NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Williams, Tad - "Wojna kwiatów"
Wydawnictwo: Mag
Tytuł oryginału: The War of the Flowers
Tłumaczenie: Małgorzata Strzelec
Data wydania: Wrzesień 2006
ISBN: 83-7480-019-4
Format: 135x205 mm
Liczba stron: 708
Cena: 39,00 zł



Williams, Tad - "Wojna kwiatów"
nutka Posłuchaj recenzji w formacie mp3

Życie, mówi stare przysłowie, czasami daje mocno po łapach. W przypadku Theo Vilmosa, bohatera powieści „Wojna kwiatów” Tada Williamsa, życie nie tylko mocno dało w kość, ale sięgnęło po piłę mechaniczną i urządziło prawdziwą masakrę; świat, krótko mówiąc, się zawalił.

Theo Vilmos to ciekawy typ bohatera, choć trochę do powieści fantasy - a taką jest „Wojna kwiatów” - nie pasujący. Theo jest wiecznym dzieckiem. Śpiewa w zespole rockowym, dorabia tu i ówdzie i, generalnie, świat ma gdzieś. Wszystko się zmienia, gdy bohater powieści najpierw traci dziecko, a potem także matkę i ukochaną kobietę, która postanawia go opuścić po poronieniu. Jednym słowem - szambo. I z tego szamba Theo postanawia się wydostać. Na dobry początek sprzedaje dom, przekazany przez matkę w testamencie, a za zdobyte pieniądze udaje się w góry. Tam, w drewnianej chatce, czyta znaleziony przypadkiem pamiętnik wuja, Eamonna Dowda. Pamiętnik, czy też, jak początkowo sądzi Theo, całkiem dobra powieść fantastyczna opisuje magiczną krainę Faerie.

Faerie to w mitologii wysp brytyjskich magiczny świat, do którego czasem trafiają śmiertelnicy. Williams przekształcił ten świat po swojemu. Przedstawiona czytelnikowi rzeczywistość to quasi-ziemskie uniwersum, z „samochodami”, „karabinami maszynowymi”, ochroniarzami i brutalną walką o władzę, w której życie ludzkie nie ma żadnego znaczenia. Biorę te określenia w cudzysłów, gdyż muszę używać ziemskich odpowiedników dla elfich powozów, przypominających auta lat pięćdziesiątych, jak i strzelającej metalowymi pszczołami broni. A to tylko niektóre pomysły z przebogatej wyobraźni autora. Jedne pomysły zachwycają, inne, jak na przykład pomysł kwietnych imion, mogą irytować. Zwłaszcza, jeśli imiona zostały przetłumaczone. Ale tłumacza i ekipę odpowiedzialną za redakcję rozliczę na końcu. Najlepsze, jak to się mówi, zawsze na koniec.

Niewiarygodne, oniryczne wizje tworzą razem niesamowitą mozaikę pełną bólu, cierpienia i wszechobecnego zła. Psychodeliczny obraz stolicy Faerie, Miasta, na długo potrafi zapaść w pamięć. Wszechogarniający mrok, strzeliste wieże, dziwaczne istoty chodzące ulicami, to wszystko robi naprawdę duże wrażenie.
W tej dziwacznej krainie, odmiennej, a jednak przypominającej Ziemię, Theo zostaje wciągnięty w krwawą, tytułową wojnę kwiatów, czyli wojnę o władzę najwyższych rodów rządzących Faerie, w której panuje republika arystokratyczna. Jedynie najpotężniejsi mają cokolwiek do powiedzenia w Kwietnym Parlamencie. Inni nie mają nic do powiedzenia. Jak na przykład duszek Ogryzka, która na polecenie pana sprowadza Theo do Faerie, ratując mu przy okazji życie. Williams znakomicie opisuje stosunki międzyrasowe, bo Faerie zamieszkują nie tylko elfy, ale także na przykład gobliny. W tej krainie panuje segregacja rasowa, bieda i nietolerancja połączona z ksenofobią.

Williams bardzo dobrze radzi sobie z psychologią postaci. Jego bohaterowie są, o ile to nie oksymoron, prawdziwi, żywi, interesujący. Realistyczni. Zarówno bohaterowie główni - jak Theo czy Ogryzka, która z czasem staje się prawdziwym przyjacielem głównego bohatera, ale też jak i bohaterowie poboczni, tacy jak Zawada czy Lord Malwa. Można mieszkańców Faerie kochać, lubić, nie lubić, nienawidzić. W każdym przypadku te istoty budzą mocne emocje i ich losy nie są nam obojętne. Czy chodzi o wielkiego ogra będącego na służbie u hrabiego Złocienia, czy o Lorda Ciemiernika.

Język, jakim się autor posługuje jest dobry. Mimo, że ogólny klimat książki, zabawa dość popularnym toposem podróży między krainami mi nie podszedł, to do stylu nie mogę mieć absolutnych zastrzeżeń. Williams jest czarodziejem słowa, choć do końca nad magią nie panuje. Książka, jak sądzę, mogła by być o jakieś sto, dwieście stron krótsza. Sześciuset stronicowe dzieło to sążnista lektura, potrafiąca ogromem powalić czytelnika.

Fabuła „Wojny kwiatów”, opowieść o zdradzie, wojnie między kwietnymi rodami, miłości i poświęceniu, potrafi zaciekawić. Williams, zdaje się, wyszedł ze słusznego zresztą założenia, że powieść musi być wielowarstwowa i wielowymiarowa. Niestety wspaniała wizja onirycznego świata Faerie jest ciekawsza niż sama fabuła. Innymi słowy - przerost formy nad treścią. Z czasem, gdy czytelnik zapozna się z prawami rządzącymi książką, pozna mechanizm jej działania, będzie w stanie pewne wątki fabularne rozwiązać samemu, na kilkanaście czy też kilkadziesiąt stron przed rozwiązaniem zaserwowanym przez autora.
Mimo wszystko warstwę fabularną oceniam dość wysoko. Williams potrafi wciągnąć. „Wojna kwiatów” naprawdę jest zbudowana dość dobrze pod względem fabularnym, to wielowątkowa historia, w której wielka miłość głównego bohatera do jednej przedstawicielki elfich rodów miesza się z rewolucją goblinów i ostatecznym upadkiem republiki arystokratycznej; to historia nie żywa, ale z pewnością nie martwa. To dobrze zakonserwowane zwłoki, ożywione pradawną magią.

Dochodzimy wreszcie do końca, czas poznęcać się nad tłumaczką i redakcją. Co ciekawe, akurat w przypadku MAG-a będzie chyba pierwszy raz, gdy źle oceniam tłumaczenie czy też redakcję. Zazwyczaj wypadają one co najmniej dobrze, ale tutaj....Cóż, po pierwsze imion nie powinno się tłumaczyć; nie, jeśli są to nazwy kwiatów, bądź kwiatopochodne. Na litość boską - Ogryzka? Lilka? Fiołek?! Parskałem czasami ze śmiechu, czytając to na głos. Przypomina mi się niesławne, ale kultowe w pewnych kręgach fanów fantastyki tłumaczenie „Władcy Pierścieni” pana Łozińskiego, który Obieżyświata zamienił w Łazika. Być może panią Strzelec oceniam za surowo, bowiem sam nie wiem, jakbym przetłumaczył tę powieść, ale nazwy brzmią, jak brzmią: śmiesznie. A nie oto, jak sądzę, chodziło autorowi.
Kolejna sprawa to redakcja. Generalnie jest ona dobrze zrobiona, ale zdarzały się wpadki. Są co najmniej dwie poważne, za które powinny moim zdaniem polecieć głowy. Nie może być tak, żeby w trakcie dialogu bohater zmienia płeć. Niestety nie wiem, kto ma polecieć: czy tłumaczka, czy osoby odpowiedzialne za redakcję. Zdarzyło się, że w jednym momencie ktoś używał rodzaju męskiego, a zaraz potem przechodził w żeński, jak gdyby nigdy nic. To strasznie wkurza wyrobionego czytelnika.

Pozostało mi tylko książce wystawić cenzurkę. Podobno jest to powieść w gaimanowskim stylu. Trochę tak, bo obaj autorzy, Williams i Gaiman, na warsztat biorą mit. Niemniej jednak Williamsowi brakuje zdecydowanie talentu Gaimana, co absolutnie nie przekreśla „Wojny kwiatów”. Choć mnie akurat nie do końca zachwyciła, ze względu na „kwietne” klimaty, to jednak jest ona dobrze napisaną powieścią, opartą na ciekawym pomyśle.



Ocena: 8/10
Autor: Żerań


Dodano: 2006-10-12 19:14:01
Komentarze

Sortuj: od najstarszego | od najnowszego

AM - 23:44 12-10-2006
Nie to, żebym chciał kogoś bronić czy tłumaczyć, ale 2 poważne wpadki w ksiażce (widziałem już gorsze, niż te wymienione), która ma 1000 stron maszynopisu, to nie powód, żeby poleciały czyjeś głowy; ale dramaturgie całej wypowiedzi jest cool :). I jeszcze jedno, w Polskiej edycji jest ich na pewno mniej niż w oryginalnej, gdzie nie tylko zmienia się płeć mówiących, ale również kolory ich włosów i oczu, ba kwestie zaczynają i kończą inne postaci.

A tak przy okazji, w dobrze przetłumaczonej ksiażce, redaktorki i korektorki dokonują średnio 10-15 poprawek na stronie, co daje przy tej objetości 10000-15000 zmian tekstu. Po drodze jest jeszcze składacz (każdy bez wyjatków), który zawsze wprowadza swoje, nowe błedy (które są w większości przypadków wyłapywane) itd. Dlatego takie wpadki są nieuniknione i wszechobecne (również w oryginałach, które często są bardzo słabo zredagowane). Co nie znaczy, że należy sie z nich cieszyć albo nie dążyć do doskonałości.

Co do zarzutów dotyczących tłumaczenia imion, to jest to już zwykłe czepiactwo. Nie może być tak, zeby preferencje recenzanta (pewne rzeczy maja mu sie prawo, oczywiście, nie podobać) pozwalały uznawać mu za błąd coś, co błędem nie jest. Ponieważ nie ma takiej zasady, że nazw imion nie wolno tłumaczyć; nawet, jeśli są to nazwy kwiatów. Acha i jeszcze jedno ten przykład z Obieżyświatem, który zmienił się w Łazika jest zupełnie od czapy w kontekście, w którym go użyto. Chyba nie muszę wspominać dlaczego? :)

RaF - 00:07 13-10-2006
Ha, wygląda na dobry zaczynek do dyskusji (której to już?) nt. wyższości/niższości imć Łozińskiego nad waćpanną Skibiniewską ;)

Co do imion, to nie widzę osobiście powodu, dla których spolszczane by być nie miały. Jeśli są to imiona znaczące to dobrze, by czytelnik wiedział, co one znaczą (choć fakt, że dobre trafienie w sedno jest czasem bardzo trudne i rzadko się udaje). Szczególnie że są książki, gdzie polonizacja imion nie budzi większych krzyków (Erikson). Dlaczego więc tłumaczenie ich w jednej książce jest dobre, a w innej - złe?

Żerań - 12:21 13-10-2006
AM to jak sądzę Andrzej Miszkurka z MAGa, right?:) To jako autor recenzji odpowiadam na zarzuty.

1. Redakcja. Może i surowo oceniam redakcję polskiej wersji "Wojny kwiatów", ale lubię mieć produkt wydany w najwyższej jakości, zwłaszcza, jeśli jest to produkt szeroko reklamowany. Polskie wydanie nie jest złe, jako zwykły czytelnik pewnie przymknąłbym oko, ale jako recenzent po prostu nie mogę. A jeśli angielska wersja była jeszcze gorsza, to dobrze o was tylko świadczy, że to poprawiliście. I zdaję sobie sprawę, że redakcja dużo czasu zajmuje i wymaga sporego wysiłku. Sam ostatnio redagowałem i korektowałem swoje opowiadanie, a nie jestem pewien czy wszystkie błędy wyłapałem...

Żeby było śmieszniej - jak przeczytałem zamieszczony na Katedrze tekst, to w dwóch miejscach aż się łapałem za głowę i zastanawiałem jak ja mogłem tak napisać i w jaki sposób to przeszło przez moją korektę/redakcję, haha:). Czepialstwo? Być może. Ale lepiej się czepiać, niż olewać, prawda?:-)

2. Tłumaczenie. Generalnie uważam, że imion tłumaczyć się nie powinno. Wychodzą po prostu czasami śmieszne rzeczy, jak z tą nieszczęsną Ogryzką, skądinąd bardzo sympatyczną bohaterką. Ale Ogryzka w polskiej wersji zwyczajnie śmieszy, co kłóci się z mroczną otoczką całej powieści. Choć może wersja angielska imienia też śmieszy i ja się rzeczywiście czepiam; nie wiem, nie czytałem.

Podobne zastrzeżenia miałem - jeszcze jako zwykły czytelnik - do "Amerykańskich bogów" Gaimana. Książka mnie powaliła na kolana, ale tłumaczenie bohatera - Cień - raziło. A już w "Chłopakach Anansiego" tego nie odczuwałem, bo pseudonim Gruby Charlie pasuje do klimatu powieści. Tak samo nie mam zastrzeżeń do tłumaczeń Cholewy, ani Jakuszewskiego - tam Marchewa i Dujek Jednoręki po prostu pasują do świata przedstawionego w powieści. Aha, panią Braiter jako tłumaczkę bardzo sobie cenię:). Jak rozumiem to ona będzie tłumaczyła "Rzeczy ulotne"?

I to chyba też wyjaśnia przykład nieszczęsnego Łazika. Wg mnie tłumaczyć imiona powinno się wtedy, kiedy imiona po przetłumaczeniu pasują do klimatu. Ale nie jestem anglistą, więc pewnie się nie znam ;-); opisuję jedynie moje wrażenia.

Shadowmage - 12:56 13-10-2006
To ja o kwestii tłumaczenia imion - mi to tam wszystko jedno :) Ale żem powiedział :P A na poważnie - jak zaczynałem przygodę z fantastyką, to też mnie raziło tłumaczenie imion, między innymi z tego powody strasznie mnie drażniła "Czarna Kompania" Cooka. Niemniej z czasem, kiedy spotkałem więcej książek z imionami-rzeczownikami, jakoś się przyzwyczaiłem, a nawet wolę, by było tłumaczone wszystko, co się da. Jak to mawiał Rej... :)

Poza tym skoro polscy autorzy, na przykład Białołęcka, stosują takie same imiona, to dlaczego nie tłumaczyć ich w przypadku pozycji anglojęzycznych?
O tego typu imionach ich tłumaczeniach można poczytać w wywiadach na Katedrze - z Jakuszewskim i Białołęcką bodajże.

Gytha Ogg - 23:49 15-10-2006
A nie mówiłam? ;-)
Ja też, choć książki nie czytałam, nie bardzo potrafię, patrząc na przytoczone przykłady, zrozumieć zarzuty Żerania. Jak sądzę, autor chciał skontrastować okrucieństwo opisywanego świata z imionami jak z wiktoriańskich fairy tales. No i jaki sens miałby tytuł w przypadku nietłumaczenia tych imion? Ja np. nie mam zielonego pojęcia, jak po angielsku jest ogryzek.
Przełożone imiona na oko wyglądają całkiem przyzwoicie, nie tak tak ten nieszczęsny pojazd księżycowy - trzeba też zauważyć, że przezwisko Aragorna zostało przełożone i przez Skibniewską, a nie pozostawione w oryginale, więc przykład chyba nietrafiony.
Z tłumaczeniem nazw znaczących jest oczywiście problem. IMO jeśli są to słowa, które czytelnik znający angielski na poziomie podstawowym powinien kojarzyć, można zostawić, dołączając dla mniej zorientowanych słowniczek (jak np. w "Opowieści o Alvinie Stwórcy" Carda). Ale jeśli imię czy nazwa jest dla treści istotna a przy tym trudna do skojarzenia przez osoby słabo język obcy znającą, chyba lepiej przetłumaczyć...

PS. Z płcią postaci też bywają problemy - po polsku czasownik w trzeciej osobie czasu przeszłego lub przyszłego już jasno musi ją określać, w angielskim można tego unikać dość długo. Choć, oczywiście, jeśli się już jakąś płeć osobie przypisało, należałoby się tego trzymać, a w razie pojawienia się nowych faktów poprawić - no ale zawsze można coś przegapić. Przypomina mi się tu postać Blaise'a Zabiniego z "Harry'ego Pottera", która przez zdaje się trzy tomy była płci niewiadomej. ;-)

nosiwoda - 14:01 18-10-2006
akurat z zarzutem przetłumaczenia imion się nie zgodzę. W tej powieści wszystkie prawie imiona i nazwiska są znaczące. I właśnie dlatego koniecznym było je przetłumaczyć... Jak Gytha słusznie zauważyła, przykład Obieżyświata i Łazika jest w ogóle od czapy, bo przecież nie został Strider. Mówisz o nieprzetłumaczaniu, a podajesz przykład dwóch różnych przekładów. Co do reszty nie mam zdania, bo czytałem o oryginale. :)

nosiwoda - 14:01 18-10-2006
w oryginale, sorry.

Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS