NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Pawlak, Romuald - "Wilcza krew, smoczy ogień"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: Listopad 2006
ISBN: 978-83-60505-15-1
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 280
Cena: 28,99 zł
seria: Bestsellery polskiej fantastyki



Pawlak, Romuald - "Wilcza krew, smoczy ogień" #1

Armia ślepców

Samuela obudziło słońce. Zasłony sprawiły, że nie raziło, a tylko ożywczy, przesiany przez materię blask docierał do łoża cara, rozgrzewając jego słabe ciało.
Dłuższą chwilę stary władca leżał bez ruchu, przypominając sobie, kim jest, gdzie jest i co tu robi. Potem pamięć podsunęła pogrom w biełasickim paśmie, ranę, paniczną ucieczkę...
Skrzywił się z niesmakiem i zdecydowanym ruchem odrzucił skórę nakrywającą go po brodę.
Udo obwiązane było grubym opatrunkiem, spod którego wyciekała lecznicza maść. Nie bolało. I nie wyczuwał zapachu gangreny. Będzie dobrze – pomyślał. Gdzieś zza ściany dobiegał szmer rozmów, jednak Samuel był jeszcze senny i słaby, nie paliło mu się do towarzystwa.
Po chwili usłyszał skrzyp zawiasów i ktoś przestąpił próg komnaty. Car odwrócił się w tamtą stronę, ale opończa zawieszona nad wejściem skrywała postać wchodzącego.
– Kto? – spytał półgłosem.
– Ja, panie. – Rozpoznał głos Tiabrosa. Mnich wszedł do środka, starannie zamykając za sobą drzwi. Przysiadł na prostym, drewnianym zydlu przy łożu swego władcy, spoglądając na niego badawczo.
– Jak długo leżę? – sarknął Samuel.
– Trzy dni – z wahaniem odparł doradca. – Rana dosyć ciężka, sporo krwi straciłeś, panie...
Car pomilczał chwilę. Trzy dni... a więc jak nic sześć od bitwy.
– A Dymitr? Co z armią?
Tiabros poruszył się niespokojnie. Zydel zatrzeszczał, jakby miał się rozpaść pod jego ciężarem, choć mnich był szczupły, by nie rzec – chudy. Cóż, meble tu takie, jak i miasto: biedne – pomyślał Samuel. – Nie to, co w Ochrydzie. Prilepski zamek, gdzie się teraz znajdowali, w niczym nie przypominał fortecy w stolicy.
– Nie wiem. Wróciły jakieś luźne grupki, reszta pono pod wodzą Dymitra wciąż się bije...
– Nie chcę żadnego pono! – przerwał mu zniecierpliwiony władca. – Na co czekasz? Aż tu umrę?! Jutro wstaję z łoża, a ty spiesz sprawdzić, co się dzieje. Jak nie wiesz, gońców pchnij, uczyć cię mam?! Do diabła, czemu wcześniej tego nie zrobiłeś?!
Doradca prawie wybiegł z komnaty.
Zaraz potem, jakby przywołany przez Tiabrosa, wkroczył do niej medyk, starszy brodaty mężczyzna o spojrzeniu pijawkarza, który odruchowo szuka u chorego miejsca na ciele, gdzie mógłby ulokować swe oślizgłe stworzenia. Obejrzał ranę, pokiwał głową, wreszcie orzekł, że za tydzień Samuel będzie mógł wstawać.
Później służba przyniosła posiłek. Car wypił trochę rosołu, poskubał pieczystego, wmusił w siebie jabłko, wreszcie gniewnym ruchem ręki odprawił całą tę hałastrę.
– Precz! Muszę pomyśleć!
Poczuł się na siłach, aby podumać nad kolejnym ruchem. Bazyli wygrał bitwę. Ale czy wygrał wojnę – oto pytanie! Nie potrafił się jednak skupić. Ciągle wracało do niego to samo pytanie, które niby robak drążyło jego umysł od lat.
Przecież nie jestem tak okrutny jak Krum, nie pijam z czaszki żadnego bizantyjskiego cesarza – pomyślał z rozpaczą Samuel, bezsilnie mnąc pościel. – Chcę tylko dobra swego państwa. Chcę, żeby trwało. Boże mój, czy to naprawdę zbyt wiele?
Gdzieś tam Bazyli zapewne triumfował. A w sercu cara nienawiść mieszała się z goryczą.
On byłby gotów zmienić swe obyczaje. Skorzystałby z mojego czerepu zamiast ze stołowego srebra, gdyby zaszła taka potrzeba – ciągnął swe ponure rozważania władca Bułgarów. – Przecież już zmienił zwyczaje wojenne. Zamiast rozpoczynać kampanię w pełni wiosny i powracać na swe ziemie w końcu lata, jak przystało cesarzowi, ten wściekły wilk gotów zimować tutaj, walczyć, póki nie osiągnie celu! I chwytał się każdego sposobu, nawet podłej zdrady. Dracz nie padł, mury nie zostały wzięte siłą. Bizantyńczyk przekupił ludzi, miasto bez choćby dnia walki przeszło na jego stronę. Czy teraz taki los czeka Prilep? Ja tu leżę, czekając na Dymitra, a może już kupczą mną jak kurą na targu? Może gwarancje dla miasta są warte dla Bazylego widoku starego cara prowadzonego na postronku niby rzeźne cielę?
Wreszcie, nie wymyśliwszy niczego poza kolejną próbą skrytobójczego zgładzenia basileusa, usnął.
* * *
Kiedy znów się obudził, dzień zmierzał ku końcowi. Słońce zniknęło już z okna.
Uderzyła go cisza.
I to właśnie ona naprawdę zaniepokoiła władcę. Życie w zamku nigdy nie cichnie, a teraz było tak, jakby przez Prilep przeszła zaraza i tylko starego cara Bóg oszczędził.
– Tiabros! – krzyknął.
Głucho... Gdy tylko umilkł jego głos, w komnacie zaległo przykre milczenie. Władca nie słyszał nawet żadnego szczura czy myszy, jakby żywina też się poukrywała w dziurach.
Dopiero po dłuższej chwili niepewnie skrzypnęły drzwi. Samuel uniósł się ciężko na łokciu. Jęknął, bo udo natychmiast ogarnął płomień bólu.
– Leż, panie – poprosił mnich, podchodząc. – Nic... nic się nie dzieje, naprawdę – zapewnił. Ale jego mina świadczyła o czymś wręcz przeciwnym. Nie umiał łgać. Może dlatego car zaufał mu kiedyś i nigdy się na nim nie zawiódł.
– Nie kłam! – stęknął teraz boleśnie, próbując podnieść się z łoża. – Klęska? Miasto wzięte? Pomór? No mów, przebrzydły klecho, mów, nie oszczędzaj mi prawdy! – Jego ręka mocno zacisnęła się na ramieniu Tiabrosa.
Doradca w milczeniu pomógł Samuelowi stanąć na nogi, widząc, że nie zdoła utrzymać go w łożu niby chorego dziecięcia. Chwiejąc się lekko na nogach, sycząc z bólu, jakim promieniowała rana na udzie, stary władca zrobił kilka kroków, sięgnął po leżący na niskiej ławie pod ścianą płaszcz z rysich skór.
– Mów, co się dzieje! – podniósł głos. – Natychmiast!
Tiabros westchnął ciężko i rzekł wreszcie, z trudem przeciskając słowa przez gardło:
– Nasza armia wraca... pobita...
Na Samuelu nie zrobiło to wielkiego wrażenia. Uciekając z biełasickich przełęczy, zdawał sobie sprawę, że bitwa przegrana. Skoro część armii wraca, trzeba czym prędzej organizować obronę, bo za uciekinierami może już ciągnie Bazyli ze swym wojskiem.
– Wyjdźmy... Trzeba im pokazać, że car żyje... Natchnąć nową nadzieją... – rzekł ciężko władca.
Tiabros próbował coś powiedzieć, ale Samuel nie dał mu dojść do słowa. Pierwszy wyszedł z komnaty.
* * *
Doradca ze swym panem wyplątali się z zamkowych korytarzy i doszli do bramy, którą – według słów gońca – miały nadejść resztki carskiej armii. Tam zdążył się już zebrać spory tłum ciekawskich. Wierzeje były otwarte, krata podniesiona. Do środka wkraczała właśnie pierwsza grupa ludzi, a droga prowadząca do warowni była czarna od głów postępujących za nimi towarzyszy.
Szli jeden za drugim, niepewnie wystawiając przed siebie ręce jak ślepcy. Car z początku nie rozumiał dlaczego, ale tylko z początku... Niemal wszyscy BYLI ślepcami. Im więcej wkraczało ich na wielki plac zaraz za bramą, tym straszniej to wyglądało. Tylko gdzieniegdzie któryś z żołnierzy błyskał jedynym ocalałym okiem i prowadził innych dalej w głąb twierdzy, tak jak wcześniej prowadził ich do Prilepu.
W świetle zmierzchu ta karawana ociemniałych oraz ich jednookich przewodników wyglądała gorzej niż senny koszmar. W majaku pojawia się zwykle kilka, kilkanaście mrocznych postaci i groźny opar strachu. A tu... przed oczyma Samuela szła wielotysięczna, niemająca końca armia ślepców. Stary car nie mógł się przebudzić i otrząsnąć z narastającej w nim grozy. To działo się naprawdę.
Wszyscy milczeli. Tłum wojaków wlewał się powoli w bramy miasta, powłócząc nogami, z wyciszonym, zrezygnowanym jękiem. Stało się jasne, że Bazyli odesłał wszystkich pochwyconych na przełęczy Biełasicy, wcześniej trwale ich okaleczywszy.
Samuel do bólu zaciskał zęby. Posłał tę armię na ryzyko wojenne, sam też się przed nim nie uchylił, rwąca rana w udzie świadczyła o tym najdobitniej. Gdyby ci ludzie po prostu zginęli, jak to zwykle ma miejsce – cóż, zniósłby to tak, jak władcy znosili to od początku świata i jak będą to znosić zawsze.
Lecz człowiek, którego tak nienawidził, odesłał mu ich niby żywych, a jednak niezdatnych do niczego, jakby z listem w duchu: No i co, stary głupcze? Co teraz powiesz?
A poza tym – myślał z rozpaczą, gniewem i bezsilną wściekłością car – teraz trzeba będzie zaopiekować się tymi ludźmi. Tyloma tysiącami ludzi! Jakie to koszty! Już by lepiej było im zginąć w jakimś wąwozie! Co gorsza, przecież w kręgu swej rodziny czy wsi będą obniżać morale. Także morale obecnych żołnierzy, bo który z nich chciałby zostać tak okrutnie potraktowany, zamiast zginąć z honorem, jeśli już trzeba?
I wtedy w stronę Samuela skręciło dwóch ludzi. Jednym był jednooki przewodnik. Drugim... całkiem ślepy Dymitr.
Wspierający się na Tiabrosie władca zrobił kilka kroków w kierunku księcia. Współorganizatora wyprawy. A teraz ofiary tej wojny.
Kilka niezwykle ciężkich kroków. Jakby pokonywał wściekły nurt rzeki.
Przewodnik szepnął coś Dymitrowi, a gdy car i jego doradca byli już na wyciągnięcie ręki, zgiął się w kornym pokłonie. Mnich pomyślał, że zaraz oszaleje, zacznie krzyczeć. Zaczął bezgłośnie modlić się do Boga – nie, wcale nie o cud dla tych nieszczęśników, żeby mogli wrócić do zdrowia. Prosił o łaskę szybkiego zapomnienia tej przerażającej sceny.
Dymitr stał sztywno jakby z obawy, że kiedy zrobi jakiś ruch, przewróci się i ośmieszy. Krwawe oczodoły spoglądały na Samuela, który w milczeniu czekał. Czas zdawał się zastygnąć – przynajmniej dla tych kilku osób.
Książę próbował coś powiedzieć. Poruszył bezgłośnie ustami raz i drugi... wreszcie zamiast słów wydobył się z nich cichy, prawie niesłyszalny szloch. Opuścił głowę i zrobił dwa niepewne kroki w bok. Jego przewodnik poderwał się z kolan, podtrzymał swego wodza...
Władca także nie był w stanie wyrzec ani słowa. Dyszał tylko ciężko, coraz głośniej. Na czoło wystąpiły mu grube żyły.
Naraz krzyknął niezrozumiale, ochryple, bardziej gniewnie niż z bólu – i bez czucia padł na śnieg.


Dodano: 2006-10-05 22:02:19
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS