NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

McGuire, Seanan - "Pod cukrowym niebem / W nieobecnym śnie"

Weeks, Brent - "Na krawędzi cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Kańtoch, Anna - "Miasto w zieleni i błękicie"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: 2004
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 368



Kańtoch, Anna - "Miasto w zieleni i błękicie" #1

Prolog

Każdego roku, w pierwszych dniach maja, gdy było już wystarczająco ciepło, w ruinach rozciągających się na wschód od miasta Quinson urządzano piknik.
Ruiny Miasta Snów ciągnęły się wzdłuż morskiego brzegu aż po horyzont. Turysta, który zabłądził w te strony, mógł rozpoznać wśród zwałów gruzu zarysy dawnych ulic i alei, rozchodzących się gwiaździście od szerokich placów, a wśród budowli — resztki monumentalnych pałaców i świątyń, pnących się ku górze tarasami i schodami. Miasto, choć zrujnowane, nadal było imponujące, świadcząc o potędze ludzi zamieszkujących dawniej te ziemie. Leżące teraz na ziemi kolumny niegdyś sięgać musiały nieba, mury pałaców i świątyń zbudowane były z olbrzymich kamiennych bloków, a ściany domów z mniejszych, precyzyjnie obrobionych kamieni. Przemiatane morskim wiatrem place wyłożone były mocno już wyblakłą, a dawniej barwną mozaiką. W labiryncie strzaskanych ścian, olbrzymich płyt tarasów, które osunęły się na ziemię i kamiennych schodów, w miejscach, gdzie nie docierała słona bryza, zachowały się jeszcze resztki pięknych płaskorzeźb i malowideł.
Peyre Fau, wyrośnięty niezgrabny czternastolatek, nudził się. Był zbyt poważny, by wraz z wrzeszczącymi i śmiejącymi się dziećmi gonić po ruinach, a jednocześnie zbyt młody, by uczestniczyć w rozmowie dorosłych.
Przyłączył się więc, bardzo niechętnie, do grupy, która zwiedzała Miasto Snów. Xavier d’Aleume, jedyny prawdziwy Neahelita w tym gronie, nakazał służbie zapalić pochodnie i powiódł wycieczkowiczów w głąb podziemnej części dawnej świątyni.
Peyre wlókł się na samym końcu, przyspieszając tylko wtedy, gdy blask ostatniej pochodni nikł za załomem ciemnego korytarza. Co jakiś czas pełniący rolę przewodnika don Xavier zatrzymywał grupę przed jakimś szczególnie interesującym freskiem czy płaskorzeźbą? Peyre trzymał się wtedy z boku, demonstrując wzbierającą w nim niechęć.
Neahelicka sztuka była tak obca, inna od okcytańskiej. Dawni mieszkańcy Miasta Snów nie przestrzegali zasad perspektywy ani skali. Peyre oglądał malowidła, na których to, co powinno znajdować się na planie pierwszym, mieszało się z rzeczami z planu drugiego bez żadnego ładu i składu, a ludzie bywali wielokrotnie więksi od domów, przez co dzieło upodabniało się nieco do rysunków dziecka. Ale to był jedynie pozór. W rzeczywistości każda postać, każdy przedmiot czy budynek oddane były z przesadnym wręcz naturalizmem. Rośliny wyglądały tak, jakby nieznany twórca przy rysowaniu posługiwał się mikroskopem, sylwetki ludzkie i zwierzęce śmiało mogłyby znaleźć się w atlasie anatomii, a budynki sprawiały wrażenie nakreślonych przez architekta. Chłopak widział grupę cudacznych ludzi, których głowy rysowane były z profilu, a ciała od przodu i mężczyznę jedzącego posiłek w swoim domu — przy czym osobliwość malowidła polegała na tym, że pokój narysowany był osobno, a mężczyzna osobno, tak aby sylwetka ucztującego nie przesłaniała najdrobniejszego szczegółu precyzyjnie odmalowanego wnętrza. Widział też biegnącego jelenia, którego zad i tylne nogi obdarte były ze skóry, aby pokazać pracujące mięśnie, a także obraz przedstawiający ciężarną kobietę — nad nią, niczym groteskowy balonik, unosił się kilkumiesięczny płód, połączony pępowiną z zaokrąglonym brzuchem.
Najgorszy jednak okazał się ostatni, trzyczęściowy fresk. Prawa strona ukazywała wnętrze świątyni i ludzi trzymających w rękach tabliczki z prośbami, a lewa magów w czerwonych szatach, którzy uzdrawiali chorych. Pośrodku zaś widniała szczególna postać. Był to wysoki i bardzo szczupły młodzieniec o charakterystycznej głowie — szerokiej w górnej części i zwężającej się ku dołowi, przez co twarz przypominała odwrócony trójkąt. Jego oczy, pomimo upływu czasu wciąż intensywnie błękitne, zdawały się spoglądać na wycieczkowiczów z chłodną ciekawością. Pod wpływem tego wzroku Peyre odwrócił głowę.
— To Djevra, bóg magii — powiedział don Xavier, po czym przetłumaczył znajdujący się pod malowidłem napis: Dla nas śmierć nie jest końcem, lecz zaledwie początkiem.
Bóg magii, wzdrygnął się chłopiec. Jego ojciec zaszczepił mu wystarczająco silną nienawiść do wszystkiego, co wiązało się z czarami.
Nie powinniśmy tego oglądać, nie powinniśmy nawet o tym myśleć. Powinniśmy zniszczyć te obrazy, zrównać z ziemią całe Miasto Snów, przemknęło mu przez głowę.
Gdy znaleźli się z powrotem na rozsłonecznionej powierzchni, usiadł na ciepłym kamieniu, nadal z dala od reszty towarzystwa, powoli odzyskując dobry humor.
Xavier d’Aleume ze śmiechem opadł na rozłożony koc, tuż obok usiadła jego córka, trzynastoletnia Melisandra. Dziewczynka nie była podobna do ojca. Don Xavier wyglądał jak typowy Neahelita — jasnowłosy i wysoki, Mel zaś była smagła i drobna. Miała wąskie, lekko skośne oczy, wystające kości policzkowe i usta o wygiętych w górę kącikach, zbyt szerokie jak na jej delikatną buzię. Twarz ta nieodparcie kojarzyła się z popularnym wizerunkiem fauna.
Dziewczynka śmiało wtrąciła się do rozmowy dorosłych. Powiedziała coś, czego Peyre nie dosłyszał, a otaczający ją ludzie wybuchnęli śmiechem. Nie zabrała głosu tak jak to czynią niektóre kapryśne i rozpieszczone dzieci, przekonane, że wszystko ujdzie im na sucho. Nie, ona po prostu wiedziała, że jest tu na równych prawach z dorosłymi.
Peyre naburmuszył się znowu i odwrócił wzrok w stronę morskiego brzegu. Niektórzy goście przybyli do Miasta Snów powozami, inni, bardziej rozmiłowani w podziwianiu uroków krajobrazu i wysiłku fizycznym, wybrali jachty i łódki. Chłopiec zastanowił się. Z żaglami nie radził sobie zbyt dobrze, ale wiosła to co innego.
Podszedł do grupy dorosłych.
— Chciałbym popływać łódką. Może tato pozwoli? — zwrócił się do ojca.
Starszy pan skinął głową. Peyre chciał odejść, ale don Xavier powstrzymał go gestem dłoni.
— Może Melisandra wybierze się z tobą. Miałabyś ochotę? — spojrzał na córkę.
Peyre, wbrew zasadom dobrego wychowania, skrzywił się. Dziewczynka przytaknęła, a chłopiec z niechęcią pomyślał, że Mel, widząc jego minę, zrobiła mu po prostu na złość.
Melisandra usiadła na ławeczce. Peyre zdjął buty, podwinął do kolan nogawki spodni i zepchnął łódkę z płycizny. Wskoczył do środka, kilkoma pociągnięciami wioseł nadał jej właściwy kierunek. Płynęli teraz wzdłuż brzegu. Fale chlupotały pod dnem, łódka wznosiła się i opadała jak na huśtawce.
Peyre odłożył wiosła, wstał i mocniej rozkołysał pokład. Mel, wbrew temu, czego się spodziewał, nie zaczęła wrzeszczeć.
— Mógłbym nas wywrócić, wiesz? — powiedział.
Skinęła głową. Na jej ustach pojawił się kpiący uśmiech, w wąskich oczach zabłysło wyzwanie. Wyglądała zupełnie jak złośliwy chochlik.
— Wiem. Ale nie bardzo mi się chce wierzyć, że masz teraz ochotę na kąpiel.
Zniechęcony Peyre usiadł. Po lewej mijali wystające ponad powierzchnię morza ruiny Miasta Snów. Wygładzone przez słoną wodę i wiatr niewiele różniły się od przybrzeżnych skał. Peyre nie zastanawiał się długo. Głębiej zanurzył prawe wiosło i skierował łódź pomiędzy ruiny.
Szybko zorientował się, że popełnił błąd. Łódka podskoczyła niczym narowisty koń i z powrotem osiadła na falach. W twarz dziewczynki bryznęła struga zimnej wody. Krzyknęła wreszcie, ale chłopcu nie sprawiło to żadnej przyjemności. Następna fala pchnęła ich w stronę niewysokiego muru, lewa burta ze zgrzytem zdarła z kamieni warstwę muszli i wodorostów. Zamknięte w pułapce fale uderzały o ruiny, wzbijając w niebo chmury słonych kropel. Peyre desperacko machał prawym wiosłem, ale dziób łódki, jak przyciągany magnesem, wracał wciąż w to samo miejsce. Stopy chłopca tkwiły już po kostki w zimnej wodzie. Przyszła mu do głowy szalona myśl. Do diabła z tą łódką. Mogliby wdrapać się na mur i w ten sposób dotrzeć do brzegu. Przy odrobinie szczęścia zdarliby sobie tylko skórę z kolan i dłoni. Ale jak wytłumaczyłby ojcu fakt, że pozwolił łódce zatonąć?
— Odepchnę nas, a ty wiosłuj z tamtej strony! — krzyknęła Mel.
Wstała, wbiła pióro wiosła w szparę pomiędzy kamieniami i naparła z całej siły. Dziób powoli, niechętnie, zaczął skręcać, odległość pomiędzy murem a burtą powiększała się z każdą chwilą.
W tym momencie łódką znów szarpnęło. Mel, mocno wychylona w bok, straciła równowagę i nim zdążyła krzyknąć, znalazła się w wodzie. Odruchowo wyciągnęła ręce i chwyciła się burty.
Peyre rzucił wiosło na dno i złapał jej nadgarstki.
— Połamie mi żebra — wykrztusiła, czując, jak spychana kolejnymi falami łódka coraz bardziej przypiera ją do muru. Dygotała z zimna. O tej porze roku woda wciąż jeszcze była chłodna.
— Spróbuj przepłynąć na drugą stronę! — krzyknął Peyre.
Skinęła głową, nabrała powietrza w płuca i zanurkowała. Nie potrafiła pływać, ale miała na tyle rozsądku, by oprzeć stopy o mur a dłonie o dno łódki i odepchnąć się mocno. Siła rozpędu pozwoliła jej przepłynąć kilka stóp. Spojrzała w górę. Czarny kształt łodzi został z boku, nad sobą miała teraz falującą powierzchnię morza. Oglądane od spodu fale wyglądały przedziwnie, niemal baśniowo.
Na jeden krótki moment zachwycił ją ten widok. Potem poczuła, jak coś ściąga ją w głąb, nie pozwalając wypłynąć. Przerażona spojrzała na własne stopy, szukając oplątanych wokół kostek wodorostów, może jakiejś liny czy sznura. Niczego takiego nie znalazła. Zamarła na chwilę, z sercem szybko bijącym ze strachu.
Jej ciało, łagodnie obracając się wokół własnej osi, osuwało się w dół.


Dodano: 2006-10-07 10:11:22
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS