NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Cień doskonały" (wyd. 2024)

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Paver, Michelle - "Wędrujący duch"
Wydawnictwo: W.A.B
Cykl: Paver, Michelle - "Kroniki Pradawnego Mroku"
Tytuł oryginału: Spirit Walker
Data wydania: Wrzesień 2006
ISBN: 83-7414-214-6
Oprawa: miękka
Format: 145 x 205 mm
Liczba stron: 360
Tom cyklu: 2



Paver, Michelle - "Wędrujący duch"

Po raz pierwszy od sześciu miesięcy miał spać sam w Lesie i bardzo starannie wybrał odpowiednie miejsce. Płaski skrawek ziemi, położony na tyle wysoko względem poziomu rzeki, żeby nie trzeba się było obawiać letnich powodzi, z dala od mrowisk i widocznych ścieżek zwierząt. Zadbał też, by żadne martwe drewno nie zwieszało się nad szałasem, żadne drzewo osłabione przez burzę nie rosło w pobliżu.
Cieszył się bardzo, że po tylu nocach pod szałasem krytym skórą renifera u Kruków spędzi noc tak, jak robił to z Tatą, czyli zbuduje szałas z żywych drzew. Znalazł trzy drzewka bukowe, wygiął je ku sobie i związał korzeniem sosnowym, otrzymując w ten sposób wąską, osłoniętą przestrzeń do spania. Powstałe w ten sposób rusztowanie uzupełnił opadłymi gałęziami i uszczelnił ściółką, po czym przykrył jeszcze jedną warstwą gałęzi. Rano odwiąże drzewka, a one powrócą do pionu bez szwanku.
Przygotowawszy posłanie z zeszłojesiennych, kruchych owoców buka, wciągnął swoje rzeczy do środka. Szałas pachniał intensywnie ziemią.
– Dobry zapach – powiedział głośno. Własny głos wydał mu się nienaturalny i pełen napięcia.
Zapowiadała się ciepła noc, wiał lekki wietrzyk z południa, więc Torak zdecydował się jedynie na małe ognisko otoczone kamieniami, by ogień nie uciekł do Lasu. Rozpalił je krzesiwem i garstką sproszkowanej brzozowej kory.
Przypomniał sobie wszystkie noce, podczas których siadywali wraz z Tatą nad żarem ogniska, dumając o owej dziwnej, tajemniczej istocie – dawcy życia, który był tak wielkim przyjacielem wszystkich klanów. Co śni ogień, śpiąc wewnątrz drzew? Dokąd się udaje, gdy gaśnie?
Po raz pierwszy pomyślał o swych krewnych klanowych, z którymi miał się wkrótce spotkać. A może wśród ludzi z klanu Płowego Jelenia poczuje się wreszcie na miejscu? W końcu gdyby wszystko potoczyło się inaczej, mógłby należeć do Płowych Jeleni. Gdy się urodził matka mogła nadać mu imię z własnego klanu. Zrobił to ojciec, ale gdyby się tak nie stało, dorastałby w Puszczy, Tata żyłby nadal i nigdy nie spotkałby Wilka...
Zbyt dużo do przemyślenia naraz. Czas poszukać czegoś do jedzenia. Wykopał kilka słodkich korzeni storczyka i upiekł je w żarze, przyrządził też mieszankę z liści komosy piżmowej doprawionej dzikim czosnkiem. Smakowało nieźle, choć wcale nie był głodny. Postanowił, że zje wszystko następnego dnia.
Zawieszał właśnie skórę do gotowania na drzewie, poza zasięgiem zwierząt, które mogłyby przyjść w to miejsce na popas, gdy Lasem wstrząsnął krzyk.
Torak znieruchomiał.
Nie był to krzyk lisicy. Ani rysia szukającego partnerki. To krzyczał człowiek. A raczej coś, co kiedyś było człowiekiem. Daleko na zachodzie.
Z narastającym poczuciem grozy Torak patrzył, jak pomiędzy drzewami robi się coraz ciemniej. Zbliżał się co prawda środek lata, więc noc miała być bardzo krótka. Nie tak krótka jednak, by nie zdążył stracić ducha.
Zapadł zmierzch. Ciemniało, a Las rozbrzmiewał wciąż gadaniem drozdów i ochrypłym śmiechem dzięciołów. Ptaki będą śpiewać przez całą noc. Chłopiec cieszył się z ich towarzystwa.
Pomyślał o Krukach zasiadających wokół głównego ogniska. Przypomniał sobie woń dymu i wędzonego łososia, donośny śmiech Oslaka...
Zupełnie jakby każdy oddech lata był zatruty...
Szybko rozwinął śpiwór i wczołgał się do szałasu, kładąc broń obok siebie. Przed chwilą był jeszcze zupełnie rozbudzony. W tej chwili czuł ogromne wyczerpanie.
Zasnął.
Mrożący krew w żyłach śmiech wdarł się do jego snów. Torak zaczął mgliście uświadamiać sobie, że słyszy głośne trzeszczenie –znajome i śmiertelnie niebezpieczne zarazem...
Przebudził się w jednej chwili. Trzask padającego drzewa – padającego w stronę szałasu!
Nogi zaplątały mu się w śpiwór i nie mógł się uwolnić. Wijąc się jak gąsienica, wydostał się przez otwór wejściowy. Zdołał wstać, podskoczył i upadł, o włos omijając ognisko, po czym runął na bok, w paprocie. Dokładnie w chwili, gdy upadające drzewo rozniosło jego szałas w drzazgi.
Iskry strzeliły w niebo. Ciemne gałęzie zafalowały i znieruchomiały.
Torak leżał wśród paproci z łomoczącym sercem, zlany zimnym potem od stóp do głów. Upewnił się przecież, że w okolicy nie ma żadnych osłabionych burzą drzew, pamiętał o tym. Poza tym przez całą noc nie było prawie wiatru.
Ten śmiech. Upiorny, a zarazem tak przerażająco... dziecięcy. Nie przyśnił mu się.
Nie ważąc się ruszyć, czekał. Kiedy się wreszcie upewnił, że nic więcej się na niego nie zawali, poszedł obejrzeć resztki szałasu.
Młody jesion spadł prosto na niego, uśmiercając trzy drzewka bukowe i zagradzając dostęp do rzeczy w środku. Jeśli Torak będzie miał szczęście, uda mu się je wydobyć. W świetle ogniska wyglądały przynajmniej na nienaruszone. Ale gdyby sam nie obudził się w porę, z pewnością byłby już martwy.
Tylko jeśli to coś, co za nim szło, Dręczyciel – jak chłopiec zdążył już nazwać go w duchu – chciał jego śmierci, czemu ostrzegł go śmiechem? Zupełnie jakby się z nim bawił, umyślnie dręczył. Narażał na niebezpieczeństwo, żeby się przekonać, co zrobi Torak.
Ogień wciąż się palił. Z płonącą gałęzią w jednej ręce i nożem w drugiej, Torak przyjrzał się zwalonemu jesionowi. Zobaczył ślady topora. Ślady małych, niedbałych uderzeń. Ale skutecznych.
Było to jednak dość dziwne. Nie widział na ziemi odcisków stóp. Żadnych śladów, które pozostawia ktoś, kto zamierza się toporem na drzewo.
Raz jeszcze przyjrzał się ziemi w świetle ogniska. Znowu nic. Możliwe, że coś przeoczył, choć szanse były minimalne. Jeżeli znał się na czymś naprawdę dobrze, to na tropieniu.
Dotknął palcem krwi drzewa na pniu. Zaczynała już tężeć. A więc pień został podcięty jakiś czas temu. Wystarczyło zatem, że ktoś pchnął drzewo, gdy Torak spał.
Zmarszczył brwi. Nie da się zrąbać drzewa w całkowitej ciszy. Dlaczego nic nie usłyszał?
Po chwili już wiedział. Napełniał bukłak przy rzece – jej szum zagłuszył inne dźwięki.
Kiedy tak stał pośród spowitych mrokiem, umierających drzew, zatęsknił znów za towarzystwem Wilka. Jemu nic by nie umknęło. Miał tak czułe uszy, że słyszał, jak niebem przepływają chmury. Węch dość dobry, by zwietrzyć oddech ryby.
Ale go tu nie ma, powiedział sobie Torak surowo. Jest daleko stąd, na Górze Ducha.
Po raz pierwszy od sześciu miesięcy nie będzie mógł wyć za swoim utraconym przyjacielem. Wolał nawet nie myśleć kto – lub co – mogłoby odpowiedzieć na jego wołanie.
Zanim zdołał wydobyć swoje rzeczy i zbudować nowy szałas, zdążyła już minąć północ, a on był odrętwiały i zmęczony. Niezbyt też było mu przyjemnie z myślą, że przyczynił się do śmierci młodych drzewek. Wyczuwał ich dusze, unoszące się w powietrzu wokół niego: pełne goryczy i smutku, niezdolne zrozumieć, dlaczego odebrano im szansę, by stały się dorosłymi drzewami.
To twoja wina, zdawały się szeptać starsze drzewa. Przywlokłeś zło ze sobą...
Tym razem nie chciał ryzykować i nie wszedł do śpiwora. Zamiast tego dorzucił do ogniska, aby się bardziej przebudziło, i usiadł w nowym szałasie z toporkiem na kolanach, zarzucając na ramiona skórę renifera. Nie miał zamiaru się kłaść. Lepiej poczekać na świt...
Gwałtownie się przebudził. Znów pojawiło się uczucie, jakby ktoś go obserwował – tym razem jednak było nieco innego rodzaju. W powietrzu unosił się zapach: gorący, silny i znajomy, trochę jak woń musztardy, ale jego przyćmiony snem umysł nie był go w stanie rozpoznać.
Po drugiej stronie ogniska zabłysły oczy. Ręka chłopca zacisnęła się na toporku.
– Kto tam? – zapytał chrapliwie.
Stworzenie warknęło.
– Kim jesteś? – powtórzył Torak.
Istota weszła w krąg światła.
Wszystkie mięśnie Toraka napięły się.
Dzik. Ogromny samiec, mierzący dwa pełne kroki od ryja do ogona, cięższy od trzech dorosłych mężczyzn. Wielkie, owłosione uszy brązowego koloru sterczały do góry, a małe chytre oczka spotkały się z oczami Toraka.
Torak zmusił się, by zachować spokój. Dziki nie mają w zwyczaju atakować, jeśli nie są ranne albo nie bronią młodych; z drugiej strony rozzłoszczony dzik potrafi biec szybko jak jeleń, i jest niepokonany.
– Nie zrobię ci nic złego – powiedział chłopiec, zdając sobie sprawę, że zwierzę nie zrozumie. Miał jednak nadzieję, że samym tonem głosu zdoła przekazać znaczenie słów.
Duże uszy drgnęły. Blask ognia zatańczył na żółtych kłach. Po chwili dzik warknął z irytacją, opuścił potężny łeb i zaczął ryć wśród szczątków szałasu.
Najwyraźniej szukał pożywienia. Lato to chudy okres dla dzików, po późnych jesiennych jagodach i żołędziach nie ma już śladu. Trudno się dziwić, że szukał korzonków, żuków i robaków, gdzie tylko mógł.
Dzik przestał zwracać uwagę na Toraka, który po chwili wszedł do śpiwora i zwinął się w kłębek, wsłuchując się w uspokajające chrząkanie. Jego nowy towarzysz był mrukliwy i niezbyt uprzejmy, niemniej był towarzyszem. Zmysły dzika są bardzo czułe. Jeśli zostanie przy nim, żaden szaleniec ani Dręczyciel nie będą mogli się zbliżyć.
Niestety, z pewnością wkrótce odejdzie.
Torak patrzył w czerwone serce żaru, zastanawiając się, czy Fin-Kedinn nie miał racji; czy ktoś go nie skłonił podstępem do opuszczenia Kruków. Być może ten ktoś, kto go obserwował, uzyskał dokładnie to, czego chciał: Torak znalazł się w Lesie samotnie.

Ktokolwiek to był, przez resztę nocy miał inne sprawy na głowie.
Gdy Torak wyczołgał sie z szałasu, padało. Dzik zniknął, ogień wygasł zupełnie. Ktoś poprzesuwał kamienie i wygładził popiół. Zabrał też strzały Toraka – wpełzł do szałasu, gdy chłopiec spał, wyjął strzały z kołczana, który leżał tuż obok jego głowy, i ułożył w popiele w jakiś znak.
Torak rozpoznał go natychmiast. Trójząb Pożeraczy Dusz.
Przykląkł na jedno kolano i podniósł strzałę.
– No dobra – powiedział na głos, wstając. – Wiem, że jesteś sprytny i potrafisz się do mnie podkraść. Ale będziesz tchórzem, jeśli nie pokażesz się teraz i nie spojrzysz mi w twarz.
Nikt najwyraźniej nie zamierzał wyjść z ociekającego wodą podszycia.
– Tchórz! – krzyknął Torak.
Las czekał.
Głos chłopca rozlegał się echem wśród drzew.
– Czego chcesz? Wyjdź i pokaż się! Czego ode mnie chcesz?
Deszcz szemrał cicho wśród liści i spływał bezgłośnie po twarzy chłopca. W odpowiedzi Torak usłyszał jedynie dalekie postukiwanie dzięcioła.
Minął poranek, ale nie przestało padać. Torak lubił deszcz: przynosił przyjemny chłód i przepędzał komary. Pokonawszy dwie kolejne doliny, nabrał nieco ducha. Uczucie, że jest obserwowany, zelżało trochę. Nie słyszał więcej opętańczych skowytów.
Może to dlatego, że dzik dotrzymywał mu towarzystwa? Torak nie widział go, ale wciąż natykał się na ślady obecności zwierzęcia. Wielkie połacie rozoranej ziemi, gdzie dzik rył w poszukiwaniu korzeni. Kałuża rozchlapanego błota obok solidnie otartego pnia dębu, gdzie zażywał kąpieli i drapał się zapamiętale.
Torak czuł się dzięki niemu bezpieczniej. Miał nowego przyjaciela. Zastanawiał się, ile lat może mieć dzik, i czy jest ojcem warchlaków, na które chłopiec natknął się poprzedniego dnia.
Było już popołudnie, a ich ścieżki wciąż się krzyżowały. Pili z tego samego potoku, odpoczywali na tej samej polanie. Raz nawet obaj szukali grzybów drzewnych, a dzik warknął ostrzegawczo na Toraka i pogonił za nim kawałek, po czym rozdeptał racicą grzyb, który chłopiec miał zamiar zjeść. Kiedy Torak wrócił, i przyjrzał się bliżej, zrozumiał dlaczego. Nie był to wcale drzewny grzyb, tylko trujący, bardzo przypominający z zewnątrz te, które rosną na drzewach, jednakże o czerwonym miąższu. Na swój gburowaty sposób dzik kazał mu bardziej uważać.
Następnego ranka ciągle jeszcze padało, Las drzemał pod przykryciem chmur. Lecz brnąc dalej na wschód, Torak zorientował się, że nie tylko z powodu chmur robiło się coraz ciemniej. Las stawał się coraz bardziej mroczny.
Torak przywykł do otwartego Lasu, w którym drzewa rosną w znacznej odległości od siebie i przepuszczają mnóstwo światła, podszycie zaś na ogół nie jest gęste. Teraz jednak dotarł już do pagórków, wznoszących się na skraju Puszczy. Ogromne dęby rozstawiały przed nim potężne kończyny, nie chcąc, by szedł dalej. Podszycie było wyższe niż on: gęsto rosły cisy i trujące pędy pietrasznika. Niebo niknęło za nieprzejrzystym baldachimem liści.
Przez cały dzień nie natknął się na ślady dzika i trochę mu go brakowało. Zaczynał się bać także i tego, co miał przed sobą, nie tylko tego, co za nim podążało.
Przypomniał sobie jedną z opowieści ojca. W Puszczy wszystko wygląda inaczej, Torak. Drzewa przypatrują się baczniej, a klany są bardziej podejrzliwe. Jeżeli kiedyś się tam znajdziesz, bądź ostrożny. Pamiętaj też, że w lecie dolinami odciętymi od świata przechadza się Duch Świata pod postacią wysokiego mężczyzny z rogami jelenia...
Późnym popołudniem, w strugach deszczu, Torak przystanął niedaleko strumienia, żeby odpocząć. Zawiesił swój ekwipunek na rosłym ostrokrzewie i poszedł napełnić bukłak.
W błocie zobaczył świeże ślady. Dzik był tu przed nim, i to niedawno: odciski były wyraźne, kształt tylnych części racic zaznaczony głębiej. Dobrze było wiedzieć, że jego przyjaciel znowu się pojawił. Kiedy ukląkł, by napełnić bukłak, poczuł znajomy musztardowy zapach i uśmiechnął się.
– Zastanawiałem się właśnie, gdzie się podziewasz.
Po drugiej stronie strumienia paprocie się rozstąpiły – i wyszedł dzik.
Coś było z nim nie w porządku. Sztywna, brązowa sierść zwierzęcia ociekała potem. Ślepia były zamglone, zaczerwienione po brzegach.
Torak upuścił bukłak i zaczął się cofać.
Dzik wydał z siebie wściekły kwik.
I zaatakował.


9

Torak skoczył w stronę najbliższego drzewa, uciekając przed szarżującym dzikiem.
Paniczny strach dodał mu sił. Chwycił gałąź, podciągnął się i rozhuśtał nogi, aż znalazły się poza zasięgiem zwierzęcia. Kły gruchnęły w pień w miejscu, gdzie przed chwilą była stopa chłopca.
Drzewo zadrżało. Torak wczepił się paznokciami w korę.
Przełożył nogę przez gałąź i dźwignął się na rozgałęzienie konarów. Znajdował się zaledwie dwa kroki nad dzikiem, ale wyżej wspiąć się nie dało, drzewo było zbyt giętkie. Spadły mu buty, stopy ślizgały się od błota. Musiał się trzymać z całej siły, żeby nie spaść. Jedna z gałęzi pękła z trzaskiem. Dzik zadarł łeb i spojrzał na niego z wściekłością.
Brązowe oczy, dotąd tak spokojne i mądre, były teraz nabiegłe krwią i płonęły furią. Coś się musiało wydarzyć: dzik zmienił się w potwora. Torak ze zgrozą przypomniał sobie Oslaka.
– Jestem twoim przyjacielem – wyszeptał.
Dzik ryknął przeciągle i jak piorun pomknął w Las.
Przez jakiś czas nie wracał i w końcu Torak odetchnął z wysyłkiem. Wiedział jednak, że jest za wcześnie, by zejść na dół. Dziki to przebiegłe zwierzęta, wiedzą, jak się skutecznie zaczaić. Ten mógł być wszędzie.
Nogi miał odrętwiałe, a kiedy zmieniał pozycję, prawą łydkę przeszył silny ból. Spojrzał w dół i zauważył z przestrachem, że to nie z powodu błota się ślizgał, lecz krwi. Dzik musiał ugodzić go kłem w łydkę i jedynie szok wywołany atakiem sprawił, że chłopiec nic nie poczuł. W tej chwili jednak nie mógł nic na to poradzić.
Deszcz zelżał i pokazało się słońce. Wokół pięły się do nieba dęby i ostrokrzewy, a pod nimi rozlewało się jak okiem sięgnąć morze paproci pokryte spienionymi falami tawuł. Było bardzo spokojnie.
W powietrzu unosił się musztardowy zapach dzika. Zwierzę mogło być pięć kroków od niego, a Torak i tak by się nie zorientował. Dopóki nie będzie za późno.
Na kępie łopianu pod drzewem usiadła pleszka, strząsając z siebie krople wilgoci. Nie zjawiłaby się chyba, gdyby dzik był w pobliżu.
Torak wyjął nóż i, przeprosiwszy pospiesznie ducha wierzby, odciął małą gałąź i upuścił na dół, aby się upewnić.
Pleszka odleciała. Eksplodowały paprocie.
Torak przywarł do drzewa i patrzył, jak dzik rozdziera na strzępy gałązkę, którą przed chwilą rzucił, jak w jednej chwili zamienia ją kłami i racicami w bezkształtną masę paździerzy. Spotkałoby go to samo, gdyby zszedł z drzewa.
Dzik odrzucił resztki patyka w paprocie, odwrócił się i opuścił łeb. A potem popędził prosto w stronę wierzby.
Potężny bark uderzył w pień jak kamień o ziemię. Wierzbowe listki posypały się deszczem. Torak rozpaczliwie trzymał się gałęzi.
Zwierzę zaatakowało ponownie.
I jeszcze raz.
I znowu.
Torak zorientował się ku swemu przerażeniu, że dzik chce złamać drzewo.
Co więcej, był w stanie to zrobić – Torak zauważył ze zgrozą, że schronił się na nieodpowiednim drzewie. Zamiast wspiąć się na mocny dąb lub ostrokrzew, który przetrwałby szarżę dzika, wybrał gibką wierzbę, o pniu niewiele grubszym niż on sam.
Och, bardzo sprytnie, Torak, zadrwił z siebie w duchu.
Kolejne uderzenie. Tym razem przy akompaniamencie głośnego trzasku. W korze na pniu poniżej pojawiła się rana. Chłopiec zobaczył różowo-brązowe drewno i połyskliwą krew drzewa...
Zrób coś. Prędko!
Być może zdoła dosięgnąć najbliższego dębu, jeśli uda mu się przesunąć po tej gałęzi...
Cofnął się gwałtownie. Nie próbuj nawet. Gałąź wygląda może na mocną, ale nie ma sposobu, by utrzymała twój ciężar. Drzewo, na którym utkwił, było wierzbą kruchą, o niezwykle łamliwym drewnie. Wybrał nie tylko najmniejsze, ale i najsłabsze.
Raptem dzik zaprzestał ataków. Cisza przeraziła Toraka jeszcze bardziej, niż jego szarże.
Wiedział już, że czeka go walka na śmierć i życie – i że prawdopodobnie ją przegra. Jego toporek, łuk i strzały wisiały na ostrokrzewie, o dwa kroki za daleko, by po nie sięgnąć.
Nadzieja odpływała z jego serca jak woda wsiąkająca w piasek. Nie ma ucieczki. Czeka go śmierć.
Nie zdając sobie dobrze sprawy z tego, co robi, przyłożył dłonie do ust i zawył. Wilku! Gdzie jesteś? Pomocy!
Wiatr nie przyniósł ze sobą żadnej odpowiedzi. Wilk był daleko, na Górze Ducha.
W dodatku ta część Lasu wyglądała na bezludną. Nikt nie usłyszy jego krzyków i nie przyjdzie na odsiecz.
Wycie sprawiło, że poczuł się bardziej bezbronny, choć zarazem w dziwny sposób dodało mu sił. Należysz do klanu Wilka, powiedział sobie. Nie możesz umrzeć jak tchórzliwa wiewiórka na drzewie.
Prędko, by nie zostawić miejsca wątpliwościom, odciął wierzbową gałąź nieco dłuższą niż własna ręka i ociosał ją z bocznych gałązek. Urżnął w poprzek jej koniec, po czym rozdzielił go, otrzymując sztywny, sprężysty widelec. Broń wisi dwa kroki od niego. Być może – być może – uda się tym rozwidlonym kijem zahaczyć o rzemień przy rękojeści toporka, i przenieść go z ostrokrzewu na wierzbę.
Pod drzewem dzik śledził każdy jego ruch. Z poczerniałej od potu skóry buchała para.
Szczęśliwie się złożyło, że gałąź wierzby sięgająca w stronę ostrokrzewu była najmocniejsza. Torak wczołgał się na nią tak daleko, jak mógł i wyciągnął kij o rozwidlonym końcu jak się tylko dało.
Nie dość daleko.
Wrócił na rozwidlenie konarów. Zdjął pas z niewyprawionej skóry, okręcił go wokół pnia wierzby, zawiązał i chwycił luźny koniec. Teraz będzie się mógł wychylić nieco dalej.
Tym razem – tak! Zdołał zaczepić rozwidlonym końcem patyka o rzemień przy rękojeści toporka i powoli unieść go z gałęzi ostrokrzewu.
Topór był ciężki. Kij Toraka zgiął się – i chłopiec mógł tylko bezradnie patrzeć, jak broń ześlizguje się i spada w błoto.
Dzik kwiknął, wsunął kły pod ostrze, i cisnął toporek w paprocie.
Torak miał zbyt mało czasu, by sobie pozwolić na utratę resztek nadziei. Wciąż wychylony, sięgnął patykiem po łuk. Delikatnie, bardzo delikatnie zahaczył o cięciwę. Łuk był znacznie lżejszy – zaledwie jedna cisowa gałązka i cięciwa ze ścięgna. Bez trudu podniósł go z gałęzi.
Kiedy zawiesił go sobie na ramieniu, odzyskał nieco pewności siebie.
– Widziałeś? – krzyknął do dzika. – Myślałeś, że mi się nie uda, co?
Teraz strzały. Nie wypuszczając pasa z dłoni, Torak sięgnął znowu. Udało się! Wypleciony z trawy kołczan również był lekki, lecz kiedy chłopiec przyciągał go do siebie, zahybotał się, i strzały poleciały w błoto. Gwałtownie pociągnął go w swoją stronę – w samą porę, by pochwycić ostatnie trzy.
Przez chwilę czuł absurdalne zadowolenie.
– Trzy strzały! – wrzasnął.
Trzy strzały. Żeby zabić dorosłego dzika. To będzie mniej więcej tak samo łatwe, jak powalić dorosłego łosia bukietem kwiatów.
Dzik parsknął i podjął przerwaną szarżę. Wierzbie nie zostało już wiele czasu.
Torak skulił się na roztrzęsionym drzewie i usiłował wymierzyć. Gałęzie tłukły o jego prawy łokieć – nie było sposobu, aby oddać pewny strzał.
Wypuścił strzałę. Trafiła w bark. Dzik ryknął, ale nie zaprzestał ataku. Strzała wyrządziła mu mniej więcej tyle szkody, co ugryzienie komara.
Torak zacisnął zęby i wypuścił kolejną. Ześlizgnęła się po grubej czaszce zwierzęcia.
Pomyśl, Torak. Mierząc w głowę czy w bark, nie wyrządzisz mu wiele szkody. Celuj za bark, a może uda ci się trafić w serce.
Rozległ się kolejny trzask – i wierzba zakołysała się rozpaczliwie. Jeszcze chwila, i dzik go dopadnie.
Zwierzę odwróciło się do kolejnego ataku. Sekundę przed tym Torak dostrzegł jaśniejszy skrawek sierści za przednią nogą. Wymierzył – i puścił cięciwę.
Strzała wbiła się głęboko w ciało zwierzęcia. Dzik kwiknął – i runął na bok.
Cisza.
Torak słyszał tylko swój spazmatyczny oddech i szmer deszczu wśród paproci.
Dzik leżał nieruchomo.
Chłopiec czekał, póki starczyło mu cierpliwości. Dzik wciąż leżał bez ruchu, więc w końcu opuścił się z drzewa na ziemię.
Stanął na zrytej polance, a wierzba konała za nim. Czuł się rozpaczliwie widoczny. Nie miał już strzał ani toporka, jedynie nóż.
Dzik musiał był martwy. Pokryte pianą boki nie poruszały się.
Ale Torak nie zamierzał ryzykować. Ścierwo leżało trzy kroki od niego. Musi się lepiej uzbroić, zanim do niego podejdzie.
Skradając się, podszedł do wierzby i zaczął szukać toporka wśród paproci.
Za jego plecami dzik dźwignął się chwiejnie na nogi.
Torak zaczął desperacko rozgarniać paprocie. Toporek musi gdzieś tu być...
Dzik rzucił się do ataku.
Chłopiec zobaczył topór – skoczył po niego – odwrócił się, i zatopił broń w masywnym karku.
Dzik padł martwy.
Torak stał na trzęsących się nogach i oddychał ciężko, obiema rękami ściskając topór.
Deszcz płynął po policzkach chłopca jak łzy i kapał melancholijnie na liście. Torak poczuł, że robi mu się niedobrze. Po raz pierwszy w życiu zabił zwierzę, którego nie zamierzał zjeść. Po raz pierwszy zabił przyjaciela.
Wyszarpnął toporek, ukląkł i położył drżącą dłoń na gorącej, błyszczącej sierści.
– Wybacz mi, przyjacielu – odezwał się do dzika. – Musiałem to zrobić. Niech twoje dusze... odejdą w pokoju.
Szklane oko patrzyło na niego niewidząco. Dusze opuściły już dzika. Torak wyczuwał je w pobliżu. Bardzo blisko. Bardzo złe.
– Potraktuję cię z szacunkiem – powiedział, gładząc przesiąknięty potem bok. – Przyrzekam.
Jego ręka błądząca pośród gęstej szczeciny natrafiła na coś twardego.
Rozsunął włosie – i zaparło mu dech. Zobaczył dziwaczną strzałkę, tkwiła głęboko pomiędzy żebrami zwierzęcia.
Wydobył ją nożem i umył w strumyku. Nigdy dotąd czegoś podobnego nie widział. W kształcie podobna do liścia, złowieszczo najeżona kolcami, zrobiona z drewna utwardzonego ogniem.
W Lesie za jego plecami rozległ się śmiech. Chłopiec odwrócił się. Śmiech ucichł, rozpłynął się wśród drzew.
Powoli docierało do niego znaczenie znaleziska. To z tego powodu dzik go zaatakował. Nie zmienił się w potwora. Został zraniony. Ktoś był tak okrutny i zły, że ugodziwszy go tą strzałką, nie podążył za nim, aby go dobić, jak nakazują święte prawa polowania, lecz pozwolił oszalałemu z bólu zwierzęciu uciec i atakować każdego, kto mu stanie na drodze.
A ponieważ Torak był jedynym stworzeniem w tej części Lasu, ten, kto ugodził dzika strzałką, musiał liczyć na to, że chłopiec będzie pierwszą ofiarą.


10

Torak zawinął kawałek wątroby dzika w liście łopianu i nadział na rozdwojoną na końcu gałąź dębu.
– Dzięki niech będą opiekunowi klanu za to mięso – wymruczał, jak to robił wcześniej niezliczoną ilość razy.
Po raz pierwszy w życiu nie czuł jednak wdzięczności. Mógł myśleć tylko o mądrym, starym dziku, węszącym w ściółce, dotrzymującym mu towarzystwa całą noc. O tłustych, puszystych warchlakach, które straciły ojca.
Pokuśtykał z powrotem do padłego zwierzęcia. Było ogromne. Z wielkim wysiłkiem zdołał je odwrócić, aby rozciąć brzuch i dostać się do wnętrzności, lecz po tym opadł zupełnie z sił.
Jak dotąd największym upolowanym przezeń zwierzęciem był młody koziołek, a i tak oprawienie go zajęło Torakowi dwa wyczerpujące dni. Dzik był wielokrotnie większy. Będzie przy nim roboty na pół miesiąca.
Nie miał tyle czasu. Musiał się dostać do Puszczy i zdobyć lekarstwo.
Ale nie było wyboru. Najstarsze ze wszystkich praw brzmiało, że jeśli zabiłeś, musisz potraktować upolowane zwierzę z szacunkiem i wykorzystać każdą jego część. Był to Pakt, który w zamierzchłych czasach zawarły klany z Duchem Świata. Torak musiał się z niego wywiązać, gdyż inaczej naraziłby się na niewyobrażalne nieszczęścia.
Trzeba było zająć się też raną na łydce. Piekła bardzo. Nawet deszcz nie był w stanie jej schłodzić.
Odnalazł przy strumieniu kępę mydlnicy. Roztarł kilka mokrych liści, uzyskując śliską papkę, którą umył nogę. Bolało tak bardzo, że oczy zaszły mu łzami.
Teraz należało zszyć ranę. Wyciągnął kilka kościanych igieł z plecaka – który wciąż wisiał nietknięty na ostrokrzewie – i wybrał najcieńszą, oraz kawałek nici ze ścięgna jelenia. Nić, którą zrobił sam po upolowaniu koziołka, była gruba i gruzłowata. Kiedy zobaczyła ją Venda, nie powiedziała ani słowa, tylko dała mu kłębek własnego wyrobu. Jej nić była cienka jak pajęczyna, a on dziękował kobiecie bez tchu.
Pierwsze nakłucie igłą było nie do zniesienia. Przeciągając nić pod skórą, zaczął jęczeć i musiał skakać w kółko na jednej nodze z igłą sterczącą z łydki, nim zdobył się na odwagę, by wbić ją ponownie. Kiedy wreszcie skończył, łzy płynęły mu strumieniami po twarzy.
Teraz opatrunek. Wykorzystał trochę przeżutej wierzbowej kory – tej miał przynajmniej pod dostatkiem – choć kiedy smarował nią ranę, piekło nie do wytrzymania. Następnie przyłożył do łydki miękki środek huby i wszystko obwiązał brzozowym łykiem, by się trzymało.
Gdy skończył, trząsł się cały. Rana wciąż bolała, ale nie tak bardzo, jak przedtem.
Odszukał swoje buty – zabłocone, ale nieuszkodzone – i wciągnął je na nogi. Na szczęście były to buty letnie, z podeszwą z niewyprawionej skóry i miękkie na górze, więc nie będą obcierać łydki. Upchnął resztę huby w plecaku. Przyda się na wymianę opatrunku za kilka dni.
Za kilka dni...
Wciąż będzie tutaj, oprawiając zabitego dzika. O ile Dręczyciel nie dopadnie go wcześniej.
Deszcz ustał. Strzaskana wierzba ociekała wodą, wilgoć połyskiwała na ciele martwego zwierzęcia. W pobliżu wylądowały dwa kruki, łypiąc oczyma z nadzieją. Torak odegnał je.
Czarne plamy zatańczyły mu przed oczyma i uświadomił sobie, że jest słaby z głodu. Oprawianie dzika będzie musiało poczekać. Musiał coś zjeść.
Skończył zapasy, które wziął ze sobą z obozu Kruków. Miał teraz tyle mięsa, że nie musiał się obawiać, iż mu go zabraknie. Choć nigdy nie miał mniejszej ochoty na mięso.
Pod bacznym spojrzeniem ptaków wmusił w siebie resztę wątroby. Wypicie krwi przyszło z jeszcze większym trudem. Większość i tak wsiąkła w błoto – tego błędu nie był już w stanie naprawić. Było to niezgodne z Paktem i mogło ściągnąć nieszczęście. Aby przebłagać Ducha, wyjął z plecaka kubek z brzozowego drewna i zebrał resztę krwi, która pozostała w jamie ciała. Starał się nie myśleć o Oslaku, który wystrugał ten kubek pewnej długiej zimowej nocy; ani też o tym, że właśnie pije krew przyjaciela.
Aby stłumić przykry smak, schrupał kilka młodych łodyg łopianu. I dopiero wtedy zabrał się do oprawiania dzika.
Obdarcie zwierzęcia ze skóry było morderczym zadaniem. Kiedy skończył, był już niemal zmierzch, bolały go plecy, ręce miał osłabłe z wysiłku i cały się trząsł ze zmęczenia. Skóra zwierzęcia leżała ubłocona, śmierdząca i brudna. Nie zdążył jej umyć, ani nawet nie zaczął zeskrobywać resztek mięsa i tłuszczu. A gdy się z tym upora, będzie musiał całymi dniami nacierać ją popiołem drzewnym i roztartym mózgiem, a także suszyć mięso i kroić kości na haczyki i groty do strzał.
Nie wspomniawszy nawet o tym, że musi jeszcze zbudować szałas i rozpalić ogień, zanim się całkiem ściemni...
– Samo się nie zrobi – rozległo się za nim.
Torak podskoczył.
Nie widział nikogo. Paprocie wyrastały w tym miejsu na wysokość dorosłego mężczyzny, pomiędzy nimi był tylko mrok.
– Kto tam? – zapytał.
Zrobił krok naprzód i zdał sobie sprawę, że zostawił całą broń przy zabitym zwierzęciu.
Zobaczył w paprociach twarz, wpatrującą się w niego natarczywie.
Twarz z liści.


11

Istota o liściastej twarzy nie była sama.
Tuż obok pojawiła się jeszcze jedna. Potem kolejna. I jeszcze. Torak był otoczony.
W miarę, jak kolejne tajemnicze postacie wyłaniały się z drzew, Torak zdawał sobie sprawę, że chociaż ich twarze przypominają Dręczyciela, należą jednak do dorosłych kobiet i mężczyzn – u ich rąk nie zauważył szponów.
Mieli brązowe, długie włosy przeplecione nitkami włosia z ogonów leśnych koni. Brody mężczyzn były ubarwione na zielono, na podobieństwo mchu zwieszającego się ze świerkowych gałęzi. Na ustach wszystkich znać było ciemnozielone plamy, jednak najbardziej niepokojące wrażenie robiły liście na twarzach. Torak zorientował się, że są to zielono-brązowe tatuaże: liście dębu u kobiet, ostrokrzewu u mężczyzn. To właśnie te tatuaże sprawiały, że spoglądając na nich, miało się nieznośne uczucie, jakby ci ludzie patrzyli spomiędzy drzew – nawet teraz, kiedy stali na otwartej przestrzeni.
Byli boso, ubrani w spodnie do kolan i bezrękawniki wyplatane z kory w sposób, z którym Torak się nigdy dotąd nie zetknął. Wszyscy mieli doskonałe, dobrze naoliwione łuki oraz strzały o grotach z zielonego łupka i brzechwach z piór dzięcioła. Wszyscy mierzyli do niego.
Torak pospiesznie przyłożył ręce do serca na znak przyjaźni.
Strzały nie opadły.
– Jesteście... z Puszczy? – zapytał chrapliwym głosem.
Zgadywał. Niemniej była pewna różnica pomiędzy tymi ludźmi a Dręczycielem. Wyczuwał dzikość i niebezpieczeństwo – ale nie zło.
– A ty – przemówiła kobieta, która pierwsza odezwała się do niego – dotarłeś do granic Puszczy i musisz zawrócić.
– Myślałem, że Puszcza zaczyna się dalej na wschodzie...
– Byłeś w błędzie – ucięła kobieta głosem lodowatym jak leśny staw nocą.
Miała wydłużoną, nieufną twarz z osadzonymi zbyt blisko siebie oczyma i wyglądała na starszą od pozostałych. Torak zastanawiał się, czy jest Przywódczynią.
– Dotarłeś do Prawdziwego Lasu – powiedziała. – Nie wolno ci iść dalej.
Prawdziwy Las? Mimo wszystko Torak poczuł gniew. Co się porobiło z tym Lasem, od czasu, kiedy był dzieckiem?
– Przychodzę jako przyjaciel – mówił, starając się nadać swemu głosowi przyjazny ton, co nie za bardzo się udało. – Mam na imię Torak. Mam w Puszczy krewnych klanowych. Z klanu Dębu i Płowego Jelenia, po matce. Do jakiego należycie klanu?
Kobieta wyprostowała się.
– Konia leśnego – odrzekła wyniośle. – O czym doskonale byś wiedział, gdybyś mówił prawdę.
– Mówię prawdę – powiedział Torak.
– Udowodnij.
Twarz Toraka spłonęła rumieńcem. Chłopiec podszedł do plecaka i przyniósł róg na lekarstwa swojej matki. Róg zrobiony był z wydrążonej końcówki rogu jelenia, zaopatrzony w podstawę i korek z czarnego drewna dębowego. Fin-Kedinn polecił go trzymać w ukryciu, ale Torakowi nic innego nie przychodziło do głowy.
– Oto dowód – powiedział, podając im róg.
Przywódczynił cofnęła się gwałtownie, jakby naraził ją na jakieś niebezpieczeństwo.
– Połóż to na ziemi! – krzyknęła. – Nie dotykamy obcych! Możesz być upiorem albo demonem!
– Przepraszam – powiedział pospiesznie Torak. – Kładę... kładę to tutaj.
Położył róg na ziemi, a kobieta podeszła, aby się przyjrzeć. Torakowi przyszło na myśl, że Konie Leśne mają o wiele więcej wspólnego ze swym zwierzęciem klanowym niż tylko końskie włosie w czuprynach.
– To róg wyrobu klanu Płowego Jelenia – oceniła kobieta.
Wśród pozostałych rozległ się szmer niedowierzania.
Kobieta zbliżyła się do Toraka o krok i spojrzała mu w twarz.
– Jest w tobie coś z Prawdziwego Lasu, pomimo zła, które tu wyrządziłeś. Nie znamy twoich tatuaży klanowych. Nie przejdziesz.
– Co takiego? – zawołał Torak. – Ale ja muszę!
– Nie wejdziesz do Prawdziwego Lasu! – odezwał się jeden z mężczyzn. – Popatrz tylko, jak potraktowałeś dzika!
211; A wierzbę? – włączył się kolejny. – Leży w błocie! Umiera i nic nie jest w stanie uśmierzyć jej bólu!
– A jak niby uśmierzacie ból drzew? – zapytał Torak z oburzeniem.
Siedem par orzechowych oczu spojrzało na niego groźnie zza wytatuowanych liści.
– Potraktowałeś naszego brata i siostrę w bardzo zły, chory sposób – oznajmiła Przywódczyni. – Nie możesz temu zaprzeczyć.
Torak zerknął na strzaskane drzewo i umazane błotem ciało zwierzęcia.
– Weźcie ich – powiedział.
– Co takiego? – spytała kobieta, a jej oczy zwęziły się.
– Weźcie dzika i wierzbę – powtórzył Torak. – Jest was siedmoro, a ja jestem sam. Zajmiecie się nimi lepiej niż ja. W ten sposób unikniemy złego losu.
Kobieta zawahała się, jakby spodziewała się, że to jakaś sztuczka. Potem odwróciła się do swoich ludzi. Ku zdziwieniu Toraka, nie odezwała się, lecz wykonała szereg nieznacznych, subtelnych gestów dłonią.
Czterech mężczyzn natychmiast wystąpiło naprzód, wydobyło wąskie noże z zielonego łupka i zajęło się martwym zwierzęciem. Ze zdumiewającą prędkością, zwinnie poćwiartowali je, zapakowali skórę i wnętrzności w wyjęte z plecaków siatki z kory i zarzucili je sobie na ramiona.
– Wrócimy po naszą siostrę – powiedział jeden z nich, wskazując głową na wierzbę i zerkając z pogardą na Toraka. – Złożymy ją na odpoczynek. – I już go nie było, rozpłynął się w Lesie wraz z trójką towarzyszy.
Po dziku nie został żaden ślad, nie licząc kłów, które mężczyzna z klanu Konia Leśnego położył przed Torakiem.
– Musisz je zatrzymać – powiedziała doń surowo kobieta – na znak wielkiego zła, które wyrządziłeś zwierzęciu. Gdybyś pochodził z Prawdziwego Lasu, do końca życia musiałbyś je nosić w ramach pokuty.
Torak zwrócił się do Przywódczyni.
– Wiem, że postąpiłem źle, ale nie chciałem tego.
– To nie ma znaczenia.
Chłopiec zaczerpnął tchu i spróbował jeszcze raz.
– Przyszedłem tu, bo potrzebuję waszej pomocy. W Lesie panuje choroba...
– Wiemy o tym – przerwała mu Przywódczyni.
– Naprawdę? Czy tutaj też?
Przywódczyni zadarła głowę.
– W Prawdziwym Lesie nie ma chorób. Dobrze strzeżemy naszych granic. Ale drzewa mówią nam wiele rzeczy. Opowiedziały nam o złu nękającym ich siostry na zachodzie. Szepczą o nim, od kiedy się zjawiło.
Torak zastanowił się nad jej słowami.
– Mówi się, że jeden z waszych Czarowników zna lekarstwo.
– Nie mamy żadnego lekarstwa – odpowiedziała.
Torak zaniemówił.
– Wiem, że was rozgniewałem – zaczął ostrożnie. – Proszę o wybaczenie. Jeśli wasz klan nie ma lekarstwa, to może jakiś inny...
– Nie mamy lekarstwa – powtórzyła Przywódczyni z naciskiem. – W Puszczy nie znajdziesz żadnego leku! Ludzie z klanu Wydry za dużo gadają! Zachowują się zbyt lekkomyślnie, podobnie jak ich zwierzę klanowe!
– Naprawdę nie możecie mi pomóc? – spytał z niedowierzaniem Torak. – Ani wy, ani nikt z Puszczy? Umierają ludzie.
– Bardzo nad tym boleję – powiedziała Przywódczyni głosem, który nie świadczył ani trochę o współczuciu. – Ale nie zmienię prawdy. To, czego szukasz, znajduje się nad Morzem.
Torak wlepił w nią wzrok.
– Nad Morzem?
– Musisz iść na zachód. Tak mówią drzewa. Idź na zachód najdalej, jak się da. Tam znajdziesz to, czego szukasz.
– Dlaczego miałbym wam wierzyć? – spytał Torak. – Próbujecie się tylko mnie pozbyć.
Twarz kobiety stała się nieprzenikniona.
– Drzewa nigdy nie kłamią. Gdyby była w twych duszach choć odrobina Prawdziwego Lasu, wiedziałbyś o tym. Ale tak nie jest, bo inaczej nie wyrządziłbyś tego całego zła!
– Wcale nie chciałem zabijać tego dzika – powiedział Torak. – Musiałem to zrobić. Zaatakował mnie. Ktoś go zranił i tak pozostawił.
Pozostałe Konie Leśne krzyknęły ze zgrozą.
– Cóż za niewyobrażalne zło! – zawołała Przywódczyni. – Co masz na dowód swych słów? Jak to możliwe, że nic o tym nie wiemy, skoro nawet trzask pękającej gałązki nie może nam umknąć w Lesie?
Torak schylił się i podniósł strzałkę, którą wydobył z boku dzika. Przypomniawszy sobie, że Konie Leśne niechętnie dotykają obcych, położył ją przed kobietą na ziemi.
Ich reakcja zaskoczyła go zupełnie. Przywódczyni parsknęła, unosząc brunatnozielone wargi i odsłaniając olśniewająco białe zęby.
– Masz czelność nas oskarżać?
– Oczywiście, że nie! – zaprzeczył Torak.
Dopiero teraz dostrzegł to, co wcześniej mu umknęło: wiązkę strzałek z ciemnego drewna – dokładnie takich, jak ta, którą znalazł w boku dzika – przytroczonych do pasa kobiety.
– Więc kogo? – zapytała gwałtownie Przywódczyni. – Inne klany Puszczy? Mów prędko, albo zginiesz.
– Nie wiem! – krzyknął Torak. – To znaczy, widziałem to, ale nie wiem, co to jest. Znalazłem po prostu tę strzałkę w boku dzika!
Ku jego uldze, Konie Leśne opuściły łuki.
– Nazywam to Dręczycielem – powiedział. – Ma twarz taką jak wy... nie, nie, mam tylko na myśli, że jest wytatuowana jak wasze, w liście. Ale jest małe, jak dziecko, ze szponami u rąk i nóg.
Przywódczyni cofnęła się. Jej zielone usta ściągnęły się, a twarz pod tatuażem pobielała.
– Musisz natychmiast stąd odejść – wydyszała. – Jeżeli zrobisz choć jeden krok w stronę Puszczy, przysięgam na wszystkie drzewa, które dały mi życie, że nie pożyjesz dość długo, by zrobić kolejny!
Torak spojrzał jej w oczy i zobaczył w nich trwogę.
– Wiesz, o czym mówię, prawda? – powiedział. – Wiesz, czym jest Dręczyciel.
Przywódczyni nie odpowiedziała. Zrobiła kolejny znak dłonią do swoich ludzi, a oni odwrócili się i rozpłynęli wśród drzew.
– Nie! – zawołał Torak, biegnąc za nimi. – Powiedz mi, co to jest! Przynajmniej to mi powiedz!
Tuż obok jego twarzy zafurkotała strzała.
– Powiedzcie mi, co to jest! – wrzasnął.
Sekundę przed zniknięciem, Przywódczyni odwróciła się.
– Tokorog... – wyszeptała.
– Co to znaczy? – spytał Torak.
– Tokorog...
Zielona twarz znikła wśród liści.
Jeszcze długo po jej zniknięciu słowo unosiło się w powietrzu jak zła wróżba.
Tokorog...


12

– Tokorog? – spytała Renn, przyciskając obandażowaną dłoń do piersi. – Co to takiego?
– Nie tutaj – syknęła Saeunn.
Bez słowa ruszyła przez obóz. Zgarbiona niczym stare, sterane burzami drzewo, poruszała się jednak z zadziwiającą chyżością, torując sobie drogę laską. Minęła ludzi pracujących przy wędzarni, Skałę Opiekuna i zagłębiła się w cień wąwozu. Nie oglądała się. Po prostu uznała, że Renn pójdzie za nią.
Dziewczyna zrobiła to, tłumiąc irytację. Ludzie obrzucali ją pełnym szacunku spojrzeniem, zupełnie jakby już była Czarownicą. Zdaje się, że było dla nich oczywiste, iż Renn jest uczennicą Saeunn. Dziewczyna nie mogła tego znieść.
Od uderzenia choroby upłynęły trzy dni, i zachorowały cztery następne osoby. Aby nie zrobiły krzywdy sobie czy innym, Fin-Kedinn musiał podjąć drastyczne działania zamknął je w jaskini: po drugiej stronie rzeki, rozkazując strzec ich dzień i noc.
Renn wyczuwała strach w powietrzu. Widziała go w oczach ludzi. Czy będę następny? Czy będziesz następna?
Bała się okropnie, że przez to ugryzienie na nią przyjdzie kolej. Musiała się komuś zwierzyć; chciała usłyszeć, że się myli. Ale Saeunn zabroniła jej o tym mówić.
W przeszłości jej zakaz nie powstrzymałby Renn, która przez całe życie sprzeciwiała się Saeunn i nie miała powodu, by usłuchać jej teraz. Tylko że wszyscy, którym zazwyczaj się zwierzała, zniknęli. Oslak nie żył. Venda wróciła do klanu Wierzby, w którym przyszła na świat. Torak zniknął.
Torak... Nie było go od dwóch dni i każda myśl o nim przepełniała ją wściekłością. Nie był jej przyjacielem. Przyjaciele nie odchodzą bez słowa, zostawiając po sobie jedynie kamyk, pomalowany kamyk.
Polowała każdego dnia, aby rozładować emocje, a ponieważ była dobrym myśliwym, Fin-Kedinn pozwalał jej na to. Właśnie podczas polowania została ugryziona. W jakimś sensie więc również i temu winny był Torak.
Zdarzyło się to rankiem. Wstała o świcie i wyruszyła w zasnuty mgłą Las, do leszczynowej gęstwiny na południowym wschodzie doliny, gdzie wcześniej zastawiła kilka pułapek.
Kiedy dotarła na miejsce, uznała, że w okolicy nie ma żywego ducha. Zaraz potem usłyszała w głębi gęstwiny szelest liści.
Tak się złożyło, że wyleciała jej wówczas z pamięci jedna z pierwszych reguł polowania, które wpoił jej Fin-Kedinn, i wetknęła rękę w liście, nie przyjrzawszy im się najpierw uważnie.
Ból był przeszywaący. Jej krzyk wstrząsnął lasem i posłał w powietrze chmary turkawek.
Krzycząc, starała się wyrwać dłoń z morderczego uścisku – lecz cokolwiek ją ugryzło, mocno zacisnęło zęby. Nic nie widziała, gdyż liście były zbyt gęste, a ona bała się je odgarnąć. Wyjęła nóż, dźgnęła – i cofnęła ze zgrozą uzbrojoną dłoń. To nie żmija ją ugryzła. Ani łasica. To było dziecko. Przez mgnienie oka widziała błysk oczu pod sklejonymi od brudu włosami i ostre, brązowe zęby tkwiące głęboko w jej dłoni.
Podniosła nóż, by je odstraszyć. Stworzenie rzuciło jej spojrzenie pełne najczystszej nienawiści, puściło dłoń i zasyczało – zasyczało jak rozzłoszczony rosomak. Potem uciekło.
Chwilę później nadbiegli Thull i Fin-Kedinn z toporami w dłoniach.
Z powodów, których sama nie rozumiała, Renn nie opowiedziała im o zajściu, lecz schowała dłoń za plecami, starając się ukryć roztrzęsienie pod maską zakłopotania.
– Ależ ja jestem głupia, że najpierw nie popatrzyłam. Całe szczęście, że to tylko łasica.
Thull odetchnął z ulgą, zadowolony, że nie było to nic gorszego, i wrócił do obozu. Fin-Kedinn obrzucił ją badawczym spojrzeniem, na które odpowiedziała milczeniem.
– Co to było? – spytała ponownie, kiedy Czarownica Kruków przystanęła po przejściu dwadziestu kroków w głąb wąwozu. Renn rozejrzała się z niepokojem. Nie lubiła wąwozu i zapuszczała się d jedynie wtedy, kiedy naprawdę musiałą.
Stały w głęboko ocienionym miejscu, choć był środek dnia. Wąwóz jak zawsze spowijał cień, majaczące po obu stronach ściany odsłaniały na górze tylko niewielki skrawek nieba. Szeroka Woda też nie przepadała za tym miejscem. Ze złością huczała pośród chaotycznie rozrzuconych głazów.
Renn zadrżała. W takim miejscu tokorog mógłby się do niej podkraść, a ona nawet by go nie usłyszała...
– Tokorog – mruknęła Saeunn, sprawiając, że dziewczyna podskoczyła.
– Ale co to znaczy?
Saeunn nie odpowiedziała. Kucnęła na twardej, czerwonej ziemi tuż przy krawędzi rzeki. Podniosła tunikę, odsłaniając kościste kolana. Była boso. Jej paznokcie u stóp były brązowe i zakrzywione.
Któregoś razu Torak powiedział Renn, że Saeunn przypomina mu kruka. „Bardzo starego kruka, który dawno stracił wszystkie uczucia”. Renn miała wrażenie, że Czarownica podobna jest bardziej do spieczonej ziemi: wyschniętej na wiór i bardzo, bardzo twardej. Ale jeśli idzie o uczucia, Torak się nie mylił. Renn znała Saeunn od urodzenia i nie pamiętała ani jednego jej uśmiechu.
– Dlaczego miałabym ci powiedzieć, czym jest tokorog? – zaskrzeczała chrapliwie Saeunn. – Chcesz wiedzieć, ale magii uczyć się nie chcesz.
– Bo magia mi się nie podoba – odpaliła Renn.
– Ale jesteś w niej dobra. Potrafisz przewidzieć to, co się dopiero ma zdarzyć.
– Jestem też dobra w polowaniu, ale ty...
– Zatracasz się w polowaniu – przerwała Saeunn – aby uciec przed swoim przeznaczeniem. Aby uciec przed życiem Czarownicy.
Renn odetchnęła głęboko i powściągnęła swą zapalczywość. Spieranie się z Saeunn przypominało próby przecinania krzemienia piórkiem. Co gorsza, w słowach kobiety mogło być nieco prawdy.
Postanowiła okazać cierpliwość, dopóki nie dowie się tego, czego chciała.
– Opowiedz mi o tokorogu – poprosiła.
– Tokorog – zaczęła Saeunn – jest dzieckiem, które rosło w ciemności, by stać się siedliskiem demona.
Kiedy mówiła, mrok zgęstniał i zaczął siąpić deszcz, skrapiając czerwoną ziemię.
– Tokorog – ciągnęła – nie zna dobra ani zła. Nie wie, co słuszne, a co nie. Nie zna litości, gdyż nauczono go nienawidzić świata. Nie słucha nikogo oprócz swego twórcy.
Czarownica wpatrzyła się w czarną, pędzącą wodę.
– To jedna z najbardziej przerażających istot Lasu. Nie spodziewałam się usłyszeć o nim za życia.
Renn opuściła wzrok na zranioną dłoń. Rana bolała mocno pod opatrunkiem, który Saeunn wykonała z podbiału i pajęczyn.
– Mówiłaś o jego „twórcy”. Co to znaczy?
Szponiasta dłoń Saeunn zacisnęła się na lasce.
– To ktoś, kto uprowadził dziecko. A potem przywołał demona i uwięził go w jego ciele.
Renn potrząsnęła głową.
– Dlaczego nigdy wcześniej o tym nie słyszałam?
– Bardzo niewielu ludzi wie, czym jest tokorog – wyjaśniła Saeunn. – A jeszcze mniej o nim mówi. Poza tym – dodała z wymówką w głosie – ty nie chcesz nic wiedzieć o magii. Czy może zmieniłaś zdanie?
Renn zaczerwieniła się.
– W jaki sposób powstaje tokorog?
Ku jej zaskoczeniu kąciki bezwargich ust kobiety opadły odrobinę w grymasie uznania.
– Sięgasz do sedna rzeczy, to dobrze. Tak właśnie robi Czarownica.
Renn nie odezwała się.
Saeunn narysowała na ziemi znak, którego dziewczyna nie mogła widzieć.
– Mroczna sztuka, dzięki której powstaje tokorog – podjęła – odeszła w zapomnienie dawno temu. A przynajmniej tak nam się zdawało. Wygląda na to, że ktoś ją ożywił. – Podniosła dłoń, odsłaniając trójząb Pożeraczy Dusz, który narysowała na ziemi.
Renn spodziewała się trochę, co zobaczy, jednakże zaskoczyło ją to, że jej podejrzenia się potwierdziły.
– Ale w jaki sposób powstaje? – spytała. Jej głos był ledwie słyszalny wśród ryku Szerokiej Wody.
Saeunn oparła brodę na kolanach i wpatrzyła się w rzekę. Renn podążyła za jej spojrzeniem – w dół, w dół, aż do ciemnego dna.
– Najpierw porywa się dziecko – powiedziała Czarownica. Znika ono na przykład, kiedy pilnujący je krewny odwróci się na chwilę. Szukają go później, myślą, że odeszło kawałek i zabłądziło w lesie. A potem chodzą w żałobie, uznawszy, że zaginęło na dobre, albo że zjadł je ryś lub niedźwiedź.
Renn pokiwała głową. Znała ludzi, którzy stracili w ten sposób dzieci – każdy znał kogoś takiego – i zawsze było jej ich żal. Sama straciła kogoś bliskiego. Przez pięć miesięcy nie było wiadomo, gdzie jest jej ojciec, póki nie odnaleziono ciała. Miała wtedy siedem lat. Dobrze pamiętała, jakie okropne cierpienie sprawiała jej ta niepewność.
– Byłoby lepiej dla dziecka – powiedziała posępnie Saeunn – gdyby faktycznie porwał je niedźwiedź lub ryś. Lepiej, niż gdyby miało się zmienić w tokoroga.
Renn zmarszczyła brwi.
– Dlaczego? Tak przynajmniej żyje.
– Żyje?! – Koścista dłoń zacisnęła się znowu. – Całymi miesiącami w ciemności? Żadnego ciepła, tylko to, co niezbędne, aby utrzymać dziecko przy życiu? Żadnego jedzenia oprócz gnijącego mięsa nietoperzy, które musi wygrzebywać z własnych nieczystości? I co najgorsze, żadnych ludzi. Dopóki nie zapomni dotyku matczynej dłoni; nie zapomni własnego imienia.
Renn poczuła, jak dreszcz zła przenika ją do szpiku kości.
– A potem – ciągnęła Saeunn – kiedy nie zostaje z niego nic prócz pustej skorupy, dopiero wtedy twórca wzywa demona i umieszcza go w ciele nosiciela.
– Masz na myśli... dziecko – mruknęła Renn. – To przecież wciąż jest dziecko.
– To jest nosiciel, siedlisko demona – powiedziała Saeunn bezbarwnym głosem. – Dusze dziecka zostają uwięzione na zawsze.
– Ale...
– Dlaczego wciąż temu przeczysz? – spytała Saeunn.
– Bo to ciągle jest dziecko. Może dałoby się jeszcze je uratować...
– Głupia! Nigdy nie pozwól, by dobroć zmąciła ci umysł! A teraz powiedz, czym jest demon? Szybko! Mów!
Przyszedł czas na sprzeciw.
– Każdy to wie. Dlaczego ma ci to teraz mówić?
– Nie spieraj się ze mną, dziewczyno. Rób, co mówię!
Renn wyrzuciła z siebie potok słów.
– Demon zaczyna istnieć, kiedy jakaś istota umiera, a jej dusze się rozpraszają i ginie dusza klanu. Mając tylko duszę imienia i duszę świata, nie żywi żadnych uczuć klanowych, więc nie zna dobra i zła. Nienawidzi wszystkiego, co żyje... – Urwała, przypomniawszy sobie tę chwilę zeszłej jesieni, kiedy sama zajrzała w oczy demona i zobaczyła tylko gorejącą, nieskończoną nienawiść. – Istnieje tylko po to, by niszczyć wszystko, co żywe – zająknęła się. – Tylko po to, by niszczyć.
Czarownica uderzyła laską o ziemię i zakrakała, co niemal przypominało śmiech.
– Dobrze! Dobrze! – Zbliżyła twarz do Renn, która mogła teraz widzieć żyłkę pulsującą na skroni kobiety. – Właśnie opisałaś, czym jest tokorog. Może i wygląda jak dziecko, ale nie daj się zwieść! To tylko ciało. Demon zwyciężył. Dusze dziecka zostały pogrzebane zbyt głęboko i nigdy nie zdołają uciec.
Renn chwyciła się za ramiona.
– Jak ktoś mógłby zrobić dziecku coś takiego?
Saeunn wzruszyła ramionami, jak gdyby istnienie zła było tak oczywiste, że nie wymagało komentarza.
– A po co jest ten tokorog? – spytała Renn. – Po co ktoś chciałby stworzyć coś takiego?
– Żeby spełniał jego wolę. Wślizgiwał się do szałasów. Kradł. Okaleczał. Przerażał. Jak ci się zdaje, dlaczego Fin-Kedinn wystawia straż każdej nocy?
Renn sapnęła z wrażenia.
– Twierdzisz... że on o nim wie?
– Od kiedy zjawiła się choroba. Nie wie tylko, dlaczego.
Renn zastanowiła się przez chwilę
– A więc... a więc sądzicie, że tokorog odpowiada za chorobę?
– Tokorog spełnia wolę swoich twórców.
– Pożeraczy Dusz.
Saeunn skinęła głową.
– Tokorog wywołuje chorobę na rozkaz swych panów, w sposób, którego nie rozumiemy.
Renn ponownie umilkła. Odezwała się dopiero po chwili.
– Wydaje mi się, że Torak go widział. Próbował mnie ostrzec, zanim odszedł. Tylko... tylko, że on nie wiedział, co to jest. – Raptem uderzyła ją nowa myśl. – Może być więcej niż jeden?
– Och, myślę, że na pewno jest ich więcej.
Renn wzbraniała się, żeby przyjąć to do wiadomości.
– Czyli jeden może być tutaj, a drugi podążać za nim?
Saeunn rozłożyła ręce.
W jednej chwili Las wydał się dziewczynie pełen grozy.
– Tylko dlaczego one wywołują chorobę? Czego chcą?
– Nie wiem – odparła Saeunn.
Jej ostatnie słowa wystraszyły Renn bardziej niż wszystko inne. Saeunn była Czarownicą. Powinna wiedzieć.
Dziewczyna drżała wpatrując się w huczącą wodę. Myślała o Toraku, który zdąża na wschód – tropiony przez coś gorszego, niż potrafi sobie nawet wyobrazić...
– Nie możesz iść za nim, żeby go ostrzec – odezwała się Saeunn surowo. – Jest za późno. Nie zdołałabyś go odnaleźć.
– Wiem – odpowiedziała Renn, nie odwracając głowy.
Ale i tak muszę spróbować, dodała w duchu.




Renn była sama w Lesie i zaczynała się bać.
Wymknęła się z obozowiska dwa dni wcześniej, i nadal nie znalazła Toraka. Dwukrotnie uderzył ją w uszy opętańczy, odbijający się echem pośród drzew skowyt, a raz coś gwałtownie zaszeleściło w paprociach. W każdej kępie trawy, każdym drzewie zdawał się kryć tokorog.
Teraz zbierało się na burzę. Duch Świata wpadł w gniew.
Pomiędzy gałęziami Renn widziała skrawek nieba pokrytego ciężką warstwą wilczoszarych chmur. Dobiegł ją huk grzmotu. Znajdowała się w zasięgu burzy. Musiała znaleźć kryjówkę.
Po wschodniej stronie doliny, którą wędrowała, wznosiły się ostre występy skalne. Dostrzegła wśród nich kilka obiecujących kropek czerni, które mogły się okazać jaskiniami. Pobiegła w ich stronę, chwytając po drodze drewno na ognisko.
Burza rozpętała się z zatrważającą gwałtownością. Duch Świata uderzył w chmury, rozdarł je, wypuścił z nich deszcz i zasypał Las gradem oślepiających błyskawic. Renn zobaczyła, jak w oddali drzewo staje w płomieniach. Będzie następna, jeśli nie zachowa ostrożności.
W końcu znalazła jaskinię – ale nie weszła do środka, mimo że zdążyła już przemoknąć do suchej nitki. Jaskinia mogła okazać się schronieniem albo śmiertelno pułapką. Renn rozejrzała się najpierw za śladami obecności niedźwiedzia lub dzika oraz sprawdziła, czy sklepienie jest wystarczająco wysoko, gdyż inaczej błyskawica mogłaby przecisnąć się przez pęknięcie w skale i trafić w nią. Gdy tylko była pewna, że jest bezpieczna, zanurkowała do wnętrza.
Trzęsła się z zimna i bardzo chciała rozpalić ognisko, ale najpierw zajęła się swoim łukiem. Wyjęła go z kawałka skóry łososia i powiesiła na korzeniu drzewa sterczącym ze ściany jaskini. Następnie rozłożyła strzały do wyschnięcia, by się nie powyginały. Dopiero wtedy rozpaliła ogień.
W Lesie na zewnątrz szalała burza. Renn zastanawiała się, gdzie się podziewa Torak. Czy znalazł schronienie?
Nie było łatwo iść jego tropem z obozu Kruków, często musiała zgadywać, którędy poszedł. Uznała, że będzie trzymał się z dala od utartych ścieżek klanowych, co wciąż pozostawiało szereg możliwości. Niedźwiedzie oraz inni myśliwi mają w zwyczaju trzymać się blisko rzek, gdzie zwierzęta przychodzą do wodopoju. Oznaczało to, że na ścieżki łosi i jeleni będzie się można natknąć nieco wyżej na zboczach. Renn przypuszczała, że po wydarzeniach ostatniej jesieni Torak będzie się starał unikać niedźwiedzi, a więc prawdopodobnie wybierze ścieżki zwierzyny.
Okazało się, że się nie myliła, gdyż wkrótce trafiła na jego szałas. Doznała jednak szoku, widząc, że leży w kawałkach, przygnieciony zwalonym jesionem. Ku swej ogromnej uldze wewnątrz nie znalazła ciała; szybko też odkryła resztki drugiego szałasu niedaleko pierwszego. Była pewna, że zbudował go Torak, gdyż chłopiec układał zawsze drewno na ognisko w kształt gwiazdy, czego Kruki nie miały w zwyczaju.
Następnego ranka ponownie zgubiła trop. Ślady stóp Toraka zostały zatarte przez dzika.
Zraniona dłoń bolała. Renn przysunęła się bliżej ognia, przypominając sobie ostre brązowe zęby tokoroga i słysząc niemal jego złowieszczy syk...
– Czas coś zjeść – powiedziała, aby odegnać myśli.
W plecaku miała suszone mięso łosia, wędzonego łososia i łososiowe ciastka – choć przez pomyłkę nie zabrała świeżych. Postanowiła dla psoty splądrować osobiste zapasy Saeunn, zabierając zgrabną paczuszkę ciastek owiniętych w ususzony żołądek tura.
Wyjęła jedno, odłamała kawałek dla opiekuna klanu i zjadła resztę. Ciastka zrobiono po zeszłorocznych połowach, ale wciąż były dobre. Klan stanął jej żywo przed oczyma.
Obok Renn leżał kołczan wypleciony z wikliny. Roboty koszykarskiej nauczył jej Oslak. Na dwóch palcach lewej ręki nosiła skórzane ochraniacze uszyte przez Vendę. Na prawym przedramieniu tkwił ochraniacz nadgarstkowy z wypolerowanego zielonego łupka. Zrobił go dla niej Fin-Kedinn, kiedy uczył ją strzelać z łuku. Rzadko go zdejmowała i jej brat często wyśmiewał się z niej z tego powodu. Jej brat... zginął zeszłej zimy. Nie mogła myśleć o nim bez bólu.
Aby się rozweselić, wyjęła mały gwizdek z kości głuszca, który dostała od Toraka poprzedniej jesieni. Gwizdek nie wydawał dźwięków słyszalnych dla jej ucha, ale zawsze nosiła go przy sobie. Wilk słyszał go doskonale – raz przywołała go tym sposobem i uratował jej życie.
Nabrała powietrza do płuc i dmuchnęła w gwizdek.
Nic się nie stało.
Nie oczekiwała rzecz jasna, że będzie inaczej. Wilk był daleko, na Górze Ducha.
Poczuła się bardzo samotna. Rozwinęła śpiwór i skuliła się w nim przy ognisku.

Obudziła się z nieznośnym uczuciem, że nie jest sama.
Burza minęła, lecz deszcz wciąż zalewał strugami Las, bulgocząc w ukrytych szczelinach ścian jaskini. Ognisko ledwie się żarzyło i dymiło mocno. A za nim – w mroku przy wejściu do jaskini – coś jej się przypatrywało.
Usiadła i po omacku odszukała toporek.
Istota przy wejściu była bardzo duża: większa niż tokorog. Ryś? Niedźwiedź?
Gdyby to był niedźwiedź, usłyszałaby jego oddech. Poza tym, nie czekałby na zewnątrz.
Ta myśl jakoś jej nie uspokoiła.
– Kto tam? – spytała.
Bardziej wyczuła, niż usłyszała, że stworzenie wchodzi do środka. Czymkolwiek było, poruszało się ciszej niż oddech.
Spojrzały na nią błyszczące oczy.
Krzyknęła.
Zwierzę cofnęło się, a po chwili ponownie zbliżyło do ogniska.
Renn z trudem złapała oddech.
To był wilk. Duży. Jego gęste, szare futro było ciężkie od wody. Opuścił głowę, by pochwycić w nozdrza jej zapach. Nie wyglądał groźnie i nie bał się. Był... ostrożny.
Renn dostrzegła pas czarnego futra na karku zwierzęcia. Zwierzęcia, które miało wielkie, bursztynowe oczy.
Te oczy...
Niemożliwe!
Delikatnie odłożyła toporek.
– Wilku... To ty?


14

– Wilku? – powtórzyła Renn.
Wilk trzymał ogon w dole, machał nim lekko. Uszy sterczały mu do przodu. Przypatrywał jej się z natężeniem, nie patrząc w oczy – i drżał, choć nie wiedziała, czy z zimna, strachu, czy radości.
Skoczyła na równe nogi.
– Wilku! To ja, Renn. Och Wilku, to ty, prawda?
Wilk cofnął się, widząc jej gwałtowne zachowanie, powarkując i skomląc, jakby go uraziła.
Nie mogła sobie przypomnieć, w jaki sposób Torak mówił „cześć!” w wilczej mowie, więc opadła na czworaka i usiłowała spojrzeć wilkowi w oczy.
Najwyraźniej znów zrobiła coś nie tak. Wilk odwrócił łeb i cofnął się jeszcze bardziej.
Ale czy to naprawdę był on? Zapamiętała go jako szczenię – tak bardzo urósł od tamtego czasu! Od nosa do ogona był niemal tak długi jak ona wysoka; a gdyby stanęli obok siebie, sięgałby jej do pasa.
Kiedy był mały, miał puszyste i jasne futerko, przetykane ciemniejszymi pasemkami na karku. Teraz jego futro było bardzo gęste, miało szarą barwę z subtelnie zaznaczonymi odcieniami czerni, bieli, srebra i koloru rudego jak u lisa. Jednakże czarny kołnierz nie zniknął, a oczy wilka wciąż miały ów niezwykły, bursztynowy odcień.
Nad jaskinią przetoczył się grzmot.
Renn skuliła się.
Wilk zaskomlił i pomknął w głąb jaskini. Położył uszy po sobie, trzęsąc się gwałtownie.
Kimkolwiek jest, pomyślała Renn, nie jest jeszcze dorosły, pomimo że tak wygląda. W środku to jeszcze szczeniak.
– Wszystko w porządku. Tutaj jesteś bezpieczny – powiedziała łagodnie.
Uszy wilka uniosły się lekko.
– Czy to naprawdę ty, Wilku?
Przekrzywił łeb na bok.
Renn wpadła na pewien pomysł. Wytrząsnęła z torby na dłoń garść suszonych borówek brusznicy. Kiedy Wilk był mały, uwielbiał borówki.
Wilk zbliżał się pomału do jej wyciągniętej dłoni, jego czarny nos drgnął. Po chwili delikatnie wciągnął owoce do pyska.
– Och, Wilku! – krzyknęła Renn. – To ty!
Jak strzała pomknął z powrotem w cień. Wystraszyła go.
Wytrząsnęła nieco więcej owoców na dłoń i starała się go zachęcić, wydając uspokajające dźwięki. Wreszcie podszedł i zjadł, skubiąc przy okazji ochraniacze na palcach Renn. Aby odwrócić jego uwagę, położyła na ziemi łososiowe ciastko. Wilk pacnął je łapą w sposób, który pamiętała – i połknął, nie trudziwszy się nawet gryzieniem.
Cztery kolejne ciastka zniknęły w ten sam sposób i Renn była już pewna. Wilk, którego znała, uwielbiał łososiowe ciastka.
Zbliżyła się do niego na czworaka.
– To ja – powiedziała, wyciągając dłoń i drapiąc go w jasnym miejscu pod brodą.
Wilk skoczył w górę i popędził do wejścia do jaskini, a tam zaczął biegać w kółko, popiskując. Zrobiła coś nie tak. Znowu.
Zniechęcona wróciła do ogniska i usiadła.
– Czemu tu jesteś, Wilku? – spytała, choć wiedziała, że jej nie zrozumie. – Też szukasz Toraka?
Wilk zlizał okruchy ciastka z wąsów i potruchtał do tylnej ściany jaskini, gdzie położył się z pyskiem między łapami.
Grzmoty na zewnątrz dobiegały z coraz większej odległości, z północy. Duch Świata wracał na swoją Górę. Jaskinia wypełniła się bulgotem deszczu i intensywnym zapachem mokrego wilka.
Renn chciała powiedzieć Wilkowi, jak bardzo się cieszy, że go widzi i zapytać, czy znalazł Toraka, ale nie wiedziała, jak to zrobić. Nigdy nie przyglądała się uważnie, kiedy Torak używał wilczej mowy. Niepokoiło ją to – wydawało je się w takich chwilach, że tak naprawdę go nie zna. Teraz starała się odszukać jakąś wskazówkę w pamięci.
Wilki – powiedział jej raz Torak – nie rozmawiają tylko głosem, tak jak my, ale również łapami i ogonami, uszami i futrem, i – uhm – całym ciałem.
Ale ty nie masz ogona, wytknęła mu wtedy Renn. Ani futra. I nie potrafisz ruszać uszami. Więc jak ci się to udaje?
Opuszczam to i owo. To niełatwe, ale jakoś dochodzimy do porozumienia.
Jeśli nawet Toraka miał z trudności jak ona miała sobie poradzić? Jak Wilk może jej pomóc odnaleźć Toraka, skoro nawet nie mogą ze sobą porozmawiać?

Wilk nie do końca zrozumiał samicę bezogona.
Skomlała i popiskiwała w sposób, który pozwolił się zorientować, że jest nastawiona przyjaźnie, ale prócz tego mówiła wszystko na raz i w pomieszaniu: raz mu groziła, raz przepraszała, innym razem była po prostu niepewna.
Najpierw najwyraźniej ucieszyła się, że go widzi, choć Wilk wyczuł także wiele nieufności. Potem wpatrywała się w niego niegrzecznie i jeszcze pogorszyła sprawę, stając na tylnych łapach. Potem z kolei starała się go przeprosić. Następnie poczęstowała go borówkami i dała mu kilka płaskich ryb bez oczu, które pachną jałowcem. Potem znów przeprosiła, drapiąc go pod brodą. Wilk był tak zdezorientowany, że musiał biegać w kółko.
Teraz Mrok dobiegł końca i Wilk nudził się, nie mogąc się doczekać, aż ona wreszcie ustanie. W końcu skoczył na nią, zapraszając do zabawy.
Odepchnęła go, mówiąc w mowie bezoogonów coś, co brzmiało, jak: „Dejdź! Dejdź!”. Wilk przypomniał sobie, że tak samo robił Wysoki Bezogon. Było to, zdaje się, warknięcie.
Pozostawił więc samicę bezogona w spokoju, by obudziła się i wyszła na Światło, sam zaś wyruszył na obchód Legowiska. Wkrótce kopał z zapałem jamę, ciesząc się siłą swych łap i dotykiem miękkiej ziemi na miękkich poduszkach.
Usłyszał, jak podziemnym tunelem ucieka mysz. Przydeptał i chwycił stworzonko w szczęki, po czym podrzucił i schrupał. Zjadł również kilka żuków i gąsienicę. Gdy skończył, potruchtał na poszukiwanie samicy.
Gorące Jasne Oko świeciło już w Górze i Wilk wyczuł, że Grzmiący się oddalił. Poczuł ogromną ulgę i rzucił się pędem przez paprocie, uradowany wilgocią, którą strząsał na swoje futro. Usłyszał, jak gdzieś świeżo opierzona sroka bada swoje gniazdo, w sąsiedniej dolinie koń leśny ocierał się brzuchem o zwalony świerk. Od Prędkiej Wilgoci dobiegł go zapach samicy. Odnalazł ją. Stała na brzegu z Długim Latającym Szponem w przednich łapach i mierzyła do kaczek.
Straszenie kaczek było jedną z ulubionych zabaw Wilka. Właśnie w ten sposób nauczył się pływać: wskoczył któregoś razu do wody, która wyglądała jak płytka, pokryta liśćmi Wilgoć, i zapadł się w nią cały. Miał straszną ochotę, żeby teraz zanurzyć się w Wilgoci i patrzeć, jak kaczki wzbijają się w popłochu w Górę. Tak dla zabawy, gdyż nie chciał na nie polować.
Najpierw jednakże trzeba zapytać o to samicę.
Czekał bardzo grzecznie na odpowiedź, poruszając uszami pytał, czy poluje na kaczki.
Nie zwróciła na niego uwagi.
Wilk poczekał jeszcze trochę, pamiętając, że bezogony mają tak słaby węch i słuch, że można stać tuż przed nimi, a i tak niczego nie zauważą.
W końcu uznał, że wszystko jest w porządku, i zaczął się skradać przez paprocie w stronę miejsca, w którym taplały się niczego nieświadome kaczki.
Jak strzała pomknął w ich kierunku. Kaczki wystrzeliły w niebo wśród satysfakcjonujących krzyków oburzenia.
Ku zdumieniu Wilka, samica warknęła na niego ze złością, wymachując Długim Latającym Szponem.
Wilk podreptał na bok, obrażony. Mogła mu powiedzieć, że poluje. Pytał przecież.
Nie obraził się jednak na długo. Biegnąc na obchód okolicy, zdał sobie w jakiś dziwny sposób sprawę, że będzie potrzebował samicy, by odnaleźć Wysokiego Bezogona.
Wilk nie rozumiał, skąd to wie; była to ta sama pewność, która przychodziła do niego niekiedy. Tym razem coś mu mówiło, że powinien się trzymać blisko samicy.
Gorące Jasne Oko było już wysoko w Górze, kiedy ruszyli w końcu jelenią ścieżką na poszukiwanie Wysokiego Bezogona. Ponieważ samica była przewodniczką, Wilk trzymał się nieco z tyłu – co było niemałym wysiłkiem, zważywszy, że poruszała się wolno jak nowonarodzone szczenię.

(...)


Dodano: 2006-08-22 07:39:16
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS