieć, na czym polega różnica między czerwonym Rosjaninem a zielonym Niemcem.
Günter, zdeklarowany zielony i socjaldemokrata, nastroszył się.
Partia kanclerza otrzymywała spore poparcie zielonych. Mimo to sam musiał przyznać, choćby w duchu, że w swoim czasie ta różnica rzeczywiście była niewielka, przynajmniej między skrajnymi odłamami tych ruchów. A jednak...
– Generale, my, Niemcy, tłoczymy się w tym kraju jak szczury w klatce. Chciałby pan, żeby ktoś szczał panu do wody? Powiem panu coś: każda szczyna każdego Niemca tam właśnie trafia. Chciałby pan, żeby nasze dzieci rodziły się zdeformowane i niedorozwinięte od tego, co nasz przemysł spuszcza albo spuszczałby do rzek, gdybyśmy mu pozwolili? Nie sądzi pan, że potrzebujemy drzew, żeby tworzyły tlen, którym oddychamy? A jeśli lubi pan polować, generale, albo wędrować na łonie natury, nie sądzi pan, że te zwierzęta i lasy potrzebują ochrony?
Mühlenkampf obojętnie wzruszył ramionami.
– Polityczny fanatyk jest niebezpieczny niezależnie od tego, czy chce wieszać kapitalistów, gazować Żydów, czy uniemożliwiać rozwój gospodarczy, Herr Kanzler.
– Nie jestem fanatykiem, esesmanie – prychnął Günter.
– Ja też nie, biurokrato – odparł chłodno Mühlenkampf. – Jestem żołnierzem i raczej wątpię, by kanclerz sprowadził mnie tu po to, żeby porozmawiać o polityce. Ale dla mnie czerwony i zielony fanatyk są nie do odróżnienia. A Niemcy miały już wystarczająco dużo jednych i drugich.
Cóż, nie wskrzesiłem tego człowieka dla jego postępowych poglądów, pomyślał kanclerz.
– Tak... – podjął. – Cóż, jak by nie było, po zakończeniu Zimnej Wojny okroiliśmy nasze siły wojskowe do minimum. A to, co zostało, upolityczniliśmy, zdemoralizowaliśmy i wykastrowaliśmy. Wie pan, Mühlenkampf, że obowiązuje obecnie prawo zakazujące naszym żołnierzom nosić publicznie mundury wyjściowe, żeby nie drażnić pewnych typów Gästarbeitern?
Kanclerz westchnął. By zdobyć poparcie lewicy, sam głosował za tą uchwałą.
– Całe Niemcy, zanim to wszystko się zaczęło, były w stanie wystawić co najwyżej siedem marnych dywizji. Z tych jedna została prawie całkowicie zniszczona na innej planecie. Uzupełnienie jej strat i rozwinięcie pozostałych sześciu do około sześciuset okazało się niemożliwe. Mamy broń albo niedługo będziemy ją mieli. Mamy ludzi... ale nie mamy wyszkolonych kadr. Zmobilizowaliśmy i odmłodziliśmy wszystkich weteranów ostatniej wojny, jakich mogliśmy znaleźć, oprócz pana i panu podobnych. A teraz...
– A teraz – podjął Mühlenkampf, przeczuwając prawdę – teraz potrzebujecie nas.
– Tak. Kraj was potrzebuje. Wasz lud was potrzebuje. Wasz gatunek was potrzebuje.
– Z kim miałbym pracować? – spytał były esesman.
– Damy wam rekrutów, dobrych, z tych młodych ludzi, których mamy. Co do kadry, jest wystarczająco wielu odmłodzonych esesmanów, by zapewnić dowodzenie sporym Korps, około pięciu dywizji plus wsparcie.
Mühlenkampfowi natychmiast przyszedł do głowy pewien problem.
– Chcecie nam nadać regularne numery dywizji? 413. Volksgrenadiers i tak dalej? Regularne mundury Bundeswehry? – Generał pokręcił głową. – Herr Kanzler, to się nie uda.
– Dlaczego nie?
Mühlenkampf wzruszył ramionami.
– Może być trudno to wytłumaczyć. Ale proszę wziąć na przykład mnie. Byłem jak Paul Hauser... albo Felix Steiner5. Najpierw służyłem w regularnych siłach, a do SS wstąpiłem nie z pobudek politycznych, ale dlatego, że chciałem należeć do elitarnej organizacji wojskowej. Oraz oczywiście po to, żeby walczyć. Myślę, że niewielu oficerów miało mocne przekonania narodowo-socjalistyczne, chociaż niektórzy na pewno. Ale jedno, co nas wszystkich łączyło, to była duma z symboli świadczących o nas jako o żołnierzach.
Generał westchnął.
– A potem oczywiście przegraliśmy wojnę. I to dość paskudnie. Spadliśmy z samej góry do roli pogardzanych przez Niemców, przez cały świat. Nasze symbole zamieniły się w gówno. Na ich widok ludzie się odwracali. Naszym rannym weteranom odmawiano rent i opieki, przysługujących innym formacjom Wehrmachtu, tak samo winnym jak my, o ile można mówić o winie w kontekście czegoś takiego jak front wschodni. Straciliśmy naszą dumę – zakończył weteran. – A żołnierze bez dumy nie mogą walczyć.
Tym razem Günter nie dał się uciszyć.
– Wasze Hakenkreutzer?! Wasze Sigrunen?! – wykrzyknął. – Wasze Trupie Główki?! Tych symboli nigdy już nie będzie wolno nosić!
Przez dłuższą chwilę Mühlenkampf nonszalancko polerował paznokcie o pierś. Cały czas przeszywał doradcę kanclerza morderczym spojrzeniem.
– Nie strasz mnie, człowieczku. Himmlerowi i Hitlerowi, którzy mogli kazać nas rozstrzelać na miejscu, SS kazało spierdalać tyle razy, że straciłem już rachubę. Zatrzymywaliśmy rosyjskie hordy w połowie kontynentu. Szarżowaliśmy w ogień amerykańskich i brytyjskich bombowców i krążowników bez słowa sprzeciwu... a nawet bez nadziei. Kiedy wszystko było stracone, dalej walczyliśmy, bo to była nasza rola. Niech ci się nie zdaje, człowieczku, nawet przez chwilę, że ktoś taki jak ty może nas zastraszyć – zakończył, prychając.
– Spokojnie, panowie – odezwał się kanclerz. – Mühlenkampf, Günter ma do pewnego stopnia rację. Chociaż, zapewniam pana, są ludzie, zwłaszcza w Bawarii... – kanclerz wzniósł oczy ku niebu – którzy wiwatowaliby na cześć powrotu SS, większa część narodu jednak by się odwróciła. Co więcej, moje polityczne poparcie mogłoby zniknąć. Nie mogę pozwolić, byście odzyskali wszystkie swoje symbole. Czy coś jeszcze?
Mühlenkampf zastanowił się.
– Nasze medale. Rozdać je na nowo, może nieco zmienione?
Kanclerz lekceważąco machnął ręką.
211; Już to zrobiliśmy. – Potem przypomniał sobie listę strat z planety Diess i postukał palcem w usta. – Obawiam się jednak, że głównie pośmiertnie. Tak, to możemy zrobić.
– I nazwy dywizji – nie ustępował Mühlenkampf. – Numery dajcie nam jakie chcecie. Ale zostawcie nam nasze dawne nazwy dywizji.
– Co? – prychnął Günter. – LSSAH? Leibstandarte SS Adolf Hitler?
– Mieliśmy także inne dywizje – odparł chłodno generał. – Wiking? Z ich nazwą nie łączą się żadne warte wzmianki zbrodnie. Götz von Berlichingen? Oni też mają czyste konto. Mówił pan o pięciu dywizjach, Herr Kanzler. Wiking, G von B... Nie Hitler Jugend, ale samo Jugend? Hohenstauffen? Frundsberg? Tak, te pięć. Nie popełniły żadnych zbrodni, oprócz jednej przypisywanej Jugend, ale popełnionej najprawdopodobniej przez 21. Dywizję Pancerną – proszę zwrócić uwagę – Wehrmachtu. Może wykorzystalibyśmy jeszcze jakieś, jako niezależne brygady wchodzące w skład Korps. Tak, Herr Kanzler. Medale, nazwy... mundury nieco inne od zwykłych. Może nawet Sigrunen, kiedy już pokażemy, co potrafimy? To niewiele, ale mając to, będę mógł zbudować, czy raczej odbudować, dumę tych ludzi.
Twarz Mühlenkampfa rozjaśnił niespodziewany uśmiech.
– Jeszcze jedno, Herr Kanzler. SS było chyba najbardziej wielonarodowościową formacją w dziejach, a już na pewno najbardziej wielonarodowościową formacją tej wielkości. Mieliśmy bataliony, pułki, brygady i dywizje Holendrów, Belgów, Francuzów, Duńczyków, Szwedów, Litwinów, Estończyków... Niemal wszystkich narodowości Europy. Przez chwilę mieliśmy również kontrolę, choć nie należała do nas, nad jedną dywizją hiszpańską, Azul albo Błękitną. Muzułmanie? Całe mnóstwo. Nie wątpię, że gdybyśmy wygrali wojnę i niektóre co bardziej szalone pomysły Reichsheiniego co do ojczyzny Żydów zostałyby zrealizowane, w końcu mielibyśmy brygadę Waffen SS z opaskami z napisem Juda Machabeusz. Tak, nie żartuję – zakończył były generał SS.
– Do czego pan zmierza? – spytał kanclerz.
– Do tego. Niech pan rozpuści wieści. Albo raczej niech pan pozwoli mi rozpuścić wieści, a możemy mieć kadrę byłych esesmanów liczniejszą, niż pan myśli. Może też nowych ochotników.
– Co pan z tego będzie miał, Herr General? – spytał nadąsany Günter.
– Coś, czego nigdy nie pojmiesz, biurokrato.

Berlin, Niemcy, 22 listopada 2004
Nawet widok oszałamiająco pięknej, piersiastej i długonogiej blondynki w recepcji Tira nie mógł poprawić nastroju Güntera. Przerażony decyzją kanclerza, by wskrzesić – nawet w okrojonej formie – znienawidzone Waffen SS, biurokrata postanowił zrobić to, co dotąd było nie do pomyślenia: wesprzeć oficjalnie sprzymierzonych, ale potajemnie – czego był pewien – wrogich ludziom Darhelów.
SS lojalne wobec kanclerza? Tego nie można tolerować. Kanclerz go zlekceważył. Obraził.
Co gorsza, Günter był pewien, że kanclerz na tym nie poprzestanie. Biurokrata przewidywał mroczne czasy dla Niemiec. Do tej pory kanclerz opierał się na luźnej koalicji centrum i umiarkowanej lewicy. Czy mając w ręku odrodzone SS, nie odrzuci tej zależności? Günter obawiał się, że tak się może stać.
Nie bez znaczenia była też remilitaryzacja. Günter walczył, by prawo powszechnego poboru pozostawało w zawieszeniu. Żadne zagrożenie nie mogło usprawiedliwić wyciągania siłą z domów niegodzących się na to i oświeconych młodych chłopców i poddawania ich praniu mózgu, które – nie miał co do tego wątpliwości – było w wojsku chlebem powszednim. Jak bowiem inaczej armia mogłaby przekonać rozsądnego młodego człowieka, by robił coś, co w tak oczywisty sposób nie leży w jego osobistym interesie?
Günter odsłużył swój „rok społeczny”10, robiąc coś pożytecznego dla społeczeństwa – pomagając w prowadzeniu programu odwykowego dla narkomanów. Nie zmarnował go na atawistyczne hołdowanie dawno niepotrzebnemu duchowi.
Przyszłość jawiła się mroczna, ciemna.
Jasnowłosa recepcjonistka przerwała jego rozmyślania.
– Tir pana przyjmie, mein Herr.
Wszedłszy do gabinetu Tira, zaskoczony Günter ujrzał kilku swoich politycznych sprzymierzeńców, w tym jednego żołnierza. Ich krzesła stały w półkolu przed olbrzymim biurkiem Darhela.
Niemiecki Tira był gramatycznie doskonały, chociaż skażony seplenieniem spowodowanym świszczącym między jego rekinimi zębami powietrzem. Mimo to Günter nie miał trudności ze zrozumieniem obcego.
– Proszę, Herr Stössel, niech pan siada. Przyznam, że jestem zaskoczony pana widokiem po tym, jak odrzucił pan naszą ostatnią propozycję.
Zajmując miejsce na krześle wskazanym palcem przez obcego, Günter przez dłuższą chwilę milczał.
– Odrzuciłem waszą propozycję – odparł w końcu – ale wtedy jeszcze kanclerz nie postanowił zamienić znów Niemiec w państwo faszystowskie. Lepiej, żebyśmy zostali zniszczeni, niż żeby ten horror znów rozprzestrzenił się po świecie.
– Niemcy zawsze były państwem faszystowskim – wtrącił jeden z pozostałych ludzi głosem tak przesyconym nienawiścią, że zabrzmiało to jak splunięcie.
Günter go zignorował. Sam należał do zielonych, i chociaż w ruchu tym był silny trend lewicowy, mówiący, Andreas Dunkel, był po prostu czerwony. Za każdym razem, kiedy Günter myślał o bilionach marek wydanych na naprawianie ekologicznych szkód wyrządzonych przez komunistów na wschodzie kraju, szlag go trafiał. Nawet ta olbrzymia suma nie wystarczała; tylko czas mógł wyleczyć rany zadanie Matce Ziemi przez komunizm.
Teraz też się zirytował, ale tłumiąc to uczucie, zwrócił całą uwagę na Tira.
– Wasz gatunek jest niebezpieczny – powiedział Tir. – A wasz naród jest chyba najbardziej niebezpieczny ze wszystkich. Chociaż Federacja w tej chwili was potrzebuje, na dłuższą metę jesteście takim samym zagrożeniem dla cywilizacji jak Posleeni.
Tir dobrze ocenił swoich słuchaczy. Posiadał bardzo szczegółowe informacje na temat Güntera Stössela w swoim przekaźniku, urządzeniu produkowanym jedynie przez Darhelów. Przez ten czas, gdy Günter siedział w poczekalni, Tir mógł się z tymi informacjami zapoznać.
– Federacja galaksjańska to spokojna kraina, a raczej była taka przed inwazją – powiedział Tir. – Co więcej, to kraina, której surowce są starannie chronione. Wytwarzamy niewiele produktów, za to wysokiej jakości, dzięki czemu nasze ekosystemy pozostają niezanieczyszczone.
To ostatnie było prawdą, ale prawda ta kryła większe kłamstwo. Galaksjańska cywilizacja ograniczała zużycie surowców, mniej lub bardziej dosłownie głodząc Indowych, którzy stanowili trzon jej populacji, wytwarzali większość jej faktycznie doskonałych produktów, a zarazem posiadali najmniej władzy.
W tym momencie jednak prawda umknęła na... bardziej zielone pastwiska.
– Troszczymy się o nasze planety – ciągnął Tir. – Nasze prognozy wskazują, że jeśli wpuścimy ludzi na scenę galaktyki, szybko dojdzie do katastrofy ekologicznej. Nie możemy do tego dopuścić. A jednocześnie potrzebujemy was, byście bronili naszej cywilizacji. To trudny problem.
– Jak mogę pomóc? – spytał Günter.

* * *

Gdyby Tir miał choć blade pojęcie, że jest podsłuchiwany, bez wątpienia tkałby swoje kłamstwa jeszcze staranniej. Tak przynajmniej uważał asystent Zastępcy Koordynatora Klanu i agent Bane Sidhe, Rinteel.
Kiedy słuchał rozmowy między Tirem, Günterem i pozostałymi obecnymi w gabinecie Tira, w głowie wirowało mu jedno słowo. Plany. Darhelowie mają swój plan. Ludzie mają swój. My mamy trzeci. Ale nasz przynajmniej pozostawia ludzi wolnymi i uwalnia nas. Na pewno będą sprawiać trudności, są tacy gwałtowni, tacy agresywni, tacy samolubni. A mimo to dopóki Posleeni istnieją i są zagrożeniem, będą nas potrzebować... do produkcji ich machin wojennych, do dbania o nie. Bez wątpienia nas zdominują. Ale mimo dominacji ludzi mój lud czeka przyszłość pod każdym względem jaśniejsza, niż kiedykolwiek pod rządami Elfów. Ludzie przynajmniej mają jakieś poczucie sprawiedliwości. Elfy nie mają żadnego.
Rinteelowi bardzo trudno było śledzić rozmowę w gabinecie Tira. Pomieszczenie było zabezpieczone przed podsłuchem i Indowy o tym wiedział. Próbował założyć pluskwę, ale niestety bez powodzenia. Przekaźnik Darhela, w przeciwieństwie do tych, które ludzie dostali w takiej obfitości, był nie do złamania, przynajmniej przy użyciu środków dostępnych Bane Sidhe.
Ale każdy płot ma bramę, a każda szczurza nora wyjście. W tym wypadku był to zwykły dźwięk. Głos dochodzący z głośników mówiącego powodował, że ściany gabinetu Tira wibrowały, wprawiając w ruch powietrze w przyległych pomieszczeniach. Powietrze z kolei poruszało inne ściany. Ostatecznie cały budynek, chociaż ledwo ledwo, ale się poruszał.
Umiejscowiony w pobliżu, ale poza zasięgiem wzroku, posterunek nasłuchowy Bane Sidhe wychwytywał te wibracje. Komputer skonstruowany przez Indowych i zaprogramowany przez Tchpth, „Kraby” – myślicieli, mozolnie tłumaczył je na mowę. Przekład wymagał doskonałej znajomości głosu każdego z mówiących. Mogło go zaburzyć cokolwiek – przeziębienie, ból gardła. Przy nowych uczestnikach rozmowy maszyna była bezradna, dopóki nie zdobyto próbek ich głosu.
Dlatego podczas gdy jeden z mówiących, nowy głos, pozostawał poza zasięgiem możliwości komputera, słowa Tira rozbrzmiewały głośno i wyraźnie.
Rinteel słuchał uważnie tłumaczeń. Muszę porozmawiać z władcą tych ludzi, pomyślał. Sam na sam.

INTERLUDIUM
– Co takiego jest w tej krainie, w tych thresh, co pozwala im zajść tak daleko na Ścieżce Gniewu? – spytał Ro’moloristena Athenalras.
– To wciąż niejasne, mój panie. Zgromadzone przez nas dane wskazują tylko na ich wielki, budzący strach postęp na Ścieżce. Cóż...
Młodszy Posleen zawahał się.
– Tak? – ponaglił go Athenalras, nieświadomie unosząc grzebień.
– Cóż, mój panie... Archiwa thresh wskazują na wielką, być może niezrównaną zdolność prowadzenia wojen... ale prawie zawsze kończą się one ostateczną klęską.
– Bzdura. Wielka zdolność. Wielkie klęski. Zdecyduj się, pisklaku.
Bacząc, by jego grzebień pozostał poddańczo obwisły, Ro’moloristen zawahał się przed udzieleniem odpowiedzi.
– Mój panie... W tym wypadku jedno idzie w parze z drugim. Klęska najwyraźniej nie powstrzymuje ani nie zniechęca tych szarych thresh. Zawsze wracają, nieważne, jak boleśnie przegrali, i zawsze chcą spróbować jeszcze raz.
Starszy Posleen prychnął.
– Niech spróbują wrócić, kiedy przejdą przez nasze układy trawienne.



Dodano: 2007-01-17 19:14:01
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS