NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Le Guin, Ursula K. - "Lawinia" (wyd. 2023)

Ukazały się

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)


 Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

 Kingfisher, T. - "Cierń"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Maas, Sarah J. - "Dom płomienia i cienia"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

Linki

Berg, Carol - "Przeobrażenie"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Berg, Carol - "Rai-Kirah"
Tytuł oryginału: „Transformation”
Tłumaczenie: Anna Studniarek
Data wydania: Listopad 2005
Liczba stron: 400
cykl: Trylogia Rai-Kirah



Berg, Carol – "Przeobrażenie" (rozdział 5)

Rozdział 5

Tej nocy nie mogłem spać. Próbowałem wszystkich znanych sposobów, lecz nigdy wcześniej zimno nie wydawało się tak dojmujące, a ciemność tak przerażająca. Czy miałem zamknięte, czy otwarte oczy, widziałem jedynie lodowatoniebieskie spojrzenie Khelida, i moje schronienie w ciemności zmieniło się w otchłań szaleństwa. Kuliłem się w kącie. Chodziłem pięć kroków od ściany do ściany, aż zakręciło mi się w głowie i nie mogłem ustać prosto... Wszystko, byle tylko nie myśleć, nie pamiętać, nie widzieć. Wpatrywałem się w sklepienie, aż zobaczyłem złotą nitkę oznaczającą klapę, i uchwyciłem się tej nici niczym tonące dziecko ręki ojca. Tłumaczyłem sobie dochodzące z góry stłumione odgłosy kroków i głosy jako znaki żywych istot, które miały dusze i których oczy nie były oczami demona. A kiedy wszystko ucichło i złota nić znikła, jęknąłem i schowałem głowę w ramionach.
Tym razem nie tydzień, Durganie. Nie pięć dni ani trzy. Jeśli masz duszę, nadzorco niewolników, nie pozostawiaj mnie tu na zbyt długo albo po otwarciu drzwi znajdziesz szaleńca.
Ktoś mógłby pomyśleć, że demon zamieszkał w mojej duszy, karmiąc się gniewem, którego nawet nie potrafiłem już w sobie spostrzec, ponieważ zbyt długo sobie nań nie pozwalałem. Powiedziałem sobie, że nie mógł mnie poznać. Nie było w naturze demona kojarzyć ludzkiej postaci tych, których kiedyś napotkał, w innym czasie i innym miejscu. Takie rozsądne argumenty nie miały jednak najmniejszego znaczenia, gdy kuliłem się nagi w ciemnościach i rozpaczliwie pragnąłem zatonąć we śnie.
Cóż, zawsze możemy znieść więcej, niż uważamy za możliwe. Drugiego dnia od egzekucyjnej uczty znów spałem, choć niespokojnie. Otrzymałem trzy porcje jedzenia i wody, więc uznałem, że minęły trzy dni, nim Durgan z powrotem opuścił drabinę. Choć odzyskałem już spokój, zacząłem się po niej wspinać, zanim jeszcze dotknęła ziemi.
Krzepki nadzorca niewolników przyjrzał mi się z zainteresowaniem, gdy drżący ukląkłem na czystej słomie w opuszczonych czworakach. Był wczesny ranek.
– Te ostatnie dni nie były już tak łatwe, co? Słyszałem, jak krzyczysz.
– To nic takiego, panie Durganie.
Czworaki to w nocy jedno z najgłośniejszych miejsc. Większość niewolników ma wystarczająco wiele paliwa do podsycania koszmarów sennych, a ja miałem go więcej niż wszyscy. Ale nie można sobie pozwolić na zdradzenie choćby śladu szaleństwa. Szaleni niewolnicy byli niebezpieczni. Znikali bardzo szybko i nikt nie pytał gdzie.
– Przygotuj się. Masz się dziś pojawić w pierwszej sali audiencyjnej. Powiedziano mi, że przy tronie księcia znajduje się stolik. Ty masz siedzieć przy tym stoliku, przygotowany do pisania, o pierwszej godzinie trzeciej straży. Możesz wziąć papier, atrament i co jeszcze będzie ci potrzebne od trzeciego zarządcy. Jakieś pytania?
Spytałem, gdzie mogę odnaleźć trzeciego zarządcę, a następnie, co mam zapisywać w dużej, pełnej przeciągów pierwszej sali audiencyjnej.
– Dziś zaczyna się Dar Heged. Będą listy i wiadomości, wyroki i proklamacje.
– Czy niewolnicy zwykle...?
Durgan przechylił głowę i spojrzał na mnie.
– Nie. To wcale nie jest zwyczaj. Słyszałem... – tu jego spojrzenie padło na mój lewy policzek... – że może jego wysokość pragnie mieć na widoku niewielkie przypomnienie ostatnich wydarzeń, gdy pojawi się szlachta. – Durgan zmitygował się nagle i zarumienił. Raczej myślał na głos, niż odpowiadał na moje pytanie. Po prostu powiedziałem na głos o tym, co go nurtowało. – Ruszaj się i uważaj na słowa.
– Zawsze – odpowiedziałem i ukłoniłem się, po czym ruszyłem do cysterny.
Tego szarego poranka musiałem rozbić lód, by dostać się do wody do mycia. Inni byli tam przede mną, gdyż powierzchnia cysterny była miniaturowym łańcuchem górskim z odłamków lodu – rozbitych, odepchniętych na bok i znów przymarzających do siebie, jakby zlepionych ręką ducha. Tępy nóż do golenia leżał w stercie zamarzniętych włosów o każdym odcieniu i rodzaju. Jeszcze nie widziałem tych, z którymi dzieliłem czworaki. Ogoleni na łyso mężczyźni, którzy przemykali przez pałacowe korytarze i kuchnie w swoich fenzai równie dobrze mogli być aktorami z wędrownej trupy. Tylko trzy osoby w pałacu były prawdziwe. Durgan, gdyż karmił mnie i ze mną rozmawiał. Aleksander, który władał moim życiem. I Khelid... demon. Zadrżałem na to wspomnienie i wyrzuciłem je ze swoich myśli. Nic nie mogłem poradzić w obliczu demona.
Durgan siedział na drugim końcu czworaków, na podłodze przed niskim piecykiem, i ostrzył długi, staromodny miecz. Kiedy go mijałem w drodze do drzwi, podniósł wzrok.
– Powiedziano mi, że masz imię.
Zatrzymałem się, ale nic nie powiedziałem, gotów na kolejny posmak gorzkiej prawdy.
– Ezzarianie nie lubią, kiedy używa się ich imion. – Powrócił do ostrzenia, rytmicznie przeciągając ostrze po szarym kamieniu. Było to stwierdzenie, nie pytanie, lecz na końcu pozostało otwarte. Nie skończył tego, co chciał powiedzieć. Bardzo interesujące.
– Wiesz coś o Ezzarianach – powiedziałem w ten sam sposób, choć byłem pewien, że to, co wiedział, nawet nie zbliżało się do prawdy. Prywatność... tajemnica... były dla nas jak powietrze.
– Moja rodzina pochodzi z południa. Z Karesh.
Karesh było niedużym miasteczkiem na pofalowanych, trawiastych równinach południowego Manganaru, jakieś cztery dni drogi od granicy Ezzarii. Kiedy byłem chłopcem, prowadziliśmy handel w Karesh, a dziecku z krainy malutkich leśnych osad wydawało się ono metropolią.
– W Karesh jest najlepsze piwo w całym cesarstwie – powiedziałem. – A nasz młynarz nie kupował innej pszenicy.
– Zgadza się. – Grube palce przyciskały ostrze do kamienia. Rozmowa została zakończona. Powiedziano więcej, niż mogły przekazać słowa.
Znów ruszyłem w stronę wyjścia, zatrzymałem się jednak, zamknąłem oczy i powiedziałem cicho przez ramię.
– Panie, nie wchodź w drogę Khelidowi.
Kątem oka zobaczyłem, jak gwałtownie podrywa głowę, i czułem na plecach jego wzrok, gdy biegłem przez ruchliwy dziedziniec do kuchennych drzwi, myśląc, że jestem największym głupcem, jaki kiedykolwiek chodził po tym świecie. Jedno miłe słowo nic nie zmienia. Durgan miał bicz.

Zimowy Dar Heged trwał dwadzieścia trzy dni w pierwszym miesiącu roku. Każdy z rodów Derzhich z północy cesarstwa wysyłał przedstawicieli, by przedstawili księgi podatkowe, dowiedzieli się, jakie należy nałożyć podatki na ludzi, konie i jedzenie, aby starczyło na wiosenną kampanię, rozwiązali konflikty z innymi rodami, tudzież zajęli się pozostałymi sprawami, które należało przedłożyć suwerenowi. Ulice Capharny pełne były szlachetnie urodzonych wojowników i ich służby, ponurych żołnierzy strzegących wozów z podatkami, radosnych rodzin witających dalekich krewnych lub dzieci, które wżeniły się w inny ród, jak również ulicznych handlarzy, sklepikarzy i karczmarzy czerpiących zyski z przybyłych tłumów. Wybuchały bójki między przedstawicielami rodów sprzeczających się o ziemię lub własność. Dar Heged był czasem małżeństw i zaręczyn, układów i sojuszy, handlu, targowania się i negocjacji wszelkiego rodzaju.
Nie miałem okazji obserwować tego, co działo się na ulicach, byłem jedynie świadkiem spraw, jakie przedkładano księciu. Siedział na mniejszym z dwóch wielkich złoconych krzeseł na końcu zadymionej sali, a po obu jego stronach znajdowało się dziesięciu doradców reprezentujących dziesięć najstarszych rodów Derzhich. Doradcy byli jedynie na pokaz. Cesarz, a w tym wypadku jego syn, miał ostatnie i jedyne słowo w każdej kwestii. Kolejka wpłacających podatki i składających petycje ciągnęła się wzdłuż olbrzymiej sali, a przy ścianach tłoczyli się obserwatorzy: członkowie rodzin, służący i kto tylko zdołał się przecisnąć obok strażników przy drzwiach.
Mój stół ustawiono po prawicy księcia, tak blisko i pod takim kątem, że mogłem widzieć i słyszeć zarówno księcia jak i petentów. Za mną znajdował się kolejny stół, na którym umieszczono wszelkiego rodzaju wagi i błyszczące mosiężne odważniki. Strzegł go główny redyikka cesarza, urzędnik zajmujący się miarami i wagami. Każda wioska wystarczająco duża, by mieć swój targ, miała też redyikkę, który pilnował, by handlarze nie oszukiwali na wadze i nie wprowadzili w obieg fałszywych monet.
Sesja trwała zwykle od wczesnego ranka do późnego wieczora. Od ciągłego pisania ścierpły mi ręce, a paznokcie poczerniały od atramentu. Każdy wyrok należało zapisać w dużym, oprawionym w skórę rejestrze, a w wielu wypadkach trzeba było również wysłać listy lub odpisy stronom nieobecnym na Dar Heged.
Obecność cudzoziemca, i do tego niewolnika, była obrazą dla Derzhich. Gdy mnie mijali lub czekali, aż skończę zapisywać dokument, który był im potrzebny, starannie dawali mi to do zrozumienia – niektórzy przeklinali szeptem, inni wypowiadali wyjątkowo obraźliwe i nieprawdopodobne groźby. Zastanawiałem się, czy Durgan miał rację i moja obecność tutaj służy jakiemuś celowi. Ciche sapnięcie oznaczało, że oto jeden ze stojących w kolejce opowiadał drugiemu o mojej roli w upadku lorda Vanye i egzekucji lorda Sierge. Gdy książę krzywił się, że mu przeszkadzają, Derzhi milkli, lecz powracali do rozmów, gdy tylko Aleksander był zajęty.
Mimo tego wszystkiego czułem się nieźle. W olbrzymich piecach porządnie palono, mogłem obserwować wielu różnych ludzi, a choć większość konfliktów i petycji była przyziemna, niekiedy miałem okazję przyglądać się sprawom interesującym lub ważnym. Co najprzyjemniejsze, gdy powróciłem pierwszej nocy do czworaków, Durgan dostał rozkazy, by nie wtrącano mnie do podziemnej celi. Choć Zeroun zupełnie popsuł mi reputację wśród innych niewolników i nikt z nich nie ważył się ze mną rozmawiać, dobrze się czułem, słysząc oddechy innych ludzkich istot, kiedy zasypiałem. Łatwiej było mi stłumić obawy, na które nic nie mogłem poradzić. Łatwiej wzmocnić barykady przed snami, które powracały z miejsca, w jakie je wygnałem.
Aleksander ze swej strony wyraźnie nie mógł wszystkiego znieść. Od pierwszej chwili pierwszego dnia warczał na każdego petenta, nawet jeśli oddawał skrzynię skarbów, która miała zostać przetransportowana do skarbca w Zhagadzie.
– Jaką zbrodnię popełniłem, że zostałem uwięziony w tym ohydnym krześle? – powtarzał trzeciego ranka, zanim otwarto drzwi, przed którymi stała już kolejka bogato odzianych Derzhich. – Skoro ojciec ma mieć wszystkie przywileje bycia cesarzem, powinien też wziąć na siebie obowiązki. Co mnie obchodzi, że ród Gorusch zabrał trzy pola rodowi Rhyzka? Co mnie obchodzi posag jakiejś dziewuchy od Hamraschich? Jest brzydka i nie wziąłbym jej do łóżka nawet za potrójny posag. Chciałbym móc im powiedzieć, żeby spalili te przeklęte pola i wrzucili dziewczynę do ognia.
Zarządcy kulili się, słysząc narzekania księcia, i płaszczyli się, kiedy nadszedł czas, by otworzyć drzwi i wpuścić oczekujących. Choć książę był nieuprzejmy i niegrzeczny, jego osąd w sprawach publicznych wydawał się lepszy niż w życiu prywatnym. Wiedział, kiedy wykorzystać swój autorytet, a kiedy się wycofać i skłonić skłócone strony do załatwienia spraw między sobą. W poważnych konfliktach opowiadał się po stronie, która płaciła większe podatki, dostarczała więcej ludzi i koni armii ojca albo miała ładniejszą córkę na wydaniu. Nie było to złe podejście, chyba że ktoś akurat został przez nie skrzywdzony albo miał jakąś dziwną wizję sprawiedliwości. Cesarz z pewnością uzna, że syn odpowiednio zadbał o jego interesy.
Próbowałem udawać, że nic się nie zmieniło od czasu uczty i egzekucji, ale w miarę upływu czasu odkryłem, że rozglądam się w tłumie, szukając Khelida, i z niezdrową ciekawością obserwuję, jak wtapia się w pałacowe życie. Nie było nic dziwnego w tym, że rai-kirah postanowił zapolować w Capharnie. Pałac Derzhich oferował demonowi wiele możliwości, bo nawet gdyby któryś z ezzariańskich Poszukiwaczy przeżył, nie ważyłby się wejść do fortecy Derzhich. Z pewnością to tylko dziwny zbieg okoliczności, iż demon znalazł się w miejscu, gdzie jedyna osoba, która go rozpoznawała – być może jedyna żywa istota, która mogła go rozpoznać – nie mogła nic na to poradzić. U Khelida nie widziałem jednak zewnętrznych oznak opętania przez demona. Żadnego niezwykłego okrucieństwa. Żadnego szaleństwa. Tylko pełen urok i grzeczne zainteresowanie przebiegiem sądów. Dlaczego? Pięćdziesiąt razy próbowałem stłumić takie rozważania, lecz pozostawały w moim umyśle niczym posmak zepsutego mięsa w ustach.

Późnym popołudniem czwartego dnia przebieg Dar Heged przerwała nietypowa wycieczka do miasta.
Heged Fontezhi był najprawdopodobniej najpotężniejszą rodziną cesarstwa poza samym cesarskim rodem Denischkar. Posiadłości Fontezhich obejmowały sporą część północnego Azhakstanu, a do tego miliony akrów na podbitych terenach Senigaru i Thryce. W przeciwieństwie do większości hegedów, które posiadały duże pałace w Capharnie, lecz ich ziemie znajdowały się gdzie indziej, do Fontezhich należały dwie trzecie ziem, na których leżała Capharna. Kupcy i mieszkańcy miasta pracowali pilnie, by płacić czynsze, które spływały do skarbca Fontezhich.
Heged Jurran z kolei był pomniejszym rodem, nie należał do dziesięciu, które zasiadały w Cesarskiej Radzie, ani nawet do dwudziestu, które posiadały większość ziem i nosiły zwyczajowe tytuły Derzhich. Jurranowie byli raczej kupcami niż wojownikami. Nie należało im jednak współczuć. Rządzili handlem przyprawami i byli bardzo bogaci. Ponieważ jednak ich majątek opierał się na złocie i przyprawach, nie zaś ziemi i koniach, uważano ich za mało ważnych.
Tego popołudnia, gdy Aleksander był wyraźnie znudzony do nieprzytomności serią pomniejszych spraw i nudnych przemów, baron Celdric, głowa hegedu Jurran, stanął przed nim, protestując przeciwko decyzji Fontezhich, by spalić zrujnowaną dzielnicę Capharny na południowy zachód od rzeki. Była to najuboższa dzielnica miasta, zamieszkana przez okaleczonych i chorych weteranów, starszych ludzi pozbawionych krewnych, którzy by się o nich troszczyli, wdowy bez środków do życia, jak również wszelkiego rodzaju złodziei, hieny cmentarne, trędowatych i szaleńców. Magazyny przypraw rodu Jurran znajdowały się pośrodku tej dzielnicy.
Aleksander ziewał podczas przemowy barona Celdrica, po czym posłał po przedstawiciela Fontezhich, by na to odpowiedział. Wyrok wydawał się do przewidzenia. Jurranowie nigdy nie mogliby wygrać z tak potężnym rodem... ale Fontezhi popełnili poważny błąd. Wysłali swojego najmłodszego dennissara, jakiegoś syna kuzyna bratanka, by odpowiadał przed księciem.
– A gdzież to jest lord Pytor? – warknął książę na drżącego, przerażonego osiemnastolatka, którego obecność doprowadziła go do furii. – Czy głowa rodu Fontezhich uważa, że jest zbyt ważny, by odpowiedzieć na wezwanie swego księcia? Może oczekuje, że na niego poczekam?
– Nie... nie... wasza wysokość. Lord Pytor wybrał się dzisiejszego popołudnia na przejażdżkę. – Młodzik jeszcze nie wiedział, kiedy lepiej zachować dyskrecję.
– A Fontezhi nie mają żadnych gońców, żadnych adiutantów, żadnych koni, żeby się z nim skontaktować? I może jeszcze każdy szlachcic pierwszego, drugiego i trzeciego stopnia z twego rodu jest tak samo zajęty? Nie wierzę, żeby taka drżąca ryba jak ty mogła osiągnąć nawet czwarty stopień.
– Oczywiście, że nie, wasza wysokość... To znaczy, myśleliśmy... że chodzi tylko o Jurranów, a nie ces... – Młodzik niemal połknął język. – Ta dzielnica to nic, wasza wysokość. To brudna wylęgarnia chorób, kryjówka złodziei i żebraków. Lord Pytor pragnie uczynić ją piękną... godną letniej stolicy Derzhich.
– A jak chce uczynić ją piękniejszą? Uważa, że wystarczy ją spalić?
Odzyskując nieco pewności siebie, młody dennissar wydął pierś i wygładził fioletową satynę kamizeli.
– Planuje wybudować świątynię Athosa, waszego patrona, wasza wysokość.
– Ale to zajmie tylko część terenu. Co jeszcze planował? Powiedz mi prawdę albo wyciągnę ją z ciebie w mniej przyjemny sposób.
Młodzieniec stracił pewność siebie.
– Tylko rezydencję... dla syna... Mały pałac... To wszystko.
– Cóż... – Aleksander zerwał się z krzesła. – Skoro ta sprawa jest tak mało ważna, że wysyła się zapłakane dziecko przed oblicze wysłannika cesarza, lepiej sam przyjrzę się spornemu terenowi. Może i mnie się do czegoś przyda.
Młody Fontezhi otworzył szeroko usta i zbladł. Nie było mądrze tracić ziemie należące do głowy hegedu przez własną niekompetencję.
Lord Celdric ukłonił się głęboko.
– Mój książę, heged Jurran oczywiście przyjmie każdy wyrok, jaki uznacie za sprawiedliwy. Czujemy się uhonorowani waszym zainteresowaniem. – Wyraz jego twarzy był odpowiednio poważny i pełen szacunku. Ja jednak siedziałem z boku i widziałem jego pełen zadowolenia uśmiech, gdy się ukłonił.
I tak oto musiałem spakować skrzynkę z przyborami do pisania i rejestr i pospieszyć boso ulicami miasta za Aleksandrem. Ruszył pieszo, odsyłając pospiesznie osiodłanego rumaka z powrotem do stajni. Było niesłychane, by władca chodził pieszo po ulicach miasta, nie zaś jeździł konno, więc zacząłem się zastanawiać, czy książę nie chciał w ten sposób zaszokować dworaków. A może po prostu miał ochotę rozprostować kości i ożywić się po czterech godzinach nudy.
Nie była to spokojna podróż. Dziesięciu zebranych w pośpiechu służących z pochodniami oświetlało popołudniowy półmrok, a dym wisiał wokół nas w nieruchomym, zimnym powietrzu. Pięćdziesięciu strażników, podobna liczba służących, pomocników, pucybutów i wszelkiego rodzaju dennissarów długo po tym, jak opuściliśmy bramy pałacu, kłębiła się, próbując ustalić, kto powinien iść przed kim, a kto za kim.
Mieszkańcy miasta zebrali się szybko wzdłuż drogi, gapiąc się na bajkowego młodego księcia, którego większość z nich nigdy nie widziała. Z początku obserwowały nas odziane w bogate płaszcze damy i dzieci, kupcy, sklepikarze, poganiacze i skrybowie, którzy porzucili swoją pracę, by spojrzeć na władcę. Wznosili radosne okrzyki i machali do ziemskiego ucieleśnienia chwały cesarstwa. Aleksander nie pokazywał po sobie, że ich zauważa. Tego właśnie oczekiwali. Pewnie straciliby do niego szacunek, gdyby uśmiechnął się i zamachał im w odpowiedzi. On tylko maszerował energicznie, rozmawiając przez cały czas z Sovarim, kapitanem swojej straży osobistej.
Kiedy minęliśmy łukowaty most na Ghojanie, uliczki zaczęły się robić coraz węższe i coraz bardziej błotniste, a gapie nie wyglądali już tak miło. Byli chudzi i obszarpani, cisi i przerażeni. Dzieci o pustym spojrzeniu chowały się za wychudzonymi matkami, a okaleczeni starcy otwierali pozbawione zębów usta. Próbując stłumić coraz większy smród, jeden z adiutantów Aleksandra zaczął wymachiwać kadzielnicą wydzielającą z siebie mdlący dym, lecz książę odepchnął mężczyznę i kazał mu zgasić płonące zioła w pobliskiej kałuży.
– Przez to smród robi się jeszcze gorszy. Myślisz, że jestem kobietą i nigdy nie wąchałem zadniej strony konia?
Ale nie sądzę, by Aleksander kiedykolwiek widział szumowiny swoich miast – a już z pewnością nie chodził pieszo, przez co mógł dostrzec ich oczy. Nie patrzył wprost przed siebie, jak wcześniej, lecz jego spojrzenie przeskakiwało od jednego żałosnego widoku do drugiego. Skrzywił nos z odrazą na widok trzech owrzodzonych starców, którzy przewalali się w rzece błocka i ekskrementów, walcząc o skamlącego kundla. Cofnął się od kobiety o zapadłych policzkach i zaropiałych oczach, która klęczała w błocie z wyciągniętymi rękami, jęcząc z bezrozumnego bólu. Wpatrywał się z zaciekawieniem w boczne uliczki, gdzie grupy odzianych w łachmany mężczyzn, kobiet i dzieci kuliły się wokół żałosnych ognisk, zbyt zmarznięte i osłabione, by w ogóle zwrócić na niego uwagę.
Dwie dziwki odepchnęły obszarpanych klientów i wpatrzyły się bezczelnie w księcia. Jedna z nich, hojnie obdarzona przez naturę dziewczyna z długimi lokami, wyszczerzyła się i pokiwała na niego palcem. Aleksander roześmiał się, a dziewczyna przesłała mu buziaka, zadarła spódnicę i wróciła do roboty.
Gdy procesja księcia wyszła za róg, kobieta z niemowlęciem na plecach i dwójką brudnych dzieci trzymających się jej spódnicy wypadła z ciemnego, zasłoniętego szmatą wejścia do budynku.
– Nie ma tu pracy ani chleba! – wrzasnął ze środka szorstki głos. – Idź umrzeć gdzie indziej!
Kobieta potknęła się o jednego z mężczyzn z pochodniami i upadła u stóp Aleksandra.
Młody dennissar Fontezhich, bez wątpienia pragnąc się oczyścić w oczach księcia, wrzasnął na kobietę, by się odsunęła, i kopnął ją tak mocno, że potoczyła się w stertę błota. Jeden z jego strażników chwycił przerażone dzieci za szyje i rzucił je w zamarzniętą, brudną zaspę. Maleństwa zaczęły płakać i próbowały wrócić do matki, lecz ja stałem im na drodze i zatrzymałem je w bezpiecznym miejscu. Z przerażeniem patrzyłem, jak Aleksander wyjmuje miecz. Wierzyłem, że ma zamiar zabić oszołomioną kobietę za to, że ważyła się dotknąć jego stóp. Ale on przycisnął sztych do gardła młodego Fontezhi i wpatrzył się w pełną niedowierzania twarz młodzika, jednocześnie wyciągając drugą rękę do leżącej kobiety. Wpatrywała się w niego tępo, z jej rzadkich włosów spływało błoto, zaś w otępiałych od głodu oczach malowało się jedynie pytanie, z której strony teraz spadnie cios.
– Dalej, kobieto – powiedział Aleksander, potrząsając ręką, choć nadal na nią nie patrzył. – Weź ją i wstań albo ci idioci cię zadepczą.
Wyciągnęła dłoń, jakby wkładała ją do paszczy wilka, lecz książę podniósł ją i odsunął na bok. Potem schował miecz i z zimną zajadłością spoliczkował strażnika Fontezhich, który dusił dzieci. Zadziwiony, popchnąłem maleństwa w stronę matki i cała trójka uciekła boczną uliczką. Zastanawiałem się, ile dni życia im zostało. Jeśli pogoda choć trochę się nie poprawi, pewnie niewiele.
Książę nie wspomniał o incydencie, lecz najwyraźniej zwrócił na mnie uwagę, gdy tak stałem, drżąc w pozbawionej rękawów tunice, i czekałem, aż procesja się ruszy. Wpatrywał się we mnie tak długo, że zacząłem się zastanawiać, czy nie rozzłościłem go swoją ingerencją, choćby tak niewielką. Rozejrzawszy się wokół, zaczął coś mówić, potem jednak się namyślił i kazał mi się trzymać blisko niego. Kiedy dotarliśmy do magazynu Jurranów, rozkazał jednemu ze służących lorda Celdrica znaleźć mi płaszcz i jakieś sandały, żebym nie zmarzł za bardzo i był w stanie pisać. Czułem się absolutnie oszołomiony.
Książę dość szybko przyjrzał się magazynom, po czym wydał wyrok. Dzielnica nie może zostać spalona. Mogłoby to zachęcić jej mieszkańców, żeby rozeszli się po całym mieście, powiedział. Dennissar Fontezhich oniemiał i przez cały czas macał niewielkie zadrapanie na szyi pozostawione przez miecz Aleksandra. Bez wątpienia Fontezhi założyli, że mieszkańcy spłoną z resztą brudów.
Ale Aleksander nie skończył.
– Jurranowie zapłacą za ziemię, na której stoją magazyny – powiedział. – Nie czynsz, ale całość za prawo własności. Przed końcem Dar Heged lord Celdric przedstawi mi wynik ugody. Zanotuj to, Seyonne. A przez następne dwadzieścia lat Jurranowie będą wynajmować wyłącznie karawany Fontezhich do transportowania przypraw na terenie Azhakstanu.
Mistrzowskie posunięcie. Fontezhi stracą ziemię, gdyż obrazili księcia. Jurranowie stracą złoto, gdyż obrazili potężniejszy ród. Oba rody będą musiały współpracować i najprawdopodobniej oba zyskają na umowie, co wywoła same pozytywne reakcje. Dobra robota. Mnie jednak intrygowało, jak Aleksander potraktował kobietę. Zupełnie mi to do niego nie pasowało.
Wkrótce powróciliśmy do normalności. Tego wieczora, gdy siedziałem przy biurku księcia i przepisywałem rozkazy dla dowódców wojska na północnych granicach, Aleksander wyszedł z sypialni i nalał sobie kieliszek wina, po czym wezwał jednego ze swoich adiutantów. Wskazał na zakryte zasłoną drzwi i potrząsnął głową.
– Co mam z nią zrobić, wasza wysokość?
– Wrzućcie ją z powrotem do szamba, w którym ją znaleźliście. Śmierdzi i jest bardziej wulgarna niż Veshtar. Sovari miał rację.
Adiutant zniknął za zasłoną i nie powrócił.
– Co się tak gapisz, niewolniku? – spytał Aleksander. – Była twoją przyjaciółką?
Podejrzewałem, że chodziło o uliczną dziewkę, choć nigdy jej nie zobaczyłem.


Dodano: 2006-08-01 13:56:50
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS