NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

Ukazały się

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"


 Kelly, Greta - "Siódma królowa"

 Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (zintegrowana)

 Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (miękka)

 Szokalski, Kajetan - "Jemiolec"

 Patel, Vaishnavi - "Kajkeji"

 Mortka, Marcin - "Szary płaszcz"

 Maggs, Sam - "Jedi. Wojenne blizny"

Linki

Lewandowski, Konrad T. - "Magnetyzer"
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Cykl: Lewandowski, Konrad T. - "Jerzy Drwęcki"
Data wydania: Styczeń 2007
ISBN: 83-7384-597-6
Oprawa: broszura
Format: 125×195mm
Liczba stron: 240
Cena: 19,90 zł



Lewandowski, Konrad T. - "Magnetyzer"

Dedykacja
Wujkowi Fedorczykowi, ułanowi 1920 roku, który dożył 97 lat i zawsze mnie ogrywał w warcaby;
Babci Irenie, która potrafiła zrobić pełny obiad w 20 minut, bez instantów;
Cioci Marysi, łączniczce AK, mojej matce chrzestnej;
I szeregowemu Słoniowi, który zdobył austriacki sztandar pod Górą Kalwarii.
Autor

1. Zapach octu

Kolejka elektryczna linii EKD z narastającym wizgiem rozpędzających się motorów przecięła ulicę Chałubińskiego i, energicznie łoskocząc, pomknęła Nowogrodzką ku stacji końcowej przy Marszałkowskiej. Policjant kierujący ruchem zagwizdał, machnął ręką i na torach dostojnie zaklekotały dwie dorożki. Z donośnym warkotem minęła je ciężarówka z reklamą proszku „Persil pierze wszystko” na drewnianej burcie.
Jerzy ruszył na drugą stroną Nowogrodzkiej, stwierdzając ze zdziwieniem, że spora część oczekujących na przejściu dla pieszych, przeważnie dzieciaków, ale też niemało dorosłych, nie ruszyło się z miejsc. Widać przyjezdni z prowincji, przyszli popatrzeć na elektryczny pociąg i czekali teraz na rychły powrót składu. Wybudowana w zeszłym roku podmiejska kolej dojazdowa, łącząca Podkowę Leśną i Grodzisk ze śródmieściem Warszawy, wciąż jeszcze budziła duże zainteresowanie. Była zdecydowanie szybsza od tramwaju, a dodatkowy respekt budziły futurystyczne kształty wagoników.
W grupie gapiów zwietrzyła interes podwórkowa śpiewaczka w postrzępionej, zielonej spódnicy i pąsowej chuście na głowie, taszcząca na ramieniu obdrapaną harfę, kiedyś zapewne złoconą. Artystka przystanęła pod murem kamienicy, wcisnęła stopkę harfy między chodnikowe płyty i szarpnęła struny, wydobywając z nich skoczną melodię:
Czy znacie mnie panowie,
I piękne damy?
Jam Anka z rogu Sowiej,
Gdzie norę mamy! - zawiodło wrzaskliwie dziewczynisko, przytupując do taktu męskim buciorem.
Mnie znają wszystkie dzieci I wszystkie chłopy.
Gdy skinę, wszystko leci, Choć bierz na kopy!
Chwila została wybrana idealnie - cała uwaga amatorów elektryfikacji kolei momentalnie skupiła się na śpiewaczce. Także Jerzy przystanął, święcie przekonany, że zmuszona do przesadnej ekspresji struna zaraz jak nic strzeli dziewczynie w brudnych palcach. Aż do tej chwili gotów był przyjąć każdy zakład, że harfa jest ostatnim instrumentem nadającym się do jazzowych aranżacji, i dobrze, że tego nie zrobił. Niby z życiowej oraz profesjonalnej praktyki wiedział, że stolica już nie takie kombinacje widziała, ale własnym uszom nie wierzył. A jednak słyszał swing:
Lecz ja się tylko śmieję,
Gdy ci się bractwo leje
A niech się, co chce dzieje,
Ja powiem wam!
Ja mam Wiktora, swego bandziora,
Co jest jak zmora
I krwawą sławę ma!
Jerzy spochmurniał. Dwa lata minęły, a zapomnieć nie sposób... Bandycka sława Wiktora Zielińskiego, nazwanego przez brukowce Postrachem Warszawy alias Krwawym Wiktorem, rosła z każdym kolejnym miesiącem od policyjnej obławy, która przynosząc kres doczesnemu żywotowi gangstera, w zamian przypieczętowała jego uliczną legendę. A także, co tu kryć, zapewniła Jerzemu nadzwyczajnie szybki awans na komisarza. Odruchowo wsunął rękę do kieszeni płaszcza i pogładził kolbę samopowtarzalnego colta wzór 1911, który tak dobrze się wtedy sprawił. Półcalowy pocisk z łatwością przebił dębowe drzwi, za którymi Zieliński spodziewał się znaleźć kolejne wyjście z matni.
Mam Wiktora, swego bandziora
Przez pysk ma szramę, bo to o damę
Tak się z Antkiem grzali fest!
Bon vivru ma knajacki on, gdzieś z Grójca gest!
Posterunkowy ze skrzyżowania zdecydował położyć kres bezczelnej prowokacji, godzącej w praworządność, ład publiczny i dobre imię policji państwowej. Ruszył przegonić dziewczynę, ale spostrzegłszy Jerzego, zawahał się, przystanął i spojrzał na niego pytająco. Musiał poznać, opisywanego w swoim czasie w gazetach, najmłodszego w stolicy komisarza Drwęckiego, choć sam Jerzy nie przypominał sobie, czy gdzieś się spotkali. W odpowiedzi tylko pokręcił przecząco głową i mundurowy zaraz wrócił na swoje miejsce.
Milcząca scena nie uszła uwagi śpiewaczki. Odgadła, że jegomość w długim płaszczu i kapeluszu jest oficerem policji, więc odstawiła harfę, wzięła się pod boki i tańcząc wokół Jerzego zanuciła drugą zwrotkę:
Gdy pierwsze słońce błyśnie, sprzedaję kwiaty
I często dłoń mi ściśnie, gdzieś pan bogaty
I szepnie: Pójdzie mała, ja dam rozkosze
I dam co będziesz chciała, no chodź, ja proszę!
Dzieciarnia parsknęła śmiechem, uśmiechnął się też sam Jerzy. Rzucił dziewczynie całe pięćdziesiąt groszy, a niech wie, że państwowa policja też ma swój honor. Z kurtuazją trącił rondo kapelusza i nie oglądając się, ruszył swoją drogą. Podwórkowa primadonna znów chwyciła harfę, dalej mocując się ze strunami jakby chciała je powyrywać. W rytmie murzyńskiej muzyki rzuciła za odchodzącym:
Mam Wiktora, swego bandziora
Co krwawą sławę w mieście ma
I ciupę zna!
Skończyła refren i zaczęła trzecią zwrotkę. Musiała przy tym cały czas patrzeć za Jerzym, bo gdy on skręcił w prawo, w ulicę Oczki, śpiew urwał się jak nożem uciął. Domyśliła się, kim jest, a teraz zgadła, dokąd idzie, i wesołość prysła nieodwracalnie. Czym prędzej odwróciła głowę i mrucząc pod nosem coś, co brzmiało jak zaklęcia odczyniające urok, zaczęła skwapliwie zbierać należne datki.
Tymczasem komisarz Jerzy Drwęcki wkroczył do królestwa nagłej śmierci.
Bynajmniej nie mrocznego, nie posępnego, jak można by zgodnie z gotycką modą oczekiwać. Cicha, ocieniona licznymi drzewami uliczka aż prosiła się na trasę rodzinnych spacerów. Zaraz za rogiem lśnił żółtym tynkiem i świeżą, ceglaną czerwienią Zakład Medycyny Sądowej, pobudowany ledwie rok temu. Nowiutka klasycy-styczna fasada rzucała wyzwanie tajemnicom śmierci i rozkładu, jedynie przez kontrast budząc pierwsze tchnienie nienazwanego niepokoju.
Ponury pedel przy wejściu już nie łamał gotyckiej konwencji. Popatrzył na Jerzego z taką miną, jakby na końcu języka miał słowa: „Żywych nie obsługujemy!”, ale usłyszawszy nazwisko, zrobił wyjątek i łaskawie skierował przybysza do biblioteki. Tam, bawiąc się trzymanym w dłoniach melonikiem, w tę i z powrotem spacerował jegomość pod pięćdziesiątkę w rozpiętym płaszczu z futrzanym kołnierzem o kroju zdradzającym przybysza z Galicji. Drwęcki poznał go natychmiast i szczerze się zdziwił. To miało być ponoć egzaltowane, pensjonarskie samobójstwo do rutynowego zepchnięcia z biurka. Czyż po to ściągano by z Krakowa czołowy krajowy autorytet w dziedzinie medycyny kryminalnej?
- Pan profesor tutaj? - Jerzy zdjął kapelusz. - Cóż sprowadza do
stolicy?
- Aaa! - profesor Jan Olbrycht popatrzył badawczo na komisarza. - A tak! Poznaję, młody człowieku, poznaję! Drwęcki, nieprawdaż? Specjalista od topienia wisielców...
Wspomnienie tamtego blamażu na egzaminie sprawiło, że Jerzego zapiekły uszy. Do tej pory nie rozumiał, jak mógł się tak głupio pomylić. Bez wątpienia profesor Olbrycht w tej mierze całkowicie się z nim zgadzał i nie przewidywał rozgrzeszenia.
- Rozumiem, panie komisarzu - Olbrycht spoważniał - że pierwsze koty za płoty i lepiej, by tam zostały. A odpowiadając na pańskie pytanie, informuję, że korzystając z mej obecności na stołecznej konferencji, kolega Grzywno-Dąbrowski poprosił mnie tu na konsultację. O ile wiem, poza mną, oczekiwaliśmy jedynie na pana.
- Całe szczęście, że się nie spóźniłem - odparł z godnością Jerzy. Postanowił nie pytać co to za historia, w którą na dodatek zaangażował się osobiście kreator i zwierzchnik tego przybytku.
Zamiast dyrektora Dąbrowskiego w bibliotece zjawiło się dwóch posługaczy. Młodszy odebrał od gości okrycia i kapelusze. Drugi, znacznie starszy, łysy, o obliczu wygarbowanym oparami formaliny przypominającym zelówkę, pozostał przy drzwiach, krzyżując żylaste ramiona na gumowym fartuchu pokrytym ciemnymi zaciekami. W milczeniu odczekał, aż towarzysz zrobi swoje i odejdzie. Wtedy przybrał postawę zasadniczą i pryncypialnie zaanonsował:
- Pan profesor oczekuje wielmożnych panów w prosektorium. -Zrobił krok w bok i wskazał kierunek.
- Prowadź, mój Charonie - odrzekł profesor Olbrycht.
Wyszli na korytarz, skręcili w drzwi po prawej i ruszyli schodami w dół, zstępując w piwniczny chłód. Jerzy przypomniał sobie, że w takich okolicznościach należy całkowicie przestawić się na oddychanie ustami, ale postanowił, że zrobi to dopiero w ostateczności. W obecności byłego egzaminatora nie chciał pokazać po sobie żadnych emocji. Szedł na końcu z kamienną twarzą.
Pierwsza ogarnęła ich fala woni karbolu - jak w szpitalu, ale tu zapach był intensywniejszy. Sekundę później poczuł w nozdrzach ostry sztych formaliny oraz nutę tego nieuchwytnego czegoś, co najpierw wyczuwa się przez skórę karku, na której zaczynają podnosić się drobne włoski. Zapach śmierci w swej pierwszej, jeszcze nieskonkretyzowanej postaci. Konkret przychodzi dopiero z następnym wdechem jako posmak stęchłej słodyczy, która najpierw dotyka czubka języka i rozpełzając się stopniowo, nieubłaganie wpycha go coraz głębiej w gardło, by wreszcie dobić obuchem zgnilizny.
Lecz nie. Do ostateczności jednak nie doszło. Kiedy otworzyły się drzwi prosektorium, wszystkie pozostałe zdominował zapach octu. Woń była tak silna i tak ostra, że mogła oszołomić każdego, kto znał jedynie niewinny zapach marynat czy nóżek w galarecie. Dopiero to skojarzenie sprowadzało wstrząs poznawczy.
Źródłem octowych oparów był leżący na kamiennym stole blado-siny trup młodej kobiety, rozpłatany w wielkie, czerwone Y, zaczynające się od wzgórka łonowego i sięgające końcami ramion. Głowę zmarłej dokładnie ogolono, ciemne pukle leżały obok. Jerzy spojrzał na twarz i aż się wzdrygnął - samobójczyni mogła być siostrą śpiewaczki z harfą. Oczywiście była to jedynie autosugestia. Drugie spojrzenie na zwiotczałe rysy upewniło go, że podobieństwa nie ma żadnego. Stojąc obok zwłok korpulentny człowieczek w okrągłych, czarnych okularach i z dużym pieprzykiem na lewym policzku z wprawą ściągał gumowe rękawice. Mógł być rówieśnikiem profesora Olbrychta. -Wiktorze...
- Janie!
Profesorowie uścisnęli sobie ręce.
- Komisarz Drwęcki - przedstawił się Jerzy gospodarzowi.
- Młoda podpora krajowej kryminalistyki - Wiktor Grzywno-Dąbrowski skinął głową z uznaniem. - Czytałem gazety i owszem. Miałem też zaszczyt podziwiać pańskiego autorstwa rany postrzałowe, które mi tutaj zwieziono. Nietypowa broń, duży kaliber... Ma pan może przy sobie?
- Niestety, panie dyrektorze. Zostawiłem w płaszczu.
- To może później, jak będzie okazja. A co to jest, jeśli można zapytać? Kule były systemu Colta, znaczy się rewolwer?
- Nie, panie dyrektorze, pistolet samopowtarzalny, naprawdę dobry. Prezent od przyjaciela z błękitnej armii, który służył wcześniej w amerykańskich czołgach pułkownika Pattona.
- Ci Amerykanie... - westchnął profesor Grzywno-Dąbrowski -wszędzie mają skłonność do przesady. Obym tylko nie musiał widywać tu częściej rezultatów ich megalomanii.
- Obawiam się, panie dyrektorze, że nie da się tego uniknąć -odparł Jerzy. - Słyszałem, że nasi inżynierowie Wilniewczyc i Skrzy-piński noszą się z zamiarem wykonania doskonalszej, polskiej wersji tego colta.
- To może chociaż zmniejszą kaliber. Choćby na dziewięciomilimetrowy nabój systemu Parabellum. Ten jest już wystarczająco niehumanitarny, wiem, co mówię, panie komisarzu.
- Nie wątpię - zgodził się Drwęcki.
- Panowie! - zmitygował ich profesor Olbrycht. - Pacjentka gotowa poczuć się zaniedbywaną...
- Słusznie, panie kolego - dyrektor skinął na posługacza, który przyniósł dodatkowy gumowy fartuch i parę rękawic, a następnie pomógł się ubrać gościowi z Krakowa. Tymczasem gospodarz ponownie założył własne rękawice. Jerzy stanął w nogach denatki.
- Zgaduję, że nieszczęśnica wypiła esencję octową - zaczął Olbrycht, pochylając się nad zwłokami. - Bardzo, ale naprawdę bardzo przykra śmierć...
- Dorota Borek, lat siedemnaście, panna z dobrego domu, gimnazjalistka - zreferował Grzywno-Dąbrowski.
- Zatem podstawową znajomość chemii posiadała - zdziwił się Olbrycht. - Powinna była wiedzieć, albo przynajmniej domyślać się tego, że octowa esencja o mocy osiemdziesięciu procent nie zabija jak trucizna, lecz wskutek ciężkich oparzeń i perforacji organów wewnętrznych. Tylko nieuczone pokojówki i kobiety z nizin społecznych, nie przewidując czekających je cierpień, zwykły sięgać po tak straszne środki jak ocet lodowy czy kwas siarkowy vitriol... - końcowe pouczenie skierowane było bez ogródek do Jerzego. Najwyraźniej profesor Olbrycht wciąż nie miał zaufania do kompetencji młodego komisarza.
- Ano właśnie - skwitował gospodarz.
- Zgaduję, że jest coś jeszcze?
- Ocet znajdował się nie tylko w obrębie traktu pokarmowego, ale też w narządach płciowych. Wypiła, a ponadto użyła irygatora -poinformował Grzywno-Dąbrowski. - Przemyła sobie też oczy...
- O mój Boże! - profesor Olbrycht kolejno uniósł powieki zmarłej, po czym spojrzał w dół brzucha. - Macica, jak widzę, wypreparowana... W stanie dziewiczym czy brzemiennym?
- Ani to, ani to. Usuwała ciążę.
- Kiedy?
- Nie sposób określić. Kwas zmacerował bliznę po wyłyżeczkowaniu. Proszę... - dyrektor przeszedł do pobliskiego stołu i podał koledze emaliowaną miskę. Jerzy wolał tam nie zaglądać, ale nie dano mu na to żadnej szansy.
- W istocie... - profesor Olbrycht wyjął rozciętą macicę i uniósł ją do światła. - Gdybyśmy jednak... - myślał głośno - umieli określić wpływ stężonego kwasu octowego na tego rodzaju zranienia i blizny...
- Owszem - skinął głową Wiktor Grzywno-Dąbrowski - moglibyśmy ustalić przybliżony czas aborcji, gdyby wcześniej, w toku kariery, któryś z nas zetknął się z choćby jednym takim przypadkiem. Wszakże ja się nie zetknąłem.
- Ja też nie, panie kolego - przyznał z powagą Jan Olbrycht. - Ani, obawiam się, nasz drogi nestor, profesor Wachholz.
- Odnoszę także wrażenie, że i wypitego kwasu było więcej niż w podobnych przypadkach - dodał gospodarz.
- Znacznie więcej - zgodził się z nim Olbrycht, badając szczątki żołądka i dwunastnicy. - Ciało bez mała zamarynowane... Jakby zawiódł odruch wymiotny... Czy we krwi znaleziono alkaloidy opiumowe? Albo inne substancje znieczulające?
- Nie. Też o tym pomyślałem. Analiza nie wykazała niczego, co mogłoby złagodzić ból.
- Nie widzę żadnych śladów przemocy...
- Tego się właśnie obawiałem - westchnął ciężko gospodarz. -Liczyłem, że może szanowny kolega wypatrzy jednak coś, co mojej uwadze umknęło. Dlatego prosiłem o konsultację.
Jan Olbrycht jeszcze raz, metodycznie, centymetr po centymetrze obejrzał zwłoki. Trwało to długo, na koniec przecząco pokręcił głową.
- W grę wchodziłoby obłąkanie - mruknął.
- Brak danych po temu.
- Zatem to bodaj pierwszy przypadek w historii medycyny sądowej, aby samobójca niezdradzający jawnych oznak choroby psychicznej sam siebie torturował przed śmiercią... - zadumał się Olbrycht. -Jesteśmy w kropce.
- Czy nie prościej założyć, że ktoś ją jednak dręczył? - zapytał Jerzy. - Ktoś, kto umiał zataić ślady?
- Nic na to nie wskazuje, panie komisarzu - odparł stanowczo Grzywno-Dąbrowski. - Nie ma absolutnie żadnych śladów użycia przemocy. Ba, nawet pamiątek typowych dla tak okrutnej agonii, jakimi są zwykle połamane paznokcie i powstałe wskutek konwulsji stłuczenia.
- Ktoś musiał jej to zrobić! - wybuchnął Drwęcki. - Jak to możliwe, żeby normalna dziewczyna z premedytacją wypaliła sobie kwasem oczy, wnętrzności i przyrodzenie? I jeszcze zniosła to z angielskim spokojem?!
- Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to histeria albo hipnoza -odparł gniewnie Olbrycht. - Jednak proszę nie liczyć, że potwierdzę taką diagnozę oficjalnie.
- Doradzałbym sprawdzić, panie komisarzu, czy zmarła istotnie
była normalna - rzekł dyrektor. - Histeria wydaje się prawdopodobna. Jednak tu trzeba uwzględnić jeszcze coś...
Drwęcki i Olbrycht popatrzyli badawczo.
- Otóż w ciągu ostatniego półrocza zmuszony byłem odnotować w Warszawie wzmożoną śmiertelność wśród młodych kobiet - oznajmił Wiktor Grzywno-Dąbrowski. - Dlatego pozwoliłem sobie niepokoić władze policyjne - spojrzał znacząco na Jerzego. - Nie chcę panu nic sugerować. Wszelkie dane statystyczne i akta czekają w sekretariacie.
- Dziękuję, panie dyrektorze. Czy jestem tu jeszcze potrzebny?
- Z całą pewnością nie! - sarknął profesor Olbrycht.
Drwęcki skłonił się bez słowa i wyszedł z prosektorium.
- Liczyłem, że przyślą kogoś poważniejszego - usprawiedliwił się Olbrycht przed gospodarzem. - Nie młokosa, który cały rozum ma w pistolecie!
- Ufajmy, że ten młody człowiek ma jeszcze ukryte zalety - odparł z powagą dyrektor. - Ale zostawmy to już. Mam tu kilka bardzo ciekawych przypadków, które powinny kolegę zainteresować...
Jerzy z wdzięcznością przyjął zaproszenie na kawę, którą zaproponowała mu zarządzająca sekretariatem pani Grzywno-Dąbrowska. Tylko za cukier stanowczo podziękował. Sama myśl o słodzeniu zamieniła mu żołądek w spłoszoną łasicę. Sącząc z ulgą cierpkogorzki napój, przez godzinę analizował sprawy. Wypadki, samobójstwa, morderstwa... Niby nic nadzwyczajnego jak na wielkie miasto, ale rzeczywiście, w stosunku do stanu z poprzedniego półrocza było tego wyraźnie za dużo. Zbyt wiele nawet jak na fluktuację statystyczną. Krzywe na załączonych rozkładach prawdopodobieństwa sprawiały wrażenie, jakby je kto naprężył i nagiął... Szczególnie te nagłe zgony, zakwalifikowane jako „śmierć czynnościowa”, co oznaczało wstrzymanie pracy serca pod wpływem wielkiego przestrachu lub rozkoszy cielesnej. Statystycznie zdarzały się raz na pół wieku w populacji miliona mieszkańców. Tu były trzy w ciągu pięciu miesięcy! Histeria... Drwęcki zmarszczył brwi. Intuicja szeptała, że to właściwy trop, ale jak tego dowieść i na czym by miała ona polegać?

Jerzy zdecydował, że też potrzebuje konsultacji. Poprosił o przesłanie akt do urzędu śledczego na Daniłowiczowską i wypisał rewers. Część dokumentów postanowił jednak zabrać ze sobą. Życzliwa gospodyni wypożyczyła Jerzemu starą teczkę męża i tak się rozstali.
Na ulicy Drwęcki głęboko odetchnął świeżym powietrzem. Uznał, że musi spokojnie zebrać myśli, więc ruszył spacerkiem w kierunku placu Starynkiewicza. Tam wziął dorożkę i kazał się wieźć na uniwersytet.


2. Majowa jutrzenka
Przyszedł rozkaz świece z kościoła brać i bagnety sadzą czernić. Zrazu wiara niezbyt się do tego kwapiła, ale kiedy proboszcz z ostrowickiego kościółka sam wyniósł dla wojska całe naręcze gromnic i razem z organistą zaczął krajać je na ogarki, obawa przed świętokradztwem prysła. Żwawo zabrali się do roboty i po dwóch kwadransach żaden bagnet w drugim baonie ani błysnął w ostatnich promieniach słońca kryjącego się za Górą Kalwarii na przeciwległym brzegu Wisły. Dowództwo przykazało jeszcze dobrze się płaszczami okutać, żeby ukryć białe portki i pasy bandoletów, które krzyżując się na piersiach żołnierzy, tworzyły widoczny z daleka wielki, jasny znak X. I jeszcze głowy trzymać nisko, aby żaden orzeł na rogatej czapce nikomu przed czasem skrzydłami nie załopotał.
Zaczęli formować linie w gęstniejącym mroku. Drugi baon na przedzie, w szyku tyralierskim, reszta miała nacierać jawnie, w zwykłych kolumnach uderzeniowych. Ruszyli w milczeniu, po długim, stłumionym trelu gwizdka, kiedy połówkę księżyca przysłoniły chmury. Jedynym, ale dobrym drogowskazem w ciemnościach był blask pochodni na austriackim szańcu osłaniającym budowę mostu, który jenerał Sokolnicki właśnie znieść nakazał.
Iść po ciemku, udając przy tym garbatego, trzymając w rękach na raz karabin i obie poły płaszcza, było przedsięwzięciem bardziej dla cyrkowca niż żołnierza Warszawskiego Księstwa. Skulony Fedorczyk po stu krokach przydeptał sobie w jakiejś bruździe skraj kapoty i omal nie wyrył nosem w ziemię. Gdyby nie rozkaz, żeby zachować ciszę, skląłby to wszystko w żywy kamień. Taki był zły, że wcale nie myślał o strachu i ryzyku, a to było duże. Mieli podejść skrycie tak blisko, jak się da, skoczyć na okop i zewrzeć się ze strażą, póki nie nadbiegną główne siły.
Plan był może i dobry, ale zaskoczyć Austriaków się nie udało. Sto kroków od szańca, nieszczęśliwym trafem wpadli na ichni patrol, który wyroił się przed Polakami jak gromadka białych zjaw.
- Was is das?! - zagdakał ktoś po niemiecku.
- Nie! To was szlag trafi! - odwrzasnął rozsierdzony Pasikonik, znaczy się porucznik Chełmiński. - Bij trutni, wiara!
Biiij!!!, poniosło się wzdłuż linii. Idąc za przykładem kamratów Fedorczyk z dziką radością zrzucił płaszcz i wyprostował się na całą wysokość. Hurmem runęli na Austriaków, ogłupionych nagłą materializacją przeciwnika. Dopadli cesarskich w trzech susach i tylko chrupnęło przeciągle, jak wkłuli się w nich bagnetami. Sadza momentalnie zeszła z ostrzy, które, wyciągnięte z ran błysnęły krwawo. Ktoś wypalił, raz, drugi, trzeci, zagłuszając krzyki.
Austriacki patrol przestał istnieć w okamgnieniu, ale nadzieję zaskoczenia diabli wzięli. Polscy piechurzy na złamanie karku pognali ku szańcowi, którego szczyt zaroił się mnóstwem świateł i ludzi.
Zrazu przywitał ich bezładny ogień karabinowy. Zbyt rzadki, by powstrzymać atakujących. Fedorczyk biegł, jak inni wrzeszczał „hurraa!!!”, aż dotarł do załamania fosy przy barku bastionowego okopu. Nagle coś kazało mu spojrzeć w lewo. Zobaczył kitę iskier tryskających z zapału armaty i nagle świat się zatrzymał. Matka podała mu do ust pierś pachnącą mlekiem, dziecięcą łopatką pomagał ojcu ładować wiślany piach na wóz, belfer Grzyb stukał trzciną w pokrytą literami tablicę, Kaśka płoniła się i całowała coraz mocniej, wreszcie wyprężony na baczność na placu ćwiczeń słuchał rugania kaprala Zagóry, który otworzywszy gębę, ryknął piorunowym grzmotem...
Fedorczyk stał tak blisko, że podmuch z armatniej paszczy wrzucił go do fosy, ale kartacze wizgnęły obok. Potępieńcze wycie ołowianych kulek momentalnie przeszło w szybki, tępy werbel uderzeń w ludzkie ciała. Jęków kolegów nie usłyszał. Myśli wymiotło, w uszach dzwoniło jak na sumę, jednak młode i wyćwiczone ciało samo zwinęło się w locie, ułożyło odpowiednio i Fedorczyk spadł jak kot, nie upuszczając karabinu. „Jak gdzie blisko a tęgo gruchnie to zacisnąć tyłek, co by się nie posrać, i dychać głęboko” - przypomniał sobie nauki kaprala Zagóry i po trzech wdechach otrząsnął się z szoku na tyle, by móc rozeznać się w sytuacji.
Koledzy w większości już przeskoczyli fosę i jak wielkie żuki wspinali się teraz na stok kurtyny szańca. Fedorczyk z miejsca ruszył za nimi, nie bacząc na tłum Austriaków na szczycie, błyski i hurgot wycelowanych w dół karabinów. Pełzł w górę, zaciskając zęby. Mają zabić, to kulą w twarz albo pierś. W plecy za nic! Kiedy jednak zobaczył pochylające się ku niemu lufy, wbrew własnej woli znieruchomiał, wciskając twarz w wilgotną ziemię i udając trupa.
Utknęli pod ogniem i nie mieliby żadnych szans, gdyby zostali sami, ale jenerał Sokolnicki na zatracenie ich przecież nie posłał. Widząc, że z zaskoczenia nici, pchnął wszystkie pięć batalionów piechoty do frontalnego ataku. W skąpym blasku księżyca wojska rozwinęły się na przedpolu w długie linie strzeleckie, które grzmiąc raz za razem potężnymi salwami, mierzonymi tuż nad szczyt szańca, nie pozwoliły zmasakrować drugiego baonu. Jedyna polska bateria ostrzelała granatami austriackie działa i wdała się z nimi w pojedynek artyleryjski, zmuszając do zaprzestania ognia kartaczowego przeciw piechocie. Wtedy kolejne kompanie zaczęły ruszać do ataku na austriacki przyczółek. Do fosy dotarła druga fala polskich żołnierzy, po niej trzecia i czwarta. Przyniesiono drabiny i osęki. Na stoku wokół Fedorczyka zaroiło się od kamratów, zrobiło się ciasno i raźno.
- Dalej wiara! - rozległ się z boku energiczny głos Pasikonika. -Nie zapuszczać mi tu korzeni! Dalej w górę!
Ruszyli po stromiźnie na czworakach, pomagając sobie czym kto mógł, kolbami, pazurami, bagnetami. Dopełzli do grani i wspierani przez bratni ostrzał z tyłu, jak ciemna lawa przelali się przez szczyt szańca, samą masą spychając zeń Austriaków.
Ci jednak byli już gotowi do kontrataku. Specjalnie odczekali, aż Polacy stłoczą się na szczycie wału i zamilkną osłaniający ich dotąd strzelcy, by nie razić swoich. Od tego momentu musiała minąć jeszcze dłuższa chwila, zanim nacierających zbierze się dostatecznie wielu i uszykują się do dalszej walki. To był czas, w którym można było odzyskać szaniec, i Austriacy nie zamierzali go zmarnować.
Fuer!!! Setki błysków prosto w oczy. Fedorczyk miał wrażenie, że stoi przed plutonem egzekucyjnym. Jednak tej nocy już przeżył swoją śmierć, więc teraz tylko się zdziwił, że go nie trafili. Zabici i ranni lawinami osypali się po obu stokach szańca. Kilka niezadeptanych w zamieszaniu pochodni oświetliło podrygujący pokot ciał w białych i granatowych mundurach. Jeszcze nie przebrzmiał huk salw, gdy Austriacy ruszyli na bagnety.
Na okrwawionym wale podniósł się krzyk. Nie grozy, ale wściekłości. Polska piechota wybuchła furią jak zraniony zwierz. Nikt nie oglądał się na rozkazy dowódców, kolegów czy własne rany. Kto żyw runął w dół, byle się dobrać do wroga. Austriacy szli z bagnetami na polskie wojsko... Wyobrażacie to sobie?! Kpina jaka, czy zuchwalstwo durne? Widać mało im było raszyńskich grobli, na których ich rozmieciono jak widłami słomę. Mało też, tydzień później, boju pod Grochowem. A więc wreszcie, majową nocą, pod Górą Kalwarii armia arcyksięcia Ferdynanda d’Este odrobiła lekcję moresu do końca.
Jan Fedorczyk był z pierwszymi, co dopadli nieszczęsnych cesarskich piechurów, którym wydawało się, że to oni atakują. Starczyła chwila zajadłej szermierki na bagnety, by austriackie linie stanęły w miejscu. Cesarskim niewolnikom, pędzonym do walki kijem kaprala, na odwadze nie zbywało i nijak im było równać się z zapałem mazowieckich ochotników. A Polaków wciąż przybywało. Gromadami przedzierali się przez zdobyty szaniec i dołączali do towarzyszy po drugiej stronie. W głębokim mroku nie sposób było rozeznać kolorów i znaków proporców. Szeregi tworzyły się więc i zwierały samorzutnie, w miarę jak kolega stawał u boku kolegi. Oficerowie nie przeszkadzali, tylko rozumnie wspomagając budujący się ład, wprowadzali coraz większy porządek. Aż szyki okrzepły i zrosły się w jedno ciało.
Jeszcze austriaccy dowódcy próbowali naciskać lub choćby tylko utrzymać pole, ale wszystko było już na nic. Z narastającym zgrzytem i szczękiem stali, sypiąc iskrami z trących o siebie bagnetów, polska machina ruszyła.
Fedorczyk zrazu więcej odbijał wrogie ostrza, niż sam kłuł, ale wkrótce krew tak zagrała mu w żyłach, że przestał dbać o zastawy, byle tylko skoczyć i pchnąć, aż po wylot lufy. W drapieżnej malignie, która go ogarnęła, przeciwnicy zdawali się poruszać wolno jak senne larwy. Białe figury bez twarzy, niekiedy z ciemną plamą otwartych ust, dżgane raz po raz padały gdzieś w dół, w bok, w niebyt. Parada i sztych. Nie miał poczucia, że to ludzie. Uderzał, pchał, przekręcał bagnet w ranie, wyszarpywał i znowu. Co chwila gorący deszcz tryskał mu na twarz i dłonie. Nie zważał na to. Zamaszyście odtrącał austriackie karabiny, z impetem bił między żebra, poprawiał kopniakiem, wyrywał bagnet i znów pchał z całej mocy, marząc tylko o tym, by zrobić to jeszcze raz.
W miarę upływu czasu koledzy przeszkadzali mu w tym bardziej niż wrogowie. Bojowej furii na całą noc nie starczyło. Stopniowo Fedorczyk zwalniał tempo i kiedy kończył sprawę z jednym przeciwnikiem, bardziej zapalczywi i mniej zmęczeni kamraci wpychali się przed niego.
Austriacy, gdyby mogli, już dawno rozpoczęliby odwrót. Polska artyleria wzmocniona zdobytymi działami strzaskała i podpaliła niedokończony most. W desperacji próbowali jeszcze oprzeć się o własne tabory, które parę razy przeszły z rąk do rąk, aż w końcu stracili je całkiem. O pierwszym brzasku ich wola pękła. Przestali być stawiającym opór wojskiem. Stali się bezwładną masą, pragnącą tylko tego, by przestano ją wreszcie kłuć i bić kolbami. Podobnie jak pod Raszynem, nabrawszy polskich bagnetów w brzuchy ile wlezie, Austriacy zgubili szyk i cofali się coraz szybciej, aż do granic paniki. Tym razem Polacy im nie odpuścili. Zepchnęli cesarskich z brzegu do samej Wisły, wdeptali trupy w przybrzeżne błoto i sitowie, pogonili ku głębi i wirom nurtu. Dopiero stojąc po kolana, po pas w lodowato zimnej wodzie, Austriacy ochłonęli.
Chociaż skłuto ich dobre pięć setek, dwakroć tyle co pod Raszynem, to cesarskich z bronią w ręku zostało jeszcze ponad tysiąc. Teraz, korzystając z tego, że polska piechota zatrzymała się na brzegu, znów zaczęli skupiać się na płyciźnie i formować linie.
- Stóóój!!! Równaj! - Niezmordowany Pasikonik, wymachując szpadą, przebiegł przed frontem żołnierzy swoimi nieprawdopodobnie długimi krokami, niemalże susami, którym zawdzięczał przezwisko. W walce zgubił kapelusz, potężnie podbito mu lewe oko i od-chlastano pałaszem jedną połę mundurowego fraka, cud istny, że nie pół zadka. - Łaaaduj broń!
Fedorczyk sięgnął do ładownicy po patron, rozgryzł papier, wcisnął ładunek w lufę, chwycił za stempel. Wszystkie ruchy wykonywał szybko i pewnie, choć ręce z wysiłku drżały. Uniósł karabin, podsypał panewkę i skończył razem z innymi.
- Cel! - krzyknął Pasikonik, stając z boku. - Za Raszyn, wiara,
salwą! Ognia!
Huknęło przeciągle, zakotłował się dym. W dymie gwałtowny chlupot wiślanej wody, jakby sumy miały tarło, i przeciągłe skowyty tonących rannych. Daleko poniosło się rozpaczliwe: Hiiiillfe!!!
- Ładuj broń! - odpowiedział na to Pasikonik.
Ręka Fedorczyka zamarła w pół ruchu. Nie dalej jak dwadzieścia kroków przed nim miotał się w rzece austriacki chorąży ze sztandarem. Wiatr akurat tak zwiał chmurę prochowego dymu, że Austriak zniknął swoim z oczu. Nie myśląc, pchnięty pierwszym impulsem Fedorczyk skoczył w wodę i rzucił się po zdobycz. Pół dystansu przebiegł, zanim chorąży zdążył się zorientować i zawołać o pomoc. Trzech drabów natychmiast pobrnęło mu na ratunek, jednak Fedorczyk był bliżej. Austriak uniósł pistolet i wymierzył. Polak się nie zawahał, wziął wysoki zamach karabinem. Kurek pistoletu szczęknął bezsilnie na panewce i wtedy spojrzeli sobie w oczy. Stało się coś dziwnego. Coś, co sprawiło, że obaj na ułamek chwili znieruchomieli.
Do Fedorczyka dotarło, że przed nim stoi żywy, czujący człowiek. Nie chciał go zabijać, zrozumiał to bardzo wyraźnie, patrząc w niebieskie oczy tamtego, ale ręce same zrobiły swoje. Uderzył bagnetem dokładnie między oczy, wysadzając jedno z oczodołu. Drapieżnie chwycił drzewce sztandaru i pomknął z powrotem na brzeg. Wszystko stało się tak, jakby niemego i bezsilnego Fedorczyka poniosła władająca jego ciałem bestia.
Lecz nie czas był na grymasy sumienia. Dym rozwiał się całkiem i teraz już ze dwie dziesiątki Austriaków rzuciły się za Fedorczykiem, by odzyskać sztandar. Bezczelność Polaka sprawiła, że na moment odzyskali wolę walki.
Koledzy zaś już składali się do strzału, mierząc prosto w Fedorczyka i goniących go wrogów. Pewnie, że nie chcieli trafić kamrata, ale gdy się pali salwą, nie ma czasu, by dokładnie mierzyć. Zresztą i tak Pan Bóg kule nosi...
Ustrzelą, jak nic strzelą!, myślał zdesperowany Fedorczyk, patrząc w bratnie lufy, które za nic nie chciały rozsunąć się na boki. Za dużo rozwścieczonych austriackich piechurów goniło tuż za nim, miotając wyzwiska niemieckie, węgierskie, a i po śląsku też ktoś mu wrzucał od „takich synów”...
Pasikonik zwrócił głowę do uciekającego, szybko poruszając ustami. Co mówił, tego Fedorczyk w rozgardiaszu nie usłyszał, ale był pewien, że są to słowa: „Padnij durniu!” Więc runął twarzą w przybrzeżne błocko, a wiślana woda wdarła mu się w uszy razem z grzmotem palby.
Przez trzy uderzenia serca, cały spięty czekał, aż ktoś go dziabnie w plecy, ale nic takiego nie nastąpiło. Przekręcił się więc szybko na bok i rozejrzał. Przy nim nie było nikogo. Kamraci całą pogoń wystrzelali równo i spławili do Gdańska. Stojący dalej Austriacy podnosili ręce do góry. Wreszcie było po bitwie!
Fedorczyk wygramolił się z mułu i wlokąc za sobą zdobyty sztandar i karabin, poczłapał na brzeg. O dziwo, nikt mu nie gratulował, ani nawet się nie śmiał. Wszyscy patrzyli gdzie indziej. Zanim zdążył pojąć, co się dzieje, tłum żołnierzy nagle się rozstąpił i wprost na utytłanego jak nieboskie stworzenie Fedorczyka wyjechał konno sam jenerał Michał Sokolnicki z dwoma adiutantami.
Już większej konfuzji być nie mogło! Fedorczyk zbaraniał. W pierwszej chwili myślał tylko o tym, ile to dni aresztu wlepią mu za zmoczenie patronów w ładownicy. Potem jednak przyszło mu do głowy, że choć umarł w butach, to przynajmniej resztki warszawskiego fasonu ratować trzeba. Plasnął więc złachmanionym sztandarem pod kopyta jeneralskiego konia, postawił karabin przy nodze i zasalutował zamaszyście, nie bacząc, że wiślana woda leje mu się spod rogatywki, która z bożą pomocą wciąż trzymała się głowy, i wartko płynie za uszami, prosto za kołnierz kurtki. Ileż tej wody mogło zebrać się w tak wysokiej i pojemnej czapce? Widać dużo, bo za nic nie chciała przestać lecieć...
Jenerał Sokolnicki patrzył na to z góry z kamienną twarzą. Jakby czekał, aż Fedorczyk odcieknie.
- Nazwisko, stopień i przydział! - polecił surowo.
- Melduję posłusznie, starszy szeregowy Jan Fedorczyk, drugi baon, szósty pułk fizylierów jegomości króla saskiego, księcia warszawskiego - wyrecytował z przydechem.
- Jak tam, Fedorczyk - Sokolnicki przestał udawać powagę. - A ryby duże tej wiosny?
Wojsko wokół parsknęło śmiechem.
- Melduję posłusznie, że ryb nie widać, bo psubraty wodę zmąciły - Fedorczyk wyszczerzył się szeroko, oddychając z ulgą.
- Gdzie wasz dowódca?
- Na rozkaz, jenerale! - obok Fedorczyka wyprężył się służbiście Pasikonik. - Porucznik Chełmiński Adolf!
- Biorę was na świadka, że tego żołnierza nakazuję przedstawić księciu Józefowi do odznaczenia krzyżem Virtuti Militari.
- Tak jest! - odpowiedział Pasikonik.
- Zapiszcie to, Kożmian - Sokolnicki zwrócił się do adiutanta, po czym znów spojrzał na Fedorczyka.
- Czytać i pisać pewnie nie umiecie? - zagadnął życzliwie.
- Melduję posłusznie, że umiem, panie jenerale.
- A to skąd?
- Ojciec do szkół posyłali - oznajmił z dumą.
- A wasz ojciec kto?
- Piaskarz z Powiśla, panie jenerale. Rodzic chciał mnie wykierować na księdza, ale ja wolałem do wojska.
- Zuch! Piszcie więc Kożmian i wniosek o awans na podporucznika. Nad przydziałem potem się zastanowimy.
- Za pozwoleniem, jenerale - wtrącił Pasikonik - mnie zastępca potrzebny.
- Dobrze, niech zostanie w oddziale - zgodził się Sokolnicki, po czym wyprostował się w siodle i popatrzył przez lunetę na drugi brzeg Wisły.
Tam, z tratwy zacumowanej obok dymiących szczątków mostu, austriaccy kanonierzy staczali właśnie jedyne działo, które zdołali ocalić z pogromu. Od Góry Kalwarii doleciał nikły dźwięk kościelnej sygnaturki. Ktoś się za nich modlił... Po ostrowickiej stronie zrezygnowani piechurzy w białych mundurach kolejno wychodzili z wody iskładali broń.
- Jeńców odprowadzić do Modlina - polecił jenerał.
- Wedle rozkazu! - zasalutował Pasikonik.
Sokolnicki już nie słuchał. Zadumany popatrzył na wschodzące słońce. Wstawał świt 3 maja, roku pańskiego 1809.
- Osiemnasta jutrzenka majowej konstytucji... - powiedział jenerał, zdejmując kapelusz.
Adiutanci poszli za jego przykładem.
Zerwała się burza oklasków. Pod sufit poleciały gimnazjalne czapki.
- A wam, kochana młodzieży - rzekł, gdy owacja ucichła, siwy starzec w granatowo-amarantowym mundurze styczniowego weterana -życzę, aby każdy z was w równie godny sposób uczcił swoje osiemnastolecie. Bitwa pod Górą Kalwarii, w której mój dziad Jan zdobył sztandar i patent oficerski, w istocie rozstrzygnęła całą wojną. Austriacy nie zdołali już potem przedostać się na prawy brzeg Wisły, gdzie polskie wojska kolejno zabierały im Lublin, Zamość, Lwów, aż na koniec sam Kraków.
- Czy są pytania do naszego drogiego gościa? - odezwał się dyrektor szkoły, rozglądając po sali. - Proszę, mów, Bartnicki!
- Czemu szanowny pan nie opowiadał nam o swoich przygodach w powstaniu styczniowym, ale o swoim dziadku?
- A bo widzisz, młody człowieku, my, Fedorczykowie, jesteśmy z tych Polaków, co bardziej lubią bić, niż żeby ich bito. Wojna z Austrią 1809 roku było jedyną wygraną przez Polskę w całym XIX stuleciu. Prawdę powiedziawszy, całe życie zazdrościłem memu szanownemu przodkowi, że w tak udanym historycznym dziele przyszło mu brać udział. Ja ten smak zwycięstwa tylko przez małą chwilę pod Grochowiskami czułem, kiedyśmy pod Langiewiczem na kosach Moskali roznieśli. Dziadek mój na większy honor i pamięć zasługuje.
- A co się z pańskim dziadkiem potem działo?
- Hulał, młody człowieku. Hulał w oficerskiej kompanii, bo zwycięską wojenkę uczcić trzeba było, a panny z dobrych domów głowy dla niego traciły, ale to już nie jest temat na budującą akademię dla szkolnej dziatwy. Jeszcze by mnie wasz dobrodziej katecheta jako żywo przeświecił...
Wybuchł śmiech i znów oklaski. Dyrektor gimnazjum pochylił się do gościa.
- Szanowny panie Hiacyntusie - szepnął. - Zaraz kończymy i zapraszam na kieliszeczek koniaku do mojego gabinetu, a potem na obiad.
- Za obiad dziękuję - odparł weteran - jestem już umówiony, ale kieliszeczek koniaczku chętnie i owszem.


Dodano: 2007-01-09 21:53:58
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Brzezińska, Anna - "Mgła"


 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

 Sanderson, Brandon - "Yumi i malarz koszmarów"

 Bardugo, Leigh - "Wrota piekieł"

Fragmenty

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

 Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS