NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Nocny anioł. Nemezis"

Le Guin, Ursula K. - "Lawinia" (wyd. 2023)

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Morgan, Richard - "Zbudzone Furie" (twarda)
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Takeshi Kovacs
Data wydania: Listopad 2006
Oprawa: twarda
Liczba stron: 528
Cena: 49,90 zł
Tom cyklu: 3



Morgan, Richard - "Zbudzone Furie" (rozdział 2)

Zanim Leonid Mecsek objął swoją wspaniałomyślnością słabo rozkwitłą gospodarkę archipelagu Saffron, Tekitomura utrzymywała się z sezonowego wynajmu łodzi do polowania na butlogrzbiety bogatym łowcom od Millsport do wysp Ohrid, oraz zbioru sieciornic, z których uzyskiwano olej. Bioluminescencja sprawiała, że te ostatnie najłatwiej zbierało się nocą, ale załogi łowieckie starały się nie wypływać jednorazowo na więcej niż kilka godzin. Po dłuższym czasie na ubraniach i pokładzie zbierała się tak gruba warstwa jadowitych, unoszących się w powietrzu nitek, że załogom groził poważny spadek produktywności na skutek wdychania toksyn i oparzeń skóry. Przez całą noc kutry wracały do portu, by spłukać załogę i pokłady tanim rozpuszczalnikiem biologicznym. Za oświetloną lampami rtęciowymi myjnią stał rząd czynnych całą noc barów i knajp.
Wylewając z siebie przeprosiny jak z dziurawego wiadra, Plex poprowadził mnie przez dzielnicę magazynów do nabrzeża i do pozbawionego okien przybytku o nazwie Tokio Crow. Nie różnił się on zbytnio od tańszych barów rybackich z Millsport – na brudnych ścianach rysunki Ebisu i Elma, a między nimi standardowe plakietki wotywne z napisami w kanji lub amangielskim: Proszę o spokojne morze i pełne sieci. Za barem z lustrodrzewu monitory z aktualnymi prognozami pogody, wzorami orbitalnymi i wiadomościami ze świata. W kącie sali obowiązkowe holoporno na szerokiej podstawie projekcyjnej. Przy barze i stolikach pełno załóg kutrów z twarzami rozmytymi zmęczeniem. Nie był to gęsty tłum, głównie mężczyźni i przeważnie niezadowoleni.
– Ja zamówię – odezwał się Plex, gdy tylko weszliśmy.
– Masz cholerna rację, ty zamówisz.
Posłał mi cielęce spojrzenie.
– Och. Tak. W takim razie co chcesz?
– To, co uchodzi tu za whisky. Tylko mocne. Coś, co poczuję przez obwody smakowe tej cholernej powłoki.
Odszedł do baru, a ja z przyzwyczajenia znalazłem stolik w rogu. Z widokiem na drzwi i klientelę. Opadłem na siedzenie, krzywiąc się z wywołanego ruchem bólu w przypalonych blasterem żebrach.
Pieprzony bajzel.
Wcale nie. Przez tkaninę płaszcza dotknąłem leżących w kieszeni stosów. Mam to, po co przyszedłem.
Istnieje jakiś powód, dla którego nie mogłeś po prostu poderżnąć im gardeł we śnie?
Musieli wiedzieć. Musieli widzieć, co ich czeka.
Plex wrócił z baru ze szklankami i tacą sushi drugiej świeżości. Wydawał się niezmiernie z siebie zadowolony.
– Słuchaj, Tak. Nie musisz się martwić niuchaczami. W syntetycznej powłoce...
Popatrzyłem na niego.
– Tak, wiem.
– I, no... wiesz. To tylko sześć godzin.
– Oraz cały jutrzejszy dzień do czasu wypłynięcia towarowca. – Zajrzałem do swojej szklaneczki. – Naprawdę uważam, że powinieneś się zamknąć, Plex.
Zrobił to. Po kilku ponurych minutach odkryłem, że tego też wcale nie chcę. W syntetycznej skórze traciłem cierpliwość, denerwowałem się jak przy trzeźwieniu z tetrametu, niezadowolony z tego, kim byłem. Potrzebowałem czegoś, by o tym zapomnieć.
– Od dawna znasz Yukio?
Spojrzał na mnie z urazą.
– Myślałem, że chcesz...
– Tak. Przepraszam. Postrzelili mnie dzisiaj i nie nastawia mnie to przyjaźnie do ludzi. Po prostu...
Postrzelili cię?!
Plex. – Nachyliłem się ku niemu nad stołem. – Może zechciałbyś, do cholery, mówić ciszej.
– Och. Przepraszam.
– No wiesz. – Machnąłem bezradnie. – Jak, do cholery, utrzymujesz się w interesie? Na miłość boską, podobno jesteś kryminalistą.
– To nie był mój wybór – zapewnił sztywno.
– Nie? W takim razie jak to działa? Organizują tu jakiś pobór?
– Bardzo śmieszne. Pewnie ty wybrałeś wojsko, co? W wieku pieprzonych siedemnastu standardowych lat?
Wzruszyłem ramionami.
– Tak, dokonałem wyboru. Wojsko albo gangi. Postawiłem na mundur. Zarabiałem tam lepiej niż na przestępstwach, którymi się wtedy parałem.
– Cóż, ja nigdy nie byłem w gangu. – Przełknął porcję drinka. – Yakuza tego dopilnowała. Za duże ryzyko uszkodzenia inwestycji. Uczyłem się u odpowiednich nauczycieli, spędzałem czas w ich towarzystwie, pracowałem nad rytmem kroków i głosem, a potem zerwali mnie jak cholerną wiśnię.
Wbił wzrok w pobrużdżone drewno blatu stołu.
– Pamiętam mojego ojca – powiedział gorzko. – W dniu, w którym dali mi dostęp do rodzinnych banków danych. Zaraz po przyjęciu urodzinowym z okazji pełnoletniości, następnego ranka. Wciąż miałem kaca, wciąż byłem naćpany, a Tanaseda, Kadar i Hirayasu siedzieli w jego biurze jak pieprzone wampiry. Tamtego dnia płakał.
Ten Hirayasu?
Potrząsnął głową.
– Yukio to syn tamtego. Chcesz wiedzieć, jak długo znam Yukio? Razem dorastaliśmy. Razem spaliśmy na tych samych lekcjach kanji, uwalaliśmy się tym samym take, spotykaliśmy się z tymi samymi dziewczynami. Wyjechał do Millsport mniej więcej wtedy, kiedy zacząłem praktyki doktorskie z biotechniki, a wrócił rok później w tym pieprzonym garniaku. – Podniósł wzrok. – Myślisz, że podoba mi się spłacanie długów ojca?
To nie wymagało odpowiedzi. I nie chciałem więcej go słuchać. Pociągnąłem jeszcze trochę whisky, zastanawiając się, jakiego miałaby kopa w powłoce z prawdziwymi kubkami smakowymi. Wskazałem szklaneczką.
– Więc jak to się stało, że potrzebowali dzisiaj twojego sprzętu do upowłokowień? W tym mieście jest pewnie więcej zestawów do przelewania ludzi.
Wzruszył ramionami.
– Ktoś coś spieprzył. Mieli własny sprzęt, ale został skażony. Woda morska w zbiornikach z żelem.
– Ech, zorganizowana przestępczość.
W spojrzeniu, jakie mi rzucił, widać było pełną urazy zazdrość.
– Nie masz rodziny, co?
– Nie zauważyłbyś różnicy. – Zabrzmiało to ostro, ale nie musiał znać prawdy. Nakarmię go czymś innym. – Długo mnie nie było.
– Siedziałeś w przechowalni?
Potrząsnąłem głową.
– Poza planetą.
– Poza planetą? Gdzie byłeś? – Charakterystyczne podniecenie w jego głosie, ledwie hamowane przez cień dobrych manier. W układzie Glimmera poza Światem Harlana nie ma planet nadających się do zamieszkania. Nieśmiała terraformacja niżej w płaszczyźnie ekliptyki na Glimmerze V nie przyniesie zadowalających wyników jeszcze przynajmniej przez stulecie. Dla Harlanity „poza planetą” oznacza transfer strunowy na dystansach międzygwiezdnych, zrzucenie fizycznego ciała i ponowne upowłokowienie gdzieś o wiele lat świetlnych stąd, pod obcą gwiazdą. Wszystko to jest bardzo romantyczne i w publicznej świadomości ludziom po transferze strunowym udziela się statusu gwiazdy mniej więcej w stylu pilotów z wczesnych wewnątrzukładowych lotów kosmicznych na Ziemi.
Fakt, że w przeciwieństwie do pilotów tego rodzaju gwiazdy nie musiały właściwie nic robić, by podróżować, a w wielu przypadkach ich brak jakichkolwiek umiejętności czy osiągnięć poza samym transferem zdawał się nie wpływać negatywnie na ich triumfalny podbój masowej wyobraźni. Oczywiście idealnym celem jest Stara Ziemia, ale w gruncie rzeczy nie ma większego znaczenia, gdzie się poleci, o ile tylko się wróci. To ulubiona technika przywracania popularności przygasłym gwiazdom sensorii i niemodnym kurtyzanom z Millsport. Jeśli tylko zdoła się jakoś zebrać środki na transfer, ma się praktycznie gwarancję wielu lat dobrze płatnych relacji w brukowych magazynach.
Oczywiście, nie dotyczy to Emisariuszy. My po prostu lecimy cicho, tłumimy planetarny bunt, obalamy stary reżim, a potem budujemy inny, który wspiera NZ. Masakry i tłumienie powstań na dystansach międzygwiezdnych dla dobra – oczywiście – zjednoczonego Protektoratu.
Już się tym nie zajmuję.
– Byłeś na Ziemi?
– Między innymi. – Uśmiechnąłem się na wspomnienie sprzed wieku. – Ziemia to kloaka, Plex. Pieprzone statyczne społeczeństwo, superbogate, pozbawione moralności elity i bezmyślne masy.
Wzruszył ramionami i podłubał ponuro pałeczkami w sushi.
– Czyli podobnie jak tutaj.
– Tak. – Napiłem się jeszcze whisky. Między Światem Harlana a Ziemią dostrzegłem sporo subtelnych różnic, ale nie chciało mi się tego teraz tłumaczyć. – Skoro już o tym wspominasz.
– A więc co tam... O cholera!
Przez chwilę zdawało mi się, że poluje w sushi na kawałek butlogrzbieta. Niepewne sprzężenie przedziurawionej syntetycznej powłoki, a może po prostu zmęczenie przedświtu. Potrzebowałem kilku sekund, by podnieść wzrok, prześledzić kierunek jego spojrzenia do baru i drzwi, a potem zrozumieć, co widzę.
Kobieta na pierwszy rzut oka wyglądała zwyczajnie – szczupła, pewna siebie, w szarym kombinezonie i niczym niewyróżniającej się kurtce, z niespodziewanie długimi włosami i bladą twarzą. Może trochę za ostre rysy jak na członka załogi kutra. Potem zauważyłem sposób, w jaki stała, z lekko rozstawionymi nogami, dłońmi opartymi o bar z lustrodrzewu, podbródkiem wysuniętym do przodu i z nienaturalnie znieruchomiałym ciałem. Później mój wzrok wrócił do jej włosów i...
W drzwiach nie dalej niż pięć metrów od niej stała grupa wyższej kasty kapłanów Nowego Objawienia, ozięble lustrujących klientelę. Musieli zauważyć kobietę mniej więcej w tej samej chwili, kiedy ja dostrzegłem ich.
– O szlag, o cholera!
– Plex, zamknij się. – Syknąłem cicho przez zaciśnięte zęby i ledwie uchylone wargi. – Nie znają mnie.
– Ale ona jest...
– Siedź i czekaj.
Gang pomyślności duchowej wszedł do sali. Było ich dziewięciu. Komiksowe brody patriarchów i gładko ogolone czaszki, ponure skupienie na twarzach. Trzech sędziów, z emblematami ewangelicznego wyboru udrapowanymi jaskrawo na szatach w kolorze wyblakłej ochry i bionicznymi wizjerami noszonymi na jednym oku jak antyczna piracka przepaska. Ruszyli w stronę kobiety przy barze, skręcając ku niej jak mewy na wietrze. Jej odsłonięte włosy musiały działać na nich jak czerwona płachta na byka.
Nie miało znaczenia, czy przeczesywali ulice, szukając mnie. Do cytadeli poszedłem zamaskowany i w syntetycznej powłoce. Nie zostawiłem śladów.
Ale Rycerze Nowego Objawienia, którzy szerzyli swe poglądy na archipelagu Saffron, przesączając się na północne brzegi najbliższych lądów jak trucizna z przebitej sieciornicy, a teraz, jak mi powiedziano, zagnieżdżając się nawet tak daleko na południe jak Millsport, wywijali świeżo odtworzonym mizoginizmem z entuzjazmem, z którego dumni byliby ich ziemscy, islamo-chrześcijańscy przodkowie. Samotna kobieta w barze już przyciągnęłaby ich uwagę, odsłonięta tym bardziej, ale to...
– Plex – powiedziałem cicho. – Tak sobie myślę... może jednak lepiej się stąd zabieraj.
– Słuchaj, Tak...
Ustawiłem granat halucynogenny na maksymalne opóźnienie, uzbroiłem go i poturlałem łagodnie pod stół. Plex usłyszał go i jęknął cicho.
– Idź – ponagliłem.
Pierwszy z sędziów dotarł do baru. Stanął pół metra od kobiety, może czekając, by okazała strach.
Zignorowała go. Właściwie ignorowała wszystko poza powierzchnią baru pod swoimi dłońmi. Nagle pomyślałem, że twarz kapłana powinna się w nim odbijać.
Niespiesznie podniosłem się z miejsca.
– Tak, nie warto, stary. Nie wiesz, co...
– Kazałem ci wyjść, Plex. – Teraz już dryfowałem w ich stronę, zbierając furię jak porzucony skif na skraju sztormu. – Nie chcesz grać w tym filmie.
Sędzia zmęczył się oczekiwaniem.
– Kobieto – warknął – masz się okryć.
– Może – odpowiedziała z krystaliczną ostrością – pójdziesz i wypieprzysz się czymś ostrym?
W powietrzu zawisła prawie komiczna pauza. Najbliżsi klienci baru wykręcili głowy, jak na komendę otwierając usta ze zdziwienia. Czy ona naprawdę powiedziała...
Ktoś zarechotał.
W powietrzu już sunął cios. Ostre uderzenie otwartą dłonią, które wedle wszelkich praw powinno odrzucić kobietę od baru i posłać ją bezładną na podłogę. Zamiast tego...
Bezruch zniknął. Szybciej niż cokolwiek, co widziałem od czasu walki na Sanction IV. Coś we mnie spodziewało się takiego obrotu sytuacji, a i tak przeoczyłem poszczególne ruchy. Odnosiło się wrażenie, że kobieta porusza się skokami jak postać z kiepsko wyedytowanej rzeczywistości wirtualnej – w bok i znika. Spadłem na małą grupkę z bojową furią ograniczającą syntetyczne pole widzenia do poszczególnych celów. Kątem oka zauważyłem, że kobieta sięga w tył i chwyta nadgarstek sędziego. Usłyszałem trzask pękającego łokcia. Kapłan wrzasnął i zatrzepotał rękami. Kobieta docisnęła mocno, a on osunął się w dół.
Błysnęła broń. Grzmot i oleisty błysk na poręczy baru. W pomieszczeniu rozprysła się krew i fragmenty mózgu. Rozgrzane krople spryskały mi twarz, parząc ją.
Błąd.
Zabiła kapłana na podłodze, dając pozostałym czas do namysłu. Najbliższy kapłan zbliżył się i uderzył ją elektrycznym kastetem. Upadła wprost na zniszczone ciało sędziego. Pozostali dopadli ją, kopiąc obitymi stalą butami spod habitów w kolorze wyschniętej krwi. Ktoś przy dalszych stołach zaczął wiwatować.
Sięgnąłem, ostro szarpnąłem brodę jednego z kapłanów i rozciąłem gardło pod nią aż do kręgosłupa. Odrzuciłem ciało w bok. Zamachnąłem się nisko przez habit i poczułem, jak ostrze wbija się w ciało. Przekręciłem je i wysunąłem. Poczułem ciepłą krew na dłoni; to nóż Tebbita, wysuwając się, prysnął kroplami. Sięgnąłem znów, jak we śnie. Sięgnąć i chwycić, przytrzymać i dźgnąć, odrzucić z drogi. Inni zaczęli się odwracać, ale nie byli wojownikami. Rozciąłem czyjś policzek do kości, rozpłatałem nadlatującą dłoń od środkowego palca do nadgarstka i odpędziłem ich od kobiety na podłodze, cały czas szczerząc zęby w uśmiechu, jak demon z raf.
Sara.
Podsunął się opięty habitem kałdun. Zrobiłem krok w jego kierunku, a nóż Tebbita wyskoczył w przód, rozcinając go. Spojrzałem w oczy zarzynanemu człowiekowi. Dostrzegłem pobrużdżoną brodatą twarz. Czułem jego oddech. Przez kilka minut nasze twarze oddzielało zaledwie parę centymetrów, zanim w jego oczach rozbłysło zrozumienie tego, co robię. Kiwnąłem głową na potwierdzenie i poczułem, jak w kącikach ust rodzi mi się uśmiech. Z wrzaskiem zatoczył się w tył, podtrzymując wylewające się wnętrzności.
Sar...
– To on!
Kolejny głos. Przetarłem oczy i zobaczyłem kapłana ze zranioną ręką – trzymał ranę niczym jakiś nieokreślony dowód wiary. Jego nadgarstek purpurowiał, naczynia najbliżej cięcia już zaczęły pękać.
To on! Emisariusz! Wiarołomca!
Z cichym hukiem wybuchł za mną granat halucynogenny.

* * *

Większość kultur reaguje niezbyt życzliwie, gdy zarzyna się ich kapłanów. Nie potrafiłem stwierdzić, po czyjej stronie opowiedzą się członkowie załóg kutrów, którzy tłoczyli się w barze – Świat Harlana nigdy nie popierał fanatyzmu religijnego, ale sporo się zmieniło podczas mojej nieobecności, w większości na gorsze. Cytadela wznosząca się nad ulicami Tekitomury była jedną z kilku, które zaatakowałem w ciągu ostatnich dwóch lat, a wszędzie, gdzie dotarłem na północ od Millsport, biedni, spracowani ludzie zasilali szeregi wiernych.
Lepiej się zabezpieczyć.
Wybuch granatu odrzucił stół jak duch w paskudnym nastroju, ale wśród furii i rozlewu krwi panujących w barze praktycznie nikt nie zwrócił na to uwagi. Upłynęło pół tuzina sekund, zanim molekularny szrapnel dostał się do płuc, rozłożył i zaczął działać.
Wokół mnie rozległy się wrzaski zagłuszające agonię kapłanów. Pełne zmieszania krzyki, przerywane szaleńczym śmiechem. Działanie granatu H wywołuje indywidualne doświadczenia. Widziałem mężczyzn, którzy uskakiwali i walczyli z wyimaginowanymi przeciwnikami. Inni, dygocząc, wpatrywali się we własne dłonie czy kąty sali. Mój oddech automatycznie zablokował się w chwili wybuchu – pozostałość dziesiątków lat spędzonych w takim czy innym obozie wojskowym. Odwróciłem się do kobiety przy barze. Właśnie się podnosiła, twarz miała posiniaczoną.
Zaryzykowałem wdech, by krzyknąć w ogólnym zgiełku.
– Zdołasz utrzymać się na nogach?
Kiwnęła głową, zaciskając zęby. Wskazałem na drzwi.
– Idziemy. Spróbuj nie oddychać.
Chwiejnie minęliśmy pozostałych kapłanów komanda Nowego Objawienia. Ci, którzy nie zaczęli jeszcze krwawić z ust i oczu, byli zbyt zajęci halucynacjami, by stanowić jakieś zagrożenie. Potykali się i ślizgali we własnej krwi, wymachując i bijąc w powietrzu w wymyślonych przeciwników. Byłem prawie pewien, że załatwiłem wszystkich, ale na wypadek, gdybym pomylił się w obliczeniach, zatrzymałem się przy jednym z kapłanów, na którego ciele nie widać było ran. Inkwizytor. Nachyliłem się nad nim.
– Światło – wybełkotał pełnym przejęcia głosem. Uniósł rękę w moją stronę. – Światło w niebiosach, zstąpił ku nam anioł. Któż odmówi narodzin, kiedy nadejdą, kiedy oni czekają.
Nie mógł znać jej imienia. To nie miało sensu.
– Anioł.
Zważyłem w dłoni nóż.
– Spójrz jeszcze raz, inkwizytorze – powiedziałem głosem stłumionym brakiem powietrza.
– An... – A potem zrozumienie przebiło się przez halucynogeny. Jego głos zmienił się we wrzask. Zaczął się cofać, wbijając szeroko otwarte oczy w ostrze. – Nie! Widzę starego, odrodzonego. Widzę niszczyciela.
– Wreszcie to do ciebie dotarło.
Biotoksynę umieszcza się w zbroczu klingi, pół centymetra od brzegu ostrza. Przypadkowa ranka prawdopodobnie nie byłaby dość głęboka, by ją aktywować.
Ciąłem kapłana przez twarz.
Dostatecznie głęboko.

* * *

Na zewnątrz z nocnego nieba sfrunęła chmara drobnych, półprzejrzystych ciem z deseniem w kształcie czaszek na tułowiu. Owady zaczęły krążyć wokół mojej głowy. Przegnałem je i odetchnąłem głęboko kilka razy. Wypompować z siebie to świństwo. Tylko spokojnie.
Nabrzeże za stacją pomp było opuszczone. Nigdzie nie dostrzegłem Pleksa. Ani śladu żywej duszy. Pustka zdawała się nabrzmiewać, dygocąc koszmarnym potencjałem. Niemal czekałem, by spod budynku wysunęła się para olbrzymich gadzich szponów i odrzuciła go w bok.
Opanuj się, Tak. Jeśli w tym stanie to sobie wymyślisz, pewnie tak właśnie się zdarzy.
Chodnik...
Ruszaj się. Oddychaj. Zabieraj się stąd.
Z zasnutego chmurami nieba zaczął padać drobny deszcz, przesłaniając blask lamp rtęciowych jak delikatna interferencja. Znad płaskiego dachu stacji spłukującej zaczęły ku mnie sunąć ukwiecone światłami rusztowania myjni. Stłumione okrzyki wymieniane między nabrzeżem a statkiem i syk/stuk autocum wystrzeliwanych i blokujących się w zaczepach. Wokół panował niezwykły spokój, wyjątkowo przyjemne wspomnienie dzieciństwa w Newpest. Furia wreszcie ze mnie wyparowała. Poczułem, że na usta wypełza mi smutny uśmiech.
Opanuj się, Tak. To tylko chemikalia.
Dalej na nabrzeżu, pod znieruchomiałym automatycznym dźwigiem światło zabłysło na jej włosach, gdy się obróciła. Jeszcze raz obejrzałem się przez ramię, sprawdzając, czy nas nie ścigają, ale wejście do baru zostało zamknięte. Przez dolne zakresy taniego syntetycznego słuchu przedzierały się stłumione dźwięki. Mógł to być śmiech, płacz, cokolwiek. Na dłuższą metę granaty halucynogenne są nieszkodliwe, ale w trakcie ich działania człowiek przestaje się interesować jakimkolwiek działaniem i w ogóle nie myśli racjonalnie. Wątpiłem, by przez najbliższe pół godziny ktokolwiek tam zdołał znaleźć drzwi, nie wspominając już o ich otwarciu.
Kuter uderzył w nabrzeże przyciągnięty linami autocum. Na brzeg zeskoczyły przekomarzające się postacie. Niezauważony dotarłem do cienia dźwigu. Jej twarz unosiła się w mroku jak duch. Blada, drapieżna uroda. Jej włosy trzaskały prawie widoczną energią.
– Nieźle sobie radzisz z nożem.
Wzruszyłem ramionami.
– Mam wprawę.
Obejrzała mnie od stóp do głów.
– Syntetyczna powłoka, biokodowana stal. Likwidator?
– Nie. Nic w tym stylu.
– Cóż, jesteś pewien... – Jej badawcze spojrzenie znieruchomiało, utkwione w części płaszcza zakrywającej ranę. – Cholera, dorwali cię.
Potrząsnąłem głową.
– Nie ta impreza. Dostałem wcześniej.
– Tak? Moim zdaniem przydałby ci się lekarz. Mam paru przyjaciół, którzy...
– Nie warto. Wysiadam za parę godzin.
Zmarszczyła brwi.
– Zmiana powłoki? Dobra, masz lepszych przyjaciół niż ja. Co trochę utrudnia mi spłatę giri.
– Podaruj sobie. Na koszt firmy.
– Na koszt firmy? – Wywróciła oczami w sposób, który bardzo mi się spodobał. – A ty co, żyjesz w jakiejś sensorii z udziałem Micky’ego Nozawy? Robot zabójca z ludzkim sercem?
– Tego chyba nie widziałem.
– Nie? Tym filmem wrócił do branży jakieś dziesięć lat temu.
– Ominęło mnie. Nie było mnie tutaj.
Ruch gdzieś na nabrzeżu. Odwróciłem głowę i zobaczyłem, jak otwierają się drzwi do baru. Dostrzegłem postacie w grubej odzieży oświetlone blaskiem ze środka. Nowi klienci z kutra, którzy przypadkiem wpadli na imprezę z granatem. Na zewnątrz wydostały się krzyki i wysoki skowyt. Kobieta obok mnie nagle zesztywniała i przekrzywiła głowę pod kątem, który w jakiś nieokreślony sposób wyglądał równocześnie zwierzęco i zmysłowo.
– Zaraz tu ściągną policję – powiedziała, rozluźniając się równie szybko, jak przed chwilą się spięła. Zdawała się tonąć w półmroku. – Spadam stąd. Słuchaj... hmm... dzięki. Dziękuję. Przepraszam, jeśli zepsułam ci wieczór.
– I tak niespecjalnie się układał.
Zrobiła jeszcze kilka kroków, potem stanęła. Miałem wrażenie, że pośród niewyraźnego zawodzenia dochodzącego od strony baru i hałasów stacji spłukującej słyszę, jak za tkaniną nocy włącza się cichy pisk ładunku i narasta niczym karnawałowe potwory ustawiające się za kurtyną na scenie. Światła i cienie słupków rzucały na jej twarz chybotliwy wzór. Jedno oko błyszczało srebrem.
– Znalazłeś jakiś lokal na wieczór, Micky-san? Powiedziałeś, że zostało ci jeszcze kilka godzin. Co zamierzasz robić do tego czasu?
Rozłożyłem ręce. Zdałem sobie sprawę, że w dłoni nadal trzymam nóż, więc go schowałem.
– Nie mam żadnych planów.
– Żadnych planów, co? – Od morza nie wiała bryza, ale wydawało mi się, że jej włosy zadrżały. Kiwnęła głową. – I pewnie żadnego lokalu, co?
Znów wzruszyłem ramionami, walcząc z przytłaczającym brakiem realizmu wywołanym przez resztki oparów z granatu halu, może też przez coś jeszcze.
– Mniej więcej tak to wygląda.
– Czyli... Planujesz bawić się w chowanego z policją i Brodaczami przez resztę nocy, próbując dotrwać do rana. Tak?
– Powinnaś pisać scenariusze do sensorii. W twoich ustach brzmi to niemal zabawnie.
– Jasne. Pieprzony romantyk. Słuchaj, jeśli szukasz mety do czasu, aż twoi ustawieni kumple się po ciebie zgłoszą, mogę ci ją zapewnić. Skoro chcesz się bawić w Micky’ego Nozawę na ulicach Tekitomury, cóż... – Znów przechyliła głowę. – Podłączę się pod nagranie, kiedy je wypuszczą.
Uśmiechnąłem się.
– Daleko to?
Wskazała oczami w lewo.
– Tędy.
Od strony baru dobiegały oszalałe wrzaski, nad którymi dominowały okrzyki o morderstwie i świętej karze.
Przemknęliśmy wśród cieni obok dźwigu.



Dodano: 2006-10-21 13:06:26
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS