NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

Moorcock, Michael - "Elryk z Melniboné"

Ukazały się

Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)


 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Hufflepuff)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Ravenclaw)

Linki

Zagańczyk, Mieszko - "Czarna ikona", tom 1
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Zagańczyk, Mieszko - "Czarna ikona"
Data wydania: Grudzień 2006
ISBN: 978-83-60505-16-8
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195
seria: Bestsellery polskiej fantastyki



Zagańczyk, Mieszko - "Czarna ikona", tom 1

"Na złodzieja"

Spośród gawiedzi wyskoczył masywny drab. Opuchnięta od licznych bójek gęba, łysy łeb i szerokie bary ledwie okryte krótką tuniką. W ruchach dryblasa była pewna ociężałość, niedźwiedziowatość naturalna dla chłopa o takich gabarytach. Oprych sadził wielkimi kroczyskami, wprawiając ziemię w dudnienie. Nie miał żadnej broni ani niczego, co – sądząc po zamieszaniu – właśnie skradł.
Zaraz z tłumu wybiegł drugi, ten co krzyczał. Dostatnio odziany paniczyk, młody, o miłej twarzy ozdobionej misternie wyciętą bródką. Jego wzorzysta dalmatyka bordowej barwy, lamowana na złoto, sugerowała, że okradzionym jest synen jakiegoś wielmoży, jednak niezbyt wysoko postawionego, skoro bez eskorty.
– Złodziej! Okradł mnie! – wrzeszczał młodzian. – Trzymajcie go!
Włodzimierz Iwanowicz patrzył na to jak na bezpłatne widowisko. Zaiste – sprawdziło się. Sprawdziło się, że Konstantynopol to miasto tysiąca uciech, setek rozrywek, cudów z całego świata. Podróżni z Rusi, którzy w swych eskapadach zahaczyli o stolicę imperium Greków, opowiadali o saraceńskich piratach, którzy tu potrafili zapomnieć o swoim surowym bogu, pijąc na umór. O miejscowych żołnierzach, którzy ze świętym obrazkiem na szyi i nabożnym śpiewem na ustach szli w bój na chwałę swojego basileusa. O bezlitosnych rzezimieszkach, którzy potrafią w biały dzień nieźle poharatać nieostrożnych mieszczan. O fortunach, jakie przetracili lekkomyślni kupcy wiozący towary z Lewantu na Północ i z krain Wikingów do Persji.
Z zainteresowaniem patrzał Włodzimierz, jak wielkie bydlę ludzkie gna przed siebie, roztrącając gawiedź. Trzasnął potrącony stragan z owocami: po bruku z głuchym dudnieniem poleciały przejrzałe arbuzy. Połowa pękła od razu, tuż po zderzeniu z wyłożoną kamieniami ulicą. Reszta rozbiła się o marmurowe podmurówki otaczające Łuk Teodozjusza. Plac spłynął słodką, nieco wodnistą czerwienią.
– Ejże, ćwoku! – ryknął ktoś. – Czekaj no, niech ja sięgnę po pałkę...!
– Straż! Straż! Co to za porządki! – wtórował mu inny głos. – Do czego to podobne...
Tanie pogróżki... Pokrzykujący za złodziejem mieszczanie mieli pewność, że osiłek nie zawróci, by rozkwasić parę nosów, połamać kilka kości, obić żebra czy chociażby rzucić grube słowo. Wprost przeciwnie: im bardziej się drab oddalał, tym donośniej rozbrzmiewały wrzaski:
– Złodziej! Bandyta! Straż! Kiedy ktoś zrobi z tym porządek!?
Włodzimierz Iwanowicz również znajdował w tym uciechę. Sam by zakrzyknął niesiony świętym oburzeniem tłumu, gdyby nie pewien drobiazg. Nagle zdał sobie sprawę, że oprych gna w jego kierunku. Najwyraźniej uciekał do portu, by tam zanurkować w ciasne uliczki nadbrzeżnej dzielnicy.
Po chwili kupiec poczuł niepokój. Złodziej pędził jak wściekły bawół, jakby żadna przeszkoda dla niego nie istniała. W dodatku najbliższą przeszkodą stojącą mu na drodze był on sam, przybysz z Rusi, Włodzimierz Iwanowicz.
I jego obstawa.
– Odsuńcie się, panie – rzekł jeden z Waregów. Delikatnie, ale stanowczo odsunął kupca w bok, sam stając na drodze rozpędzonego dryblasa. Gdy zyskał pewność, że ten nadal nie zamierza zmienić kierunku, wydobył miecz i znacząco uniósł ostrze na wysokość oczu.
– Trzymajcie go! Wal go! W łeb! – darł się paniczyk, licząc na to, że chociaż w najemnikach znajdzie jakąś pomoc. Nie, Waregowie mieli swoja robotę: chronić kupca. Rozstrzyganie awantur wśród mieszkańców Konstantynopola nie należało do ich powinności. Tym bardziej że angażowanie się w takie spory stało w jawnej sprzeczności z rozkazami: nie odstępować swojego pana.
Jednak drab parł dalej do przodu, roztrącając wszystko, co stało na jego drodze. Miecz wojownika z kupieckiej obstawy nie zrobił na nim wrażenia. Opuchniętą gębę skrzywił grymas, który przy odrobienie dobrych chęci można było określić jako uśmiech. Jeszcze kilka kroków. Zdawało się, że aż tu dochodzi odór skwaśniałego wina, jakim wionął osiłek.
Wareg wziął zamach i ciął powietrze. Na postrach, nie brał przecież pod uwagę, że złodziej zaryzykuje walkę. I jeszcze raz, aż zabuczało. Trzeci cios wymierzył tak, by zdzielić dryblasa przez wielki jak ceber łeb.
Tamten był o trzy kroki. O dwa. Tuż.
Najemnik wyprowadził cios.
Niespodziewanie oprych odbił w lewo. Zrobił zwód i zanurkował pod idącym po łuku ostrzem. Odbił się lekko od bruku i mijając o dwa palce klingę, gdzie tam! – o jeden palec, o pół – uderzył Warega łbem. Prosto w pierś, aż ten stracił równowagę. Mimo kolczugi najemnik poczuł się tak, jakby staranował go rozjuszony byk. Miecz przeciął pustkę. Wojak poleciał w tył, z chrzęstem padając na bruk.
Złodziej upadł razem z nim, jednak od razu skoczył na nogi i poprawił pięścią w nieosłonięty niczym podbródek najemnika. Mógł już na tym poprzestać i uciekać dalej, jednak chwycił jeszcze za nadgarstek Warega i przekręcił. Chrupnęła łamana kość. Miecz zabrzęczał o kamienie.
Osiłek porwał go i pomknął dalej, niemal o włos unikając ciosu topora drugiego ze zbrojnych.
Kto przy zdrowych zmysłach rzuciłby się z gołymi pięściami na wyćwiczonego w boju, osłoniętego kolczugą najemnika z dalekiej północy? Kto ryzykowałby uderzenie z byka w pierś wojaka, nie mając strachu, że pierwej napotka na swej drodze ostrze duńskiego topora? Lub nadzieje się na głownię miecza? Kto, uciekając pogodni, gnałby naprzeciw zbrojnych Waregów, którym źle z oczu patrzy, a na twarzach nie znalazłbyś nawet śladu uśmiechu?
Nikt, jako żywo.
A jednak konstantynopolitański oprych nie miał takich obiekcji. I dlatego był górą.
Kupiec Włodzimierz przyglądał się temu w osłupieniu, niezbyt zdając sobie sprawę, czego właściwie jest świadkiem. No owszem – hecne mordobicie na ulicach Konstantynopola? Czemu nie, będzie o czym opowiadać w Perejesławiu. Ale żeby aż tak? I żeby zwykły miejski opryszek zrównał z brukiem wygę, który przemierzył z mieczem w ręku pół świata? To do niczego niepodobne.
Włodzimierz Iwanowicz dopiero teraz spostrzegł, że łysy łeb oprycha zdobił tatuaż. Czy tez raczej: na łysym łbie umieszczona była górna część tatuażu przedstawiającego węża grubego jak udo dorosłego mężczyzny. Reszta stwora niknęła gdzieś pod porwaną tuniką uciekającego.
Tymczasem powalony najemnik powstał z ziemi i z wściekłością ryknął coś w swoim północnym języku za uciekającym drabem. Ocierając krew z rozkwaszonej wargi, rzucił się w pogoń. Razem ze swym kompanem, drugim z najemników.
Wtedy kupiec doświadczył czegoś, co zaskoczyło go jeszcze bardziejniż wszystkie wydarzenia, których był dotychczas świadkiem. Safandułowaty paniczyk we wzorzystym stroju, dotąd biegnący gdzieś w tyle, nagle wyrósł tuż przed nim z nagim kindżałem w ręku. Złowrogi błysk w jego oczach mówił, że nie ma dobrych zamiarów. Wyprowadził dwa cięcia. Pierwsze, krótsze, rozcięło kosztowną szatę Włodzimierza Iwanowicza. Drugie, nieco bardziej mozolne, ale i tak na tyle szybkie, że kupiec nie zdążył zareagować, pozbawiło go sakiewki suto nabitej złotymi monetami. Dwa czy trzy krążki metalu padły na kamień, którym wyłożony był plac, z cichym brzęczeniem łapiąc odblaski słońca. Reszta, czule przyciskana przez paniczyka do piersi, szybko oddalała się w kierunku, w którym zniknął pierwszy drab.
– Łapaj złodzieja! – uciekając, nadal ryczał strojniś w bordowej tunice. – Straż, trzymać złodzieja!– Złodziej! Trzymać go! – zawtórował kupiec. – Trzymać złodzieja!
Za chwilę stał się świadkiem kolejnego cudu: paniczyk i osiłek nagle pobiegli w dwie różne strony. Po chwili zniknęli, jakby ich nigdy tutaj nie było.
* * *
Spotkali się kwadrans później, na tyłach portowej tawerny „U Epifaniusza”.
Paniczyk i osiłek.
– Gamoto! Przekleństwo z tą szmatą – zaklął ten pierwszy, rozdziewając się z bordowej, lamowanej złoto dalmatynki. Szaty zdjętej tego ranka z wystawy kupca z dobrej dzielnicy. – Patrz no! Złachała się, jak uciekałem. Szkoda, bobyśmy jeszcze odstawili jakiś numer.
– Dobra, co tam szmata! Pokazuj, ile mamy! – burknął niecierpliwie jego kompan, znany jako Nicetas Wielka Pięść. W jego przypadku kupiec z Rusi się nie mylił: był to oprych i bandzior. Paskudna gęba nie pozostawiała wątpliwości. Tego nie szło oszukać.
A paniczyk? Nie, tu ocena Włodzimierza Iwanowicza była nietrafiona, o czym on sam też się zresztą przekonał. Tyle, że zbyt późno.
Kalikst Belzebub, konstantynopolitański złodziej, zmiął zdobną szatę o barwie czerwonego wina i cisnął ją na stertę potłuczonych skorup oblepionych rybimi łbami. Śmietnisko za tawerną nie było zbyt przyjemnym miejscem, ale przynajmniej dawało pewność, że nie wlezie tu nikt nieproszony. I nie przerwie podziału łupów.
– Jak się w tym w ogóle pany bujają?! Długie, ciasne i z miejsca w strzęp idzie – mruknął Kalikst. Jego strój, założony pod dalmatyką wielmożątka, był bardziej praktyczny. Zgrzebna tunika do połowy ud i saraceńskie portki. Nieco przyszarzałe, gdzieniegdzie porozdzierane, ale wygodne. Do tego szeroki pas nabijany żelaznymi ćwiekami i przytroczony u boku wielki na łokieć seldżucki kindżał.
– Dawaj! Ile masz?!
– Na! Lipaj! – Kalikst sięgnął za pazuchę, gdzie w drugim mieszku, wzmocnionym metalową siateczką, spoczęła sakiewka oderżnięta od pasa kupca. – Policzmy.
Było tego sporo, jednak nie tak dużo, jak wskazywała na to liczba monet. Ponad sto dwadzieścia follis i pięć solidów. Co dawało razem niepełne sześć solidów. Widać, kupiec nie planował większych zakupów, skoro zabrał jeno drobniaki.
– Same obierki! To już szmata była więcej warta...
– Ty! – warknął osiłek – A może ty tam jeszcze gdzieś pokitrałeś więcej z tego, co?
– Wal w dupę osła! Nic nie kitram.
– A sprawdź w swoim mieszku! Na pewno coś się rozsypało!
– Ty, gruby! Przecie mówię! To jest wszystko.
Nicetas nie był do końca przekonany, ale machnął ręką. Czasem Kalikst doprowadzał go do szału, jednak znał kompana dobrze: jemu nie wciskałby kitu. Innym – owszem, jak najbardziej tak, kiedy należało. Ale między nimi dwoma była sztama. Bo jak inaczej mogliby chodzić razem na robotę?
Osiłek odebrał więc swoją część. Splunął i burcząc z niezadowolenia, poczłapał do wyjścia z zaułka.
Belzebub za nim.
– Ale rację masz... To jest gówno nie robota! Widzisz takiego, mózgujesz, że to jakiś nadziany mudak, a tu marne parę solidów. To już byle chłystek szwendający się po porcie, jak ma kapkę sprytu i zręczności w łapach, więcej chowa w sakiewce.
– Chcesz zarobić więcej? – dobiegł go nagle obcy głos z tyłu.
Kalikst przystanął. Nicetas również. Obaj odruchowo sięgnęli do pasa, opierając dłonie na rękojeściach noży.
– No, obaj możecie zarobić...
U wylotu zaułka zamajaczyła postać odziana na czarno mimo gorąca lejącego się z nieba. Nieznajomy od samych stóp aż po czubek głowy spowity był w gruby płaszcz. Spod szerokiego kaptura wystawały kłębki zmierzwionej, niechlujnej brody. Twarzy nie było widać.
– Ten numer... Zwiecie go na złodzieja, czyż nie? Jeden ucieka, drugi drze mordę: łapaj złodzieja!, i sam kradnie... Zmyślny sposób, ale w gruncie rzeczy mało finezyjny. No, no, no... – Nieznajomy uniósł pojednawczo dłonie, widząc ponury grymas na gębie Nicetasa. Drab miał wielką ochotę zakończyć tę niespodziewaną rozmowę, waląc gościa pięścią miedzy oczy.
– Najważniejsze jest to, że to pomysł nader skuteczny! – kontynuował nieproszony kompan. – Sposoby same w sobie, nawet najbardziej wykoncypowane i zmyślne, na nic się zdają, gdy nie masz z nich efektu. Więc patrzymy tu na problem czysto teoretycznie, z punktu widzenia taktyki, rzekłbym nawet – filozofii tego szlachetnego zawodu, jakim jest zacne złodziejstwo, jednako... Chodzi o to, żeście zrobili, co było w planach, i zatem to należy brać pod uwagę. I w tym kontekście to było doskonałe. Mistrzowskie. Godne największego podziwu.
Przerwał na chwilę, by zaczerpnąć powietrza, lecz nim Nicetas zdążył otworzyć usta i warknąć swoje: spadaj, pierdziel, albo ci piąchnę, podjął dalszą mowę:
– Ale, jak sami widzicie, zarobek z tego nijaki. Kupiec z Rusi nie miał zbyt wiele w swoim trzosiku. Czy to pierwszy raz? Chyba nie. Sami wiecie, że to robota do dupy. Okradanie kupców na placu czy paniątek, które zbłąkały się przez pomyłkę do niewłaściwej dzielnicy... Niee, to jest żaden zarobek.
Nicetas trzasnął pięścią w otwartą dłoń. Plasnęło. Splunął i burknął:
– Ej, malakas! A ty skąd w ogóle o nas to wiesz? Skąd wiesz o tym kupcu? I czy on tam Rus czy Italczyk? Szpiegujesz nas!
Nieznajomy nie uląkł się. Spokojnie odparł:
– Nie szpieguję, lecz dyskretnie obserwuję. I nie tylko was. By nie odchodzić zanadto od faktów: szukałem takich zmyślnych mistrzów wytrycha jak wy. Którzy potrafią wykazać się swą zręcznością, odwagą i nie jest im obca sztuka improwizacji...
– Do rzeczy, panie – warknął niecierpliwie Belzebub. – Kapuję, że coś masz dla nas, więc nawijaj.
Tamten skinął głową.
– Mam coś dla was, ale nie tu. Wybaczcie – skinął głową na rybie resztki. – Ten smród mąci me myśli, zatem chodźmy w miejsce równie dyskretne, ale nieco mniej uciążliwe dla zmysłu powonienia.



Dodano: 2006-10-06 12:10:18
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS