NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Pielewin, Wiktor - "Święta księga wilkołaka"
Wydawnictwo: W.A.B
Tytuł oryginału: Swiaszczennaja kniga oborotnia
Data wydania: Wrzesień 2006
ISBN: 83-7414-212-X
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 352
język oryginału: rosyjskimiejsce wydania: Warszawa



Pielewin, Wiktor - "Święta księga wilkołaka"

Cylinder to oznaka kasty, wskazująca na przynależność do elity, jakkolwiek byśmy się do niej odnosili. I jeżeli u wejścia do hotelu wita nas człowiek w cylindrze i z niskim ukłonem otwiera przed nami drzwi, znaczy to, iż zostaliśmy podniesieni na taki poziom socjalny, że nakłada to na nas poważne zobowiązania finansowe wobec ludzi, którym się tak w życiu nie powiodło.
Znajduje to odbicie również w menu. Usiadłszy przy stoliku, zagłębiłam się w drink list, próbując znaleźć swoją niszę wśród czterdziestodolarowych whisky i sześdziesięciodolarowych koniaków (i to za marne czterdzieści gramów!) Nazwy long drinków brzmiały jak rozdziały sensacyjnej powieści: Tequila Sunrise, Blue Lagoon, Sex on the Beach, Screwdriver, Bloody Mary, Malibu Sunset, Zombie*. Gotowy scenariusz filmu.
Ale ja zamówiłam koktajl pod nazwą Rusty Nail* – nie na cześć przyszłej randki, jak mógłby pomyśleć ktoś ze skłonnością do psychoanalizy, tylko z powodu tajemniczego Drambuie, które wchodziło w jego skład obok scotcha. W życiu codziennie trzeba poznawać coś nowego. Poza tym menu było w dwóch językach, a po rosyjsku ten koktajl nazywał się „Rasti Naił”. Ot, taki sympatyczny Naił, rośnie sobie gdzieś w Żmerynce, snuje wielkie plany i nawet nie podejrzewa, że na emigracji czeka go tylko jedno – zostanie zardzewiałym gwoździem... Albo taki scenariusz: historia Ruso-Amerykanina, który wyjechał w pogoni za blaskiem wielkiego marzenia, a trafił w Prozac*. I czemu ja nie działam w biznesie filmowym?
W barze siedziały dwie moje koleżanki po fachu – była modelka Karina i transseksualistka Nelly, która przeniosła się tu z hotelu „Moskwa” po jego zamknięciu. Mimo że Nelly niedawno stuknęła pięćdziesiątka, prosperuje wręcz bardzo dobrze. Teraz też bajerowała jakiegoś wytwornego Skandynawa, a Karina samotnie dopalała już nie pierwszego papierosa, o czym świadczyły poplamione szminką niedopałki w popielniczce. Do dziś nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak się dzieje – Nelly, pokraka z komsomolską przeszłością, nastukuje więcej szmalu niż młodziutkie dziewczyny o aparycji modelek. Przyczyny mogą być różne:

1) człowiek Zachodu, który z mlekiem matki wyssał ideały równouprawnienia kobiet, nie jest w stanie odtrącić kobiety z powodu jej wieku czy niedoskonałości urody, ponieważ widzi w niej przede wszystkim człowieka;
2) zaspokajanie potrzeb seksualnych przy pomocy fotomodelki oznacza dla myślącego człowieka Zachodu podporządkowanie się ideologii społeczeństwa konsumpcyjnego, a to jest niskie i podłe.
3) człowiek Zachodu stawia instynkt społeczny o tyle wyżej od biologicznego, że nawet w sprawie tak intymnej jak seks troszczy się przede wszystkim o najmniej konkurencyjnych uczestników gospodarki rynkowej;
4) człowiek Zachodu uważa, że z brzydulą rzecz wypadnie znacznie taniej, i po chwilach wstydliwej rozrywki zostanie mu więcej pieniędzy na raty za jaguara.

Tak jak mi polecił barman Serge, nawet nie patrzyłam w jego stronę. U nich w „Nationalu” wszyscy kablują na wszystkich, więc trzeba się zachowywać ostrożnie. Poza tym Serge w tej chwili mało mnie obchodził, bardziej interesował mnie klient.
W barze było dwóch ewentualnych kandydatów: podobny do czekoladowego zająca sikh w granatowym turbanie i mężczyzna średnich lat w garniturze z kamizelką i złotych okularach. Obaj siedzieli samotnie – ten w okularach pił kawę, obserwując przez szybę czworokąt podwórza, a sikh czytał „Financial Timesa”, kołysząc noskiem lakierowanego pantofla w takt gry pianisty, który po mistrzowsku przerabiał kulturalną spuściznę dziewiętnastego wieku na dźwiękową tapetę. Leciało Preludium deszczowe Chopina, to, które gra czarny charakter w filmie Moonraker w chwili pojawienia się Bonda. Uwielbiam tę muzykę. Ach, nie bez kozery Zofia Andriejewna Tołstoj, pisząca w ostatnich latach życia polemikę przeciw Sonacie Kreutzerowskiej, zamierzała zatytułować swą pracę Preludia Chopina...
Lepszy byłby ten w okularach, pomyślałam. Wyraźnie nie oszczędza na jaguara, bo już go ma. Dla takich cała frajda polega na tym, by wydać forsę, transakcja podnieca ich bardziej niż wszystko inne, do czego zresztą może nawet nie dojść, jeśli się faceta porządnie upije. Natomiast sikh to trudny orzech do zgryzienia.
Uśmiechnęłam się do okularnika, on odpowiedział uśmiechem. No, świetnie, pomyślałam, a tu nagle sikh złożył swoją finansową gazetę, wstał i podszedł do mojego stolika.
– Lisa? – zapytał.
Tak brzmiał mój dzisiejszy pseudonim.
– That’s right – odparłam radośnie.
Cóż było robić?
Usiadł naprzeciw mnie i natychmiast zaczął narzekać na miejscową kuchnię. Jego angielszczyzna była bardzo dobra, nie taka, jaką zwykle mówią przybysze z Indii – prawdziwa oksfordzka wymowa, która swą suchością przypomina nieco rosyjski akcent. Zamiast fucking, niby dobrze wychowany skaut, mówił freaking, co brzmiało bardzo śmiesznie, zwłaszcza że wstawiał to słowo w co drugie zdanie. Zapewne religia zabraniała mu używać wulgarnych słów, jest w sikhizmie taki zakaz. Z zawodu okazał się portfelowym inwestorem, i ledwie się powstrzymałam od pytania, gdzie ma portfel. Portfelowi inwestorzy nie lubią takich żartów. Wiem o tym, ponieważ co trzeci mój klient w „Nationalu” to właśnie portfelowy inwestor. Nie dlatego, że w „Nationalu” zatrzymuje się tak wielu portfelowych inwestorów, po prostu ja bardzo młodo wyglądam, a co drugi portfelowy inwestor jest pedofilem. Nie lubię ich, szczerze mówiąc. Taka niechęć zawodowa.
Zaczął od bardzo staroświeckich komplementów – że nie wierzy swojemu szczęściu i że jestem podobna do dziewczyny jego marzeń z błękitnych chłopięcych snów. Tak powiedzial. I jeszcze coś w tym rodzaju. Potem zażyczył sobie obejrzeć mój paszport – by się przekonać, czy jestem pełnoletnia. Do takich próśb przywykłam. Paszport miałam – zagraniczny i naturalnie fałszywy, na nazwisko Alisa Li. Sama to wymyśliłam – z jednej strony, popularne koreańskie nazwisko, pasujące do mojej azjatyckiej buzi. A z drugiej – jakby aluzja : „Tyś li Alisa?” Sikh przekartkował dokument bardzo uważnie – widocznie obawiał się o swoje dobre imię. Według paszportu, miałam dziewiętnaście lat.
– Napije się pani czegoś? – zapytał.
– Już zamówiłam – odparłam. – Zaraz przyniosą. Proszę mi powiedzieć, czy wszystkim dziewczynom mówi pan to samo – o błękitnym chłopięcym śnie?
– Nie, tylko pani. Nie mówiłem tego wcześniej żadnej dziewczynie.
– Jasne. Wobec tego ja panu też powiem coś, czego nie mówiłam żadnemu mężczyźnie. Jest pan podobny do kapitana Nemo.
– Z Dwudziestu tysięcy mil podmorskiej żeglugi?
Oho, pomyślałam, jaki oczytany portfelowy inwestor!
– Nie, z amerykańskiego filmu Stowarzyszenie wybitnych dżentelmenów. Był tam podobny do pana wybitny dżentelmen. Brodaty podwodny karateka w granatowym turbanie.
– Czy to film według Jules’a Verne’a?
Podano mi koktajl. Okazał się malutki – tylko sześćdziesiąt gramów.
– Nie, zebrano w nim wszystkich supermanów dziewiętnastego wieku – kapitana Nemo, niewidzialnego człowieka, Doriana Graya i tak dalej.
– Tak? Oryginalne.
– Wcale nieoryginalne. Gospodarka oparta na pośrednictwie rodzi kulturę, która woli sprzedawać obrazy stworzone przez innych zamiast tworzyć własne.
Usłyszałam to zdanie od pewnego lewicowego francuskiego krytyka filmowego, który naciął mnie na trzysta pięćdziesiąt euro. Nie chodzi o to, bym się z nim całkowicie zgadzała, po prostu za każdym razem, kiedy powtarzam te słowa w rozmowie z klientem, mam wrażenie, jakby krytyk odpracowywał kilka jednostek obrachunkowych. Ale sikha to przerosło.
– Przepraszam? – bąknąl nachmurzony.
– Krótko mówiąc, ta postać, ten kapitan Nemo, był do pana niezwykle podobny. Wąsy, broda... I na swojej łodzi podwodnej modlił się do bogini Kali.
– A zatem raczej nie mam z nim nic wspólnego. – Sikh uśmiechnął się. – Ja nie czczę bogini Kali. Jestem sikhem.
– Bardzo szanuję sikhizm – powiedziałam. – Myślę, że to jedna z najdoskonalszych religii na świecie.
– Wie pani, co to takiego?
– Tak, oczywiście.
– Pewnie pani słyszała, że sikhowie to tacy brodacze w turbanach? – spytał ze śmiechem.
– Nie fascynują mnie zewnętrzne atrybuty sikhizmu. Zachwyca mnie jego strona duchowa, zwłaszcza śmiałe przejście od zawierzenia żywym nauczycielom do zawierzenia księdze.
– Ale tak jest przecież w wielu innych religiach – zaoponował. – Po prostu my zamiast Koranu czy Biblii mamy Guru Granth Sahib.
– Ale nigdzie indziej wierni nie zwracają się do księgi jak do żywego mistrza. Poza tym nigdzie nie ma tak rewolucyjnej koncepcji Boga. Najbardziej zdumiewają mnie dwie cechy, które radykalnie odróżniają sikhizm od wszystkich pozostałych religii.
– Jakież to cechy?
– Po pierwsze, uznanie faktu, że Bóg stworzył ten świat bynajmniej nie dla jakichś wzniosłych celów, ale wyłącznie dla własnej rozrywki. Na coś takiego przed sikhami nie odważył się nikt. I, po drugie, znajdowanie Boga. W odróżnieniu od innych systemów, gdzie jest tylko poszukiwanie Boga.
– A cóz to jest poszukiwanie Boga i znajdowanie Boga?
– Pamięta pan tę przypowieść o egzekucji na placu, często przytaczaną w komentarzach do świętych tekstów sikhijskich? Pochodzi chyba od guru Nanaku, ale nie jestem całkowicie pewna.
Sikh wybałuszył brązowe oczy i w jednej chwili stał się podobny do raka.
– Proszę sobie wyobrazić plac targowy – ciągnęłam. – Pośrodku stoi otoczony tłumem szafot, na którym ścinają głowę zbrodniarzowi. Obraz dość zwyczajny w średniowiecznych Indiach. I w Rosji też. No więc, poszukiwanie Boga – to kiedy najlepsi przedstawiciele narodu, przerażeni widokiem krwi na toporze, zaczynają poszukiwać Boga i w rezultacie po stu latach i sześćdziesięciu milionach trupów uzyskują niewielki wzrost stopy kredytowej.
– O tak – powiedział sikh. – To ogromne osiągnięcie waszego kraju. Mam na myśli wzrost stóp kredytowych. A co to jest znajdowanie Boga?
– Kiedy Boga znajduje się wprost na placu targowym, jak to zrobili nauczyciele sikhów.
– I gdzież on jest?
– Bóg w tej przypowieści jest katem i skazańcem, ale nie tylko. Jest tłumem wokół szafotu, samym szafotem, toporem, kroplami krwi na toporze, placem targowym, niebem nad placem targowym i pyłem pod stopami. I, oczywiście, jest tą przypowieścią, a także – przede wszystkim – tym, kto teraz jej słucha...
Właściwie wątpię, czy taki przykład można nazwać aporemą, jako że nie ma w nim nierozwikłanej sprzeczności – chociaż może polega ona właśnie na tym, że Boga znajduje się wśród krwi i przerażenia. Ale sikh nie zaprotestował przeciw temu terminowi. Wytrzeszczył jeszcze bardziej oczy i zrobił się podobny nie do raka jako takiego, ale do raka, który wreszcie się domyślił, dlaczego dokoła stoją te ogromne kufle piwa. Podczas gdy on rozmyślał nad moimi słowami, spokojnie dopiłam koktajl – nadal nie wiedząc, co to jest Drambuie. Trzeba przyznać, że sikh wyglądał malowniczo – jak gdyby balansował na granicy objawienia i jakby wystarczył drobny impuls, by chwiejna równowaga jego umysłu wróciła do normy.
Tak też się stało. Kiedy tylko moja szklanka dotknęła stołu, opamiętał się. Wyjął z portfela kartę Diners Club Platinum z holograficznym Che Guevarą i zastukał w stolik, wzywając kelnera. Potem położył rękę na mojej dłoni i szepnął:
– Może byśmy już poszli do pokoju?


Nazwa „National” sugeruje, że jest tu reprezentowany gust narodowy. W Rosji bywa on eklektyczny, co zresztą odzwierciedla wystrój hotelu: dywan na schodach w klasyczne królewskie lilie, witraże w oknach – moderne, a w doborze obrazów na ścianach w ogóle trudno się dopatrzyć jakiejś zasady. Cerkwie, bukiety kwiatów, leśne zarośla, stare wieśniaczki, scenki rodzajowe z Wersalu, na których od czasu do czasu miga Napoleon, podobny do niebieskiej papugi ze złotym ogonem...
W istocie obrazy nie mają ze sobą nic wspólnego wyłącznie na pierwszy rzut oka. Naprawdę bowiem łączy je jedna, najistotniejsza wspólna cecha – są na sprzedaż. Gdy tylko o tym pomyślisz, od razu dostrzegasz zdumiewającą stylistyczną jednolitość wnętrza. Co więcej, zaczynasz rozumieć, że nie istnieje żadne malarstwo abstrakcyjne, jest tylko realistyczne. Chciałam nawet zanotować te głęboką myśl, ale przy kliencie nie wypadało.
Zatrzymaliśmy się przed oszklonymi drzwiami numeru trzysta dziewiętnaście i sikh z lubieżnym uśmiechem wsunął kartę-klucz do zamka. Zajmował apartament dla VIP-ów – takie kosztują tu jakieś sześćdziesiąt dolarów doba. Za podwójnymi drzwiami był salon biznesowy: pasiasta kanapa z wysokim oparciem, dwa fotele, faks i drukarka, palma w donicy i serwantka z zabytkową porcelaną. Za oknem otwierała się panorama ulicy, z której widać Kreml. To kategoria B. Jest tu też kategoria C – tam z okna widać ulicę, z której widać drugą ulicę, z której widać Kreml.
– Gdzie łazienka? – spytałam.
Sikh zaczął rozwiązywać krawat.
– Tak nam się śpieszy? – rzucił zalotnie. – O, tam.
Otworzyłam wskazane drzwi i znalazłam się w sypialni. Prawie całą przestrzeń zajmowało olbrzymie dwuosobowe łoże, w kącie zaś były malutkie drzwi do łazienki, które nawet nie od razu zauważyłam. Wszystko prawidłowo, rozmiary rzeczy powinny być proporcjonalne do miejsca, które zajmują one w życiu. Apartament był bliski ideału, jako że jego struktura dokładnie odpowiadała życiu VIP-a. Do pracy służył salon biznesowy – odebrałeś faks, wysłałeś faks, posiedziałeś na pasiastej kanapce, popatrzyłeś na palmę w donicy, obróciłeś głowę i już widzisz porcelanę w serwantce. Życie osobiste zapewniała sypialnia z łóżkiem na cały pokój: zażyłeś proszek nasenny i lulu. No, albo tak jak teraz.
W łazience odkręciłam prysznic i zaczęłam się szykować do roboty. To było łatwe – po prostu opuściłam trochę spodnie i uwolniłam ogon. Wodę puściłam dla niepoznaki.
Czuję, że dotarłam do punktu, w którym niezbędne są pewne wyjaśnienia, inaczej bowiem moja opowieść brzmiałaby dziwacznie. Muszę więc zrobić przerwę i powiedzieć kilka słów o sobie.
Lisice nie mają płci w dosłownym sensie, i jeżeli mówi się o nas „ona”, to tylko z uwagi na zewnętrzne podobieństwo do kobiet. W rzeczywistości jesteśmy podobne do aniołów, to jest nie mamy systemu rozrodczego. Nie rozmnażamy się, ponieważ się nie starzejemy i możemy żyć dopóty, dopóki nas ktoś nie zabije.
Co do wyglądu zewnętrznego, to ciało mamy szczupłe i zgrabne, bez grama tłuszczu, jak niektóre wysportowane nastolatki. Włosy ogniście rude, cienkie, jedwabiste i lśniące. Wzrostu jesteśmy wysokiego, co w dawnych czasach często nas zdradzało, ale teraz ludzie stali się wyżsi, więc ta cecha zupełnie nas spośród nich nie wyróżnia.
Chociaż nie mamy płci w sensie zdolności do reprodukcji, posiadamy wszystkie jej cechy zewnętrzne – nikt by nie wziął lisicy za mężczyznę. Normalne kobiety na ogół uważają nas za lesbijki. Co myślą o nas lesbijki, też łatwo zgadnąć: Ja soszła s uma, ja soszła s uma... I nic dziwnego: nawet najpiękniejsze kobiety przy nas wyglądają na prymitywne półfabrykaty – jak ociosana z grubsza bryła kamienia obok gotowej rzeźby.
Piersi mamy niewielkie, o doskonałym kształcie, z maleńkimi ciemnobrązowymi sutkami. Tam gdzie u kobiety mieści się główna fabryka snów, my mamy coś zewnętrznie podobnego – organ-fantom, o którego znaczeniu opowiem później. W każdym razie nie służy on do rodzenia dzieci. Z tyłu zaś posiadamy ogon, puszystą, giętką antenę ogniście rudego koloru. Ogon może się robić większy i mniejszy: w stanie spoczynku przypomina pony-tail długości dziesięciu, piętnastu centymetrów, w stanie aktywności może osiągać długość nawet metra.
Kiedy ogon lisicy się wydłuża, pokrywające go rude włosy też stają się gęstsze i dłuższe. Przypomina to fontannę, której ciśnienie kilkakrotnie zwiększono (porównania z męską erekcją raczej bym nie przeprowadzała). Ogon odgrywa w naszym życiu szczególną rolę, i to nie tylko z racji jego niezwykłej piękności. Nie bez powodu nazwałam go anteną. Ogon jest organem, za którego pomocą stwarzamy iluzję.
Jak to robimy?
Powtórzę, za pomocą ogona. I nic więcej nie da się o tym powiedzieć. Nie chcę ukrywać prawdy, ale rzeczywiście trudno coś do tego dodać. Czyż człowiek, jeśli nie jest uczonym, potrafi wytłumaczyć, w jaki sposób widzi? Albo słyszy? Albo myśli? Widzi oczami, słyszy oczami, myśli głową, i to wszystko. Tak samo my – sprowadzamy pomroczność ogonem. A wyjaśnić mechanizmu tego zjawiska, posługując się terminologią naukową, nie jestem w stanie.
Co się tyczy iluzji, to mogą one być rozmaitej natury. Tu wszystko zależy od indywidualnych właściwości lisicy, jej wyobraźni, siły duchowej i szczególnych cech charakteru. Nie bez znaczenia jest to, ilu ludzi jednocześnie ma doznać iluzji.
Kiedyś mogłyśmy bardzo wiele. Mogłyśmy sprowadzać iluzje czarodziejskich wysp, pokazywać tysięcznym rzeszom pląsające po niebie smoki. Mogłyśmy stwarzać wizje olbrzymiej armii, zbliżającej się do murów miasta, i wszyscy mieszkańcy widzieli tę armię jednakowo, aż do najdrobniejszych szczegółów ekwipunku i napisów na sztandarach. Ale to potrafiły wielkie, niezrównane lisice starożytności, które za swą cudotwórczą moc zapłaciły życiem. Niestety, od tej pory cały nasz ród bardzo podupadł – zapewne z powodu ciągłego obcowania z ludźmi.
Moja moc oczywiście nie jest taka jak moc wielkich lisic. Powiem tak: jednego człowieka mogę zmusić, żeby zobaczył wszystko, co zechcę. Dwóch? Prawie zawsze. Trzech? To już zależy od okoliczności. Nie ma tu określonych zasad, wszystko zależy od wyczucia: oceniam swoje możliwości mniej więcej tak jak alpinista stojący w górach nad rozpadliną. On wie, gdzie może przeskoczyć na drugą stronę, a gdzie nie. Jeżeli nie doskoczysz, runiesz w przepaść – to bardzo dokładna analogia z naszą magią.
Lepiej nie próbować przekraczać swoich ograniczeń, ponieważ iluzja o sile zbyt małej, by mogła całkowicie owładnąć ludzką świadomością, natychmiast całkowicie nas zdradza. Mechanizm tego zjawiska jest skomplikowany, ale rezultat zawsze bywa jednakowy – kiedy człowiek wychodzi nagle z hipnotycznego transu (zrywa się z ogona, jak mawiamy), dostaje ataku o nieprzewidywalnych następstwach. Najczęściej usiłuje zabić lisicę, która w tym momencie jest absolutnie bezbronna.
Chodzi o to, że nasz sport ma pewną pikantną cechę szczególną. W stanie spoczynku ogonek lisicy jest malutki, toteż chowamy go między nogami. Aby antena zadziałała z pełną mocą, należy ją rozpostrzeć. W tym celu trzeba zdjąć spodnie (albo unieść spódniczkę) i rozwinąć ogon w ogniście rudy tren. Siła sugestii wzrasta przy tym kilkadziesiąt razy, i wszystkie poważne problemy rozwiązujemy właśnie tak.
Konieczność obnażenia się mogłaby stwarzać niezręczne i dwuznaczne sytuacje – ale, na szczęście dla lisic, jest tu pewna dogodna okoliczność. Jeśli lisica zdąży się obnażyć dostatecznie szybko, obiekt zapomni wszystko, co widział. Istnieje jakby strefa mroku, kilkadziesiąt wypadających z pamięci sekund, w czasie których powinnyśmy zdążyć zrealizować swój manewr. To samo zdarza się przy omdleniach – ocknąwszy się, człowiek nie pamięta tego, co bezpośrednio poprzedziło utratę przytomności.
No i ostatnia rzecz, którą powinnam powiedzieć. Żywimy się normalnym jedzeniem (dość zbliżonym do diety Atkinsa). Prócz tego jednak potrafimy przyswajać sobie bezpośrednio ludzką energię seksualną, która wydziela się w czasie aktu płciowego – realnego lub iluzorycznego. I o ile zwykłe jedzenie po prostu utrzymuje równowagę chemiczną naszego ciała, o tyle energię seksualną można by porównać do najważniejszej witaminy, która czyni nas nieodpartymi i wiecznie młodymi. Wampiryzm? Nie powiedziałabym. My przecież tylko zbieramy to, czym szasta nierozumny człowiek. I jeżeli on tą rozrzutnością doprowadza się do śmierci, czyż można o to winić nas?
W niektórych książkach piszą, że lisice się nie myją i że właśnie dzięki temu się je rozpoznaje. To nie dlatego, że jesteśmy flejtuchami. Po prostu nadmiar energii seksualnej nasyca nas nieśmiertelnym pierwiastkiem pierwotnych źródeł, i nasze ciało oczyszcza się samo poprzez wdychanie porannej świeżości. A lekki zapach, który roztacza, jest niezwykle przyjemny i przypomina wodę kolońską Essenza di Zegna, tylko jest subtelniejszy, lżejszy i bez owego dusznego, zmysłowego mistralu w tle.
Mam nadzieję, że teraz moje działanie stanie się bardziej zrozumiałe. A więc odkręciłam wodę, żeby klient słyszał jej szum, potem rozpięłam spodnie i trochę je zsunęłam, uwalniając ogon. Następnie, starając się nie śpieszyć, policzyłam do trzystu (mniej więcej pięć minut) i otworzyłam drzwi.

W popularnych objaśnieniach teorii względności proponuje się często porównanie zdjęć z dwóch kamer – jednej w niezależnym układzie współrzędnych i drugiej, umieszczonej na głowie kosmonauty. W naszym wypadku należałoby raczej powiedzieć: „w głowie”. Co pokazałaby kamera w głowie sikha? Drzwi łazienki się otwarły, na progu ukazała się dziewczyna jego marzeń z błękitnego chłopięcego snu, owinięta oślepiająco białym ręcznikiem.
Dziewczyna podeszła do łóżka, uniosła kołdrę i wsunęła się pod nią, lekko zarumieniona: wszystko wskazywało na to, że jest w tym biznesie od niedawna i jeszcze nie nauczyła się profesjonalnej bezpruderyjności. To zobaczył sikh.
Nie wiem, czy w pokojach „Nationalu” są zainstalowane kamery w niezależnym ukladzie współrzędnych. Personel twierdzi, że nie. Gdyby jednak były, pokazałyby, co następuje:

1) dziewczyna nie miała na sobie żadnego ręcznika. W ogóle się nie rozebrała, tylko zsunęła nieco spodnie, nad którymi sterczał ogon jak pióropusz;
2) dziewczyna nie weszła do pokoju, ale wczołgała się na czworakach, a jej ogon zakołysal się w powietrzu i znieruchomiał nad grzbietem, wygięty w rudy znak zapytania;
3) przypominała nie pannę młodą w bieli, ale raczej gotujące się do skoku zwierzę – złe zielone oczy patrzyły czujnie, na twarzy nie było nawet cienia uśmiechu;
4) ponieważ słowo „panna młoda” we współczesnym języku rosyjskim oznacza coś bardzo bliskiego określeniu „szykujące się do skoku zwierzę”, przeciwstawienie to tutaj nie pasuje.

Na mój widok sikh podniósł brwi i zachwiał się. Kiedy człowiek zostaje porażony hipnociosem, po twarzy przebiega mu jakby cień lekkiej odrazy, jak przy uderzeniu pocisku w czaszkę: ten, kto widział dokumentalne zdjęcia z egzekucji w Wietnamie, zrozumie, co mam na myśli. Tyle tylko, że po mojej kuli klient nie pada na ziemię.
Sikh uśmiechnął się i ruszył w stronę pustego łóżka, zdejmując po drodze marynarkę. Zaczekałam, aż ułoży się wygodnie, usiadłam obok i otworzyłam torebkę.
Zajmuję się moralnym samodoskonaleniem, toteż unikam patrzenia na klienta od chwili rozpoczęcia czasu płatnego. Wstydzę się nawet opowiadać o tym, co się dzieje z człowiekiem w czasie schadzki z lisicą. Wstydzę się przede wszystkim za człowieka, ponieważ wygląda okropnie. No i trochę mi wstyd za siebie, jako że to wszystko dzieje się z nim nie samo przez się.
Nie jestem prasą brukową, żeby się zagłębiać w sprośne szczegóły, dlatego powiem tylko, że człowiek zachowuje się wyjątkowo wstrętnie, gdy zaczyna wprowadzać w życie swoje seksualne fantazje. A jego samotność na ringu podnosi tę nieprzyzwoitość do kwadratu. Jeśli zaś w dodatku ów człowiek ma na głowie granatowy turban i jest tak owłosiony, że jego broda zdaje się rosnąć na całym ciele, śmiało można mówić nie o kwadracie, lecz o sześcianie.
Podtrzymywać iluzję jest znacznie łatwiej niż ją stwarzać, wdzierając się do cudzego umysłu. O wszystkim decyduje pierwsza sekunda, dalej to już rutyna. Niemniej dopóki klient przebywa w świecie iluzji, nie należy się odeń oddalać, trzeba grać rolę pielęgniarki. Ponieważ jednak, jak już wspomniałam, przykro jest patrzeć na pacjenta, zazwyczaj zabieram ze sobą książkę. Tak było i tym razem – usiadłam obok łóżka i otwarłam Krótką historię czasu Stephena Hawkinga, zawierającą wiele ciekawych informacji o różnych układach współrzędnych. Kilka razy przeczytałam tę książkę od deski do deski, ale do dziś mi się nie znudziła i za każdym razem śmieję się tak, jakbym ją czytała po raz pierwszy.Podejrzewam nawet, że jest to postmodernistyczny żart, zwykły kawał. Nawet samo nazwisko Stephen Hawking podejrzanie przypomina innego autora horrorów Stephena Kinga. Tylko horror jest tu odmienego rodzaju.
Sikh okazał się stosunkowo spokojny – mamrotał coś w swoim ojczystym języku i podrygiwał na samym środku łóżka. Można się było nie obawiać, że spadnie na podłogę. Mimo wszystko jednak, jak wypada pielęgniarce, od czasu do czasu spoglądałam na chorego. Kiedy mu się znudziło obłapianie pustki z góry, zaczął się do niej przyciskać z boku. Potem znów wdrapał się na górę.
Trudno się przyzwyczaić do tego widoku. Człowiekiem wstrząsają skurcze mięśniowe i wówczas wygląda tak, jakby rzeczywiście leżał na niewidzialnym ciele. Opiera się całym ciężarem na niezgrabnie podwiniętych dłoniach, czasem na palcach. Specjalnie żaden człowiek nie utrzymałby się w takiej pozie nawet przez kilka sekund, a w transie może tak trwać całymi godzinami. Ale podobne fenomeny wielokrotnie opisano w literaturze poświęconej hipnozie i Nobla za to odkrycie nie dostanę. Zresztą nie potrzebuję ludzkiej sławy. W ogóle niczego od ludzi nie potrzebuję prócz miłości i pieniędzy.
Ten sposób podtrzymywania wiecznej młodości, który został mi odkryty na Przedwiecznej Drodze Rzeczy, zawsze uważałam za nieco wstydliwy, chociaż stanowczo odrzucam oskarżenia o wampiryzm. Kradzież cudzych sił żywotnych nigdy nie sprawiała mi i nie sprawia żadnej satysfakcji. Chcę powiedzieć: satysfakcji moralnej. Aspekt fizjologiczny jest tu bezsporny, nie podlega jednak ocenie moralnej: najwięksi miłośnicy zwierząt potrafią pożerać żarłocznie krwawe steki, i nie ma w tym żadnej sprzeczności. Poza tym, w odróżnieniu od ludzi, którzy zabijają zwierzęta, ja już od kilku stuleci nikogo nie pozbawiłam życia. W każdym razie świadomie. Zdarzają się nieszczęśliwe wypadki, ale noc spędzona ze mną jest mniej niebezpieczna niż lot rosyjskim śmigłowcem przy średniej widoczności. A ludzie przecież latają śmigłowcami przy średniej widoczności, prawda? Latają. No i ja jestem takim śmigłowcem.
Poza tym nie uważam, że odbieram energię komuś osobiście. Człowiek, który je jabłko, nie wchodzi z tym jabłkiem w osobisty kontakt, lecz po prostu postępuje według ustalonego porządku rzeczy. Swoją rolę w łańcuchu pokarmowym widzę analogicznie. Energia służąca do poczęcia życia nie należy do ludzi. Uczestnicząc w akcie miłosnym, człowiek staje się jej kanałem, przeistaczając się z zamkniętego naczynia w rurę, która na kilka sekund łączy się z niewyczerpanym źródłem sił żywotnych. Ja potrzebuję tylko dostępu do tego źródła, to wszystko.
– A teraz połóż się na brzuszku, kotku – powiedział sikh. – Zajmiemy się czymś poważniejszym.
Seks analny to ulubiony sport inwestorów portfelowych. Psychoanaliza ma na to bardzo proste wytłumaczenie – wystarczy porównać żargonowy więzienny zwrot „popychać gówno” z wyrażeniem „wkładać kapitał”, i wszystko staje się jasne. Seks analny oceniam pozytywnie. Przy takim akcie organizm mężczyzny wydziela szczególnie wiele sił żywotnych, i jest to najlepszy moment do poboru energii.
Odłożyłam książkę, zamknęłam oczy i dokonałam zwykłej wizualizacji – in-jang, a wokół osiem płonących trygramów. Następnie wyobraziłam sobie siebie pod postacią czarnej połowy tego znaku, a sikha – w postaci białej połowy. W środku czarnej połowy zapalił się biały punkt, a w środku białej pojawił się taki sam punkt, czarny. Biała połowa zaczęła ciemnieć, a czarna bieleć, aż wreszcie zamieniły się miejscami. Cała energia znalazła się teraz u mnie. Z punktu widzenia dyletanta był to najdogodniejszy moment do rozłączenia. Ja jednak działam tylko według metody „narzeczona zwraca kolczyk”, jak nazwano to poetycznie w Państwie Środka sześćset lat temu.
Jeżeli kradniecie cudze siły żywotne, musicie uważać, by nie rozgniewać nieba i duchów swoją chciwością. Dlatego pozwoliłam, by sytuacja przeszła w fazę ponownego rozwoju. Strumień energii zatrzymał się, po czym ruszył z powrotem. Moja wizualizacja zaczęła się szybko zmieniać: w środku jasnej połowy in-jang pojawiła się czarna plamka, a w środku ciemnej jasna. I dopiero kiedy zrobily się wyraźnie widoczne, przerwałam połączenie energetyczne i rozmyłam wizualizację w pustce.

Po wysokiej wygranej w kasynie nie należy od razu wychodzić – lepiej jeszcze trochę pograć, żeby nie psuć ludziom krwi. Tak samo jest w naszym procederze. W starożytności wiele lisic poniosło śmierć wyłącznie z chciwości. Wtedy zrozumiałyśmy, że należy się dzielić! Niebo nie chmurzy się tak bardzo, kiedy okazujemy współczucie i część energii oddajemy z powrotem. Może się to wydawać mało istotne, ale różnica jest tu taka jak między kradzieżą a aukcją z zastawem. Duchy z formalnego punktu widzenia nie mają za co karać. Sumienia jednak się nie oszuka, toteż lepiej o nim nie myśleć.
Sikh wstał z łóżka i powlókł się do łazienki. Po powrocie położył się na wznak, zapalił papierosa i rozluźniony zaczął opowiadać sąsiedniej poduszce jakąś historię ze swego życia. Mężczyźni po stosunku na jakieś pół godziny robią się gadatliwi i pełni życzliwości, co jest związane z wydzielaniem się w mózgu dopaminy w nagrodę za spełnienie obowiązku. Nie bardzo słuchałam. Chciałam doczytać do końca o tym, jak się zachowuje czarna dziura, kiedy w rezultacie kollapsu grawitacyjnego jej średnica staje się mniejsza niż obszar czasoprzestrzeni.
W tych modelach astrofizycznych dostrzegałam podtekst erotyczny i zaczynałam podejrzewać, że Stephen Hawking pisze nie o fizyce, tylko o seksie – ale nie o żałosnej ludzkiej kopulacji, lecz o potężnym kosmicznym coitusie, który powołał do życia materię. Wszak nie bez powodu po angielsku „wielki wybuch” brzmi tak samo jak „wielkie pieprzenie” – Big Bang. Wszystko, co we wszechświecie najbardziej tajemnicze, skryte jest w mroku czarnych dziur, ale nie można tam zajrzeć, gdyż – tak jak z sypialni, gdzie zgaszono lampę – nie dochodzi stamtąd światło... Właściwie, rozmyślałam, fizycy są po prostu podglądaczami. Tylko że podglądaczom udaje się czasem zobaczyć przez szczelinę w zasłonach czyjś akt miłosny, a fizycy są tak dalece pokrzywdzeni przez los, że muszą wyobrażać sobie absolutnie wszystko, patrząc w atramentową ciemność...
Sikh dopalił papierosa, dokończył swą opowieść i znów wziął się do roboty – tym razem leżąc na boku. Miarowe skrzypienie sprężyn usypiało. I popełniłam najgłupsze przeoczenie, jakie może się przydarzyć lisicy w czasie pracy. Zasnęłam.
Właściwie zdrzemnęłam się tylko na chwilę i natychmiast się zbudziłam. Ale to wystarczyło. Poczułam, że nie mam kontaktu z sikhem. Podniósłszy wzrok, ujrzałam jego wytrzeszczone oczy. Widział mnie, widział mnie prawdziwą, jak siedzę na krześle ze spuszczonymi spodniami i sterczącym zza pleców ogonem. A takiej nie powinien mnie widzieć nikt prócz luster i duchów.

W pierwszej chwili pomyślałam, że mam do czynienia z daoshi-zaklinaczem. Była to myśl kompletnie idiotyczna, ponieważ:

1) ostatni daoshi, który umiał polować na lisice, żył w osiemnastym wieku;
2) nawet gdyby któryś dociągnął do naszych czasów, wątpliwe, czy potrafiłby przybrać postać brodatego sikha z oksfordzkim akcentem – too freaking much;
3) ponieważ działam metodą „narzeczona zwraca kolczyk”, daoshi nie mają formalnego prawa do polowania na mnie;
4) daoshi nigdy nie szczytują trzy razy z rzędu.

Nasz genetyczny strach przed zaklinaczami siły nieczystej jest jednak na tyle silny, że w chwilach zagrożenia zawsze myślimy o nich. Kiedyś opowiem parę historii o tych typach, a wtedy moje uczucia staną się bardziej zrozumiałe.
Sekundę później dotarło do mnie, że to nie żaden daoshi, ale po prostu mój klient urwał się z ogona. Widok był straszny. Sikh otwierał i zamykał usta jak ryba wyrzucona na piasek. Potem, usiłując zapanować nad nieposłusznym ciałem, wyciągnąl przed siebie ręce i zaczął zaciskać i prostować palce. Następnie wydał kilka ochrypłych jęków i nagle gwałtownie zerwał się na nogi.
W tym momencie ocknęłam się z odrętwienia i skoczyłam do łazienki. Sikh rzucił się za mną, ale zdążyłam zamknąć mu drzwi przed nosem. W chwilach zagrożenia mój umysł pracuje bardzo szybko. Od razu wiedziałam, co powinnam zrobić.
W każdej łazience „Nationalu” jest czerwono-biały sznurek, zwisający z dziurki w ścianie. Nie wiem, do czego jest podłączony, ale wystarczy za niego pociągnąć, by po dziesięciu sekundach w numerze zadzwonił telefon, a po kolejnych dziesięciu rozległo się pukanie do pokoju. Szarpnęłam sznurek i rzuciłam się z powrotem do drzwi.
Przeżyłam chwile dość denerwujące. Podskakując przy każdym uderzeniu, czekałam na ochroniarzy i liczyłam w duchu, starając się nie śpieszyć. Sikh walił w drzwi ze wszystkich sił, ale udawało mi się go powstrzymywać bez szczególnych trudności – był mężczyzną raczej drobnym.
Telefon zadzwonił w dwudziestej sekundzie. Sikh naturalnie nie odebrał. Kiedy po paru chwilach łomotanie ustało, zrozumiałam, że w pokoju są ludzie. Był już najwyższy czas – zawiasy zaczynały się wyginać. Dobiegł mnie łoskot przewracanych mebli, brzęk tłuczonego szkła i niewyraźny okrzyk, coś jak „Kali ma!” Krzyczał sikh. Potem nastąpiła cisza zakłócana tylko dalekimi klaksonami samochodów.
– No to chuj – powiedział męski głos. – Nie upilnowaliśmy.
– Dobrze, że sami się upilnowaliśmy – odparł drugi.
– Też prawda – mruknął pierwszy.
Wolałam sama dać o sobie znać, niż czekać, aż mnie znajdą. Zawołałam żałośnie:
– Ratunku!
Drzwi się otwarły.
Na progu stały dwa typy jak szafy – ciemne okulary, garnitury, kable cielistego koloru, zwisające zza uszu... Po prostu kult agenta Smitha, pomyślałam. À propos, byłaby to wspaniała religia dla służb bezpieczeństwa – przecież rzymscy legioniści czcili Mitrę.
Jeden z ochroniarzy zamamrotal coś pod nosem – rozróżniłam tylko „trzysta dziewiętnaście” i „wezwanie”. Nie mówił do mnie.
O ile wiem, mikrofon mają przypięty pod klapą marynarki i dlatego często sprawiają wrażenie, jakby mówili sami do siebie. Niekiedy wygląda to bardzo śmiesznie. Raz widziałam, jak taki mięśniak rozglądał się po damskiej toalecie – otwierał drzwi kabin i mówił śpiewnie: „Tutaj nikogo... Tu też nikogo...Okno zasłania występ ściany...” Gdybym nie wiedziała, o co chodzi, mogłabym pomyśleć, że jego randka nie doszła do skutku, i facet przelewa swój smutek w poezję.
– Ty pociągnęłaś za sznurek? – zapytał drugi ochroniarz.
– Ja – odrzekłam. – A gdzie...
Ochroniarz wskazał otwarte okno z wybitą szybą.
– O tam.
– Czy on – zrobiłam okrągłe oczy – on...
– Tak – odparł ochroniarz. – Rzucił się jak szalony, kiedy nas zobaczył. Braliście narkotyki?
– Jakie narkotyki? Ja tu pracuję już od roku. Wszyscy mnie znają, nigdy nie było problemów.
– No to teraz są. Czego on od ciebie chciał?
– Nie bardzo wiem – bąknęłam. – Chciał, żebym mu zrobiła jakiś fisting. Powiedziałam, że nie potrafię, a wtedy on zaczął... No, w każdym razie schowałam się w łazience i pociągnęłam za sznurek. Resztę sami widzieliście.
– Dobra, dobra. Dokumenty masz?
Pokręciłam przecząco głową. Dasz takiemu paszport, to już go z powrotem nie zobaczysz.
– Może już sobie pójdę? Póki gliny nie przyjechały?
– Co znaczy – „pójdę”? Oszalałaś? Jesteś głównym świadkiem – powiedział ochroniarz. – Zeznasz, coście tutaj robili.
Tego nie miałam w planach. Oceniłam sytuację. Dopóki było ich tylko dwóch, istniała szansa zatuszowania całej sprawy. Ale ta szansa malała z każdą sekundą – wiedziałam, że wkrótce pojawi się tu kupa ludzi.
– Mogę do toalety?
Ochroniarz skinął głową; wróciłam do łazienki. Należało działać szybko, więc nie wahałam się ani sekundy. Spuściłam spodnie, uwolniłam ogon, nachyliłam się i otworzyłam drzwi na całą szerokość. Zrobiłam to gwałtownie, i ochroniarze natychmiast zwrócili się do mnie twarzami.
Uważam, że człowiek najbardziej się otwiera w chwili, kiedy już zauważył lisi ogon, ale jeszcze nie znalazł się pod wpływem sugestii. Klient zazwyczaj zdąża jeszcze okazać swoje nastawienie do tego, co ujrzał. To wystarczy, by zrozumieć, z kim ma się do czynienia.
Pospolici i ograniczeni nieudacznicy wykrzywiają się w grymasie ponurego niedowierzania. Natomiast na twarzach ludzi o pewnym potencjale intelektualnym maluje się coś w rodzaju radosnego zdumienia.
Jeden z ochroniarzy skrzywił się. Drugi wybałuszył oczy (było to widać nawet przez okulary) i otworzył usta jak dziecko na widok obiecanego przez fotografa ptaszka. Wyglądało to bardzo sympatycznie.
Oczywiście nie byłam w stanie całkowicie usunąć swego obrazu z ich pamięci – w tym celu trzeba by było posłać im kulkę w łeb. Mogłam jedynie zmienić kontekst wspomnienia – zasugerowałam im, że spotkali mnie na korytarzu po drodze do pokoju. Następnie skłoniłam ich, by weszli do łazienki. Gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły, podniosłam z podłogi książkę Stephena Hawkinga, wrzuciłam ją do torby i wyskoczyłam na korytarz.
Na schodach stał jeszcze jeden ochroniarz. Zobaczył mnie i kiwnął, żebym podeszła. Kiedy się zbliżyłam, przeciągnął dłonią po moich pośladkach. Z całej siły zacisnęłam między nimi ogonek. W innej sytuacji boleśnie bym go za to uszczypnęła. Teraz jednak, nie wiedząc, czym się to wszystko skończy, poprzestałam tylko na trzepnięciu go po łapie. Pogroził mi palcem, po czym gest ten płynnie przeszedł w inny: jego kciuk i palec wskazujący złączyły się i potarły o siebie.
Zrozumiałam. Zazwyczaj dziewczęta mojej profesji płacą sto dolarów przy wyjściu, ale teraz, z uwagi na szczególne okoliczności, wypadało się rozliczyć na miejscu. Wyjęłam z portmonetki banknot z prezydentem Franklinem, który ochroniarz chwycił tymi samymi dwoma palcami. Oszczędność tego ruchu odznaczała się pewnym szczególnym pięknem: pogroził, przypomniał, wziął. Żadnego niepotrzebnego drgnięcia mięśni. Jak mawiał japoński szermierz Minamoto Musashi, poznać mistrza po postawie.
Zeszłam po ozdobionych liliami schodach i bez przeszkód wydostałam się na ulicę. Na prawo od wejścia zebrał się już tłum, w którym było kilku milicjantów – tam widocznie leżał biedny sikh. Ruszyłam w drugą stronę i po kilku krokach znalazłam się za rogiem. Teraz musiałam tylko złapać taksówkę. Jedna zatrzymała się prawie od razu.
– Bitca – powiedziałam. – Ośrodek jeździecki.
– Trzysta pięćdziesiąt – odparł kierowca.
Dziś był jego dobry dzień. Wskoczyłam na tylne siedzenie, zatrzasnęłam drzwi i taksówka powiozła mnie jak najdalej od nieszczęścia, które jeszcze pięć minut temu wydawało się nieuniknione.
Nie miałam sobie nic do wyrzucenia, ale humor mi się popsuł. Mało że zginął całkiem niewinny człowiek, na dodatek straciłam pracę w „Nationalu” – teraz przez dłuższy czas nie będę się mogła tam pokazać. Z tego wynika, że muszę poszukać innych możliwości zarobku. I to od jutra – pieniądze mi się kończyły, a oddana ochroniarzowi stówa już oznaczała deficyt budżetowy.
Pewien mój znajomy mawiał, że zło w naszym życiu mogą pokonać tylko pieniądze. Interesujące spostrzeżenie, chociaż z punktu widzenia metafizyki nie bez wad: należałoby tu mówić nie o zwycięstwie nad złem, ale o możliwości wykupienia się odeń na jakiś czas. Przy braku pieniędzy jednak zło zwycięża w ciągu kilku dni, to rzecz sprawdzona.
Mogłabym się wzbogacić, gdybym była oszustką. Ale cnotliwa lisica musi zarabiać tylko prostytucją i w żadnym wypadku nie może wykorzystywać swego hipnotycznego daru w innych celach – to prawo niebios, którego nie wolno łamać. Oczywiście, niekiedy musi się to robić. Sama dopiero co zamydliłam oczy dwóm ochroniarzom. Ale tak się zachowywać wolno tylko wtedy, gdy w niebezpieczeństwie jest nasze życie lub wolność. Lisica nie powinna nawet myśleć o ufnych inkasentach lub spółkach z ograniczoną odpowiedzialnością. Jeśli zaś pokusa staje się zbyt silna, powinna się podbudować przykładami z historii. Jean Jacques Rousseau mógl się tarzać w forsie, a czym zarabiał przez całe życie? Przepisywaniem nut.
Ulokować się w innym hotelu nie było łatwo, i w najbliższej przyszłości widziałam tylko dwa wyjścia: ulica albo Internet. Internet wydawał mi się bardziej pociągający, bądź co bądź, to główny kierunek postępu, tak więc kupczenie sobą za jego pośrednictwem było perspektywistyczne i stylowe. Ciekawe, myślałam, wszyscy bez końca rozprawiają o postępie. A na czym on polega? Na tym, że najstarsze profesje obrastają elektronicznym interfejsem – i tyle. Natury rzeczy postęp nie zmienia.
Kierowca spostrzegł moje przygnębienie.
– Co, córeńko? – spytał. – Ktoś ci zrobił przykrość?
– Uhm – przytaknęłam.
Ostatni zrobił mi przykrość on sam, żądając za przejazd trzysta pięćdziesiąt rubli.
– Pluń na to – poradził kierowca. – Wiesz, ile razy dziennie ktoś robi mi przykrość? Gdybym sobie to wszystko brał do głowy, to miałbym łeb jak balon z gównem. Pluń na to, mówię ci. Jutro już nie będziesz o tym pamiętać. A życie jest długie, sama wiesz.
– Wiem – powiedziałam. – Tylko jak to zrobić, jak plunąć?
– Po prostu pluń i już. Pomyśl o czymś przyjemnym.
– Tylko skąd to wziąć?
Taksówkarz zerknął na mnie w lusterko.
– Nie ma w twoim życiu nic przyjemnego?
– Nie – odrzekłam.
– Jak to?
– Ano tak.
– Co, same cierpienia?
– Tak. I w pana życiu też.
– No! – Taksiarz zaśmiał się. – Co ty możesz o tym wiedzieć?
– Wiem. Inaczej by pan tu nie siedział.
– Dlaczego?
– Wyjaśniłabym to, ale nie wiem, czy pan zrozumie.
– Patrzcie ją! – parsknął kierowca. – Co, myślisz, że jestem głupszy od ciebie? Zrozumiem na pewno, skoro ty zrozumiałaś.
– Dobrze. Czy wie pan, że cierpienie to właśnie materia, z której został stworzony świat?
– Dlaczego?
– To można wytłumaczyć tylko na przykładzie.
– Wal.
– Zna pan historię o baronie Münchhausenie, który sam siebie wyciągnął za włosy z bagna?
– Znam – powiedział kierowca. – Widziałem nawet film.
– Realność tego świata opiera się na podobnych podstawach. Tylko trzeba sobie wyobrazić, że Münchhausen wisi w kompletnej pustce, z całej siły ściskając się za jaja, i krzyczy z nieznośnego bólu. Z jednej strony, jest nam go jakby żal. Z drugiej, pikanteria całej sytuacji polega na tym, że wystarczy, by puścił swoje jaja, a natychmiast zniknie, albowiem nie jest niczym więcej, niż naczyniem bólu z siwym warkoczykiem, i jeżeli zniknie ból, zniknie i on sam.
– Nauczyli cię tego w szkole? – zapytał kierowca. – Czy w domu?
– Nie – odparłam. – Po drodze ze szkoły do domu. Miałam bardzo daleko, różnych rzeczy podczas jazdy się nasłuchałam i napatrzyłam. Zrozumiał pan wymowę przykładu?
– Zrozumiałem, zrozumiałem – zapewnił. – Nie jestem głupi. I co ten twój Münchhausen, boi się puścić swoje jaja?
– Mówię przecież, że wtedy zniknie.
– To może lepiej dla niego by było zniknąć? Po kiego komu takie życie?
– Trafna uwaga. Właśnie dlatego istnieje umowa społeczna.
– Umowa społeczna? Jaka umowa społeczna?
– Każdy konkretny, pojedynczy Münchhausen może się zdecydować puścić swoje jaja, ale...
Przypomniałam sobie racze oczy sikha i umilkłam. Któraś z moich siostrzyczek mówiła, że kiedy w czasie nieudanego seansu klient urywa się z ogona, przez kilka sekund widzi prawdę. I ta prawda jest dla człowieka tak nieznośna, że przede wszystkich chce zabić lisicę, przez którą prawda mu się ukazała, a potem – samego siebie... Inne lisice twierdzą, że człowiek w tym momencie pojmuje, iż fizyczne życie to głupia i wstydliwa pomyłka. I w pierwszym porywie pragnie podziękować lisicy, która otworzyła mu oczy. A dopiero potem naprawia błąd własnej egzystencji.Wszystko to oczywiście brednie. Ale łatwo zrozumieć, skąd się biorą takie pogłoski.
– Co „ale”? – zapytał kierowca.
Powróciłam do rzeczywistości.
– Ale kiedy sześć miliardów Münchhausenów nawzajem trzyma się za jaja, światu nic nie zagraża.
– Dlaczego?
– To bardzo proste. Jak pan słusznie zauważył, sam siebie Münchhausen może puścić. Ale im większy ból sprawia mu ktoś inny, tym boleśniej on ściska tych dwóch, których trzyma sam. I tak sześć miliardów razy. Rozumie pan?
– Tfu! – splunął taksówkarz. – Coś takiego może wymyślić tylko baba.
– I znów nie mogę się z panem zgodzić – powiedziałam. – Jest to czysto męski obraz wszechświata. Powiedziałabym nawet, że szowinistycznie męski. Dla kobiety po prostu nie ma w nim miejsca.
– Dlaczego?
– Dlatego, że kobieta nie ma jaj.
Dalej jechaliśmy już w milczeniu.
Czasem tak bywa, co tu ukrywać – zwalisz na człowieka jakiś ciężar, i lżej ci się robi na duszy. Czemu tak się dzieje? Przecież to niczego nie zmienia – ani w twoim życiu, ani w cudzym. Nie mam pojęcia. Ale to nic, niech się facet pozastanawia nad istotą rzeczy, to jeszcze nikomu nie zaszkodziło.

Następnego ranka sprawa sikha znalazła się w wiadomościach. Weszłam do Internetu wcale nie po to, ale jakiś wredny wirus wpisał mi na stronie startowej „plotki.ru” i ciągle nie mogłam się zebrać, żeby to zmienić. Zmusiłam się i doczytałam notatkę do końca:

INDYJSKI BIZNESMEN POPEŁNIŁ SAMOBÓJSTWO
NA OCZACH SŁUŻBY BEZPIECZEŃSTWA
Moskiewski hotel „National” stanie się niebawem w świadomości społecznej strefą podwyższonego ryzyka. W pamięci moskwian nie zatarł się jeszcze zamach terrorystyczny przy wejściu do hotelu, a już nastąpił nowy wypadek: czterdziestotrzyletni biznesmen z Pendżabu popełnił samobójstwo, rzucając się z okna piątego piętra. Tak w każdym razie twierdzą dwaj ochroniarze hotelowi, którzy znajdowali się przy nim w momencie tragedii. Zeznali, że gość z Indii wezwał ich, pociągając za sznur specjalnej sygnalizacji, a kiedy weszli do pokoju, bez żadnego wyraźnego powodu z rozpędu wyskoczył oknem. Zginął na miejscu, uderzając o asfalt. Ustalono, że na krótko przed tragedią biznesmena odwiedziła dziewczyna z półświatka. Śledztwo w toku.

Dlaczego piąte piętro, pomyślałam, przecież pokój miał numer trzysta dziewiętnaście. Chociaż tak, mają tam taką bajerancką europejską numerację – pierwsze dwa poziomy się nie liczą, więc trzysta dziewiętnaście wypada akurat na piątym piętrze...
Następnie przeskoczyłam w myślach do tajemniczego słowa „półświatek”. Ciekawe, dlaczego nie „ćwierćświatek”? Taka metoda słowotwórcza pozwoliłaby z matematyczną dokładnością określić głębię upadku kobiety. Z pewnością przez dwa tysiące lat doszłam do nie byle jakiego mianownika...
W tym momencie zrobiło mi się wreszcie wstyd za moją bezduszność. Stracił życie człowiek w jakimś sensie mi bliski – a ja liczę piętra i ułamki. Powiedzmy, że bliski w sensie umownie-chwilowo-halucynacyjnym. Tak czy owak wypadałoby się zdobyć na współczucie, choćby równie ulotne jak nasza bliskość. Ale nie czułam go wcale – serce za nic nie chciało go wydzielić. Jak mawiają moje prowincjonalne koleżanki po fachu, „suchy wstaniec”. Zamiast tego jeszcze raz zaczęłam się zastanawiać nad przyczynami wczorajszego incydentu.

1) powodem mogła być astralna aura hotelu „National”, gdzie w galerii fotograficznej „Znakomici goście” Isadora Duncan wisi obok Dzierżyńskiego;
2) zajście stanowiło karmiczne echo jakiegoś krwawego biznesowego rytuału, które tak lubią w Azji;
3) było pośrednim następstwem odejścia Indii od nauk Buddy, które nastąpiło w średniowieczu;
4) sikh był jednak skrytym wyznawcą bogini Kali – nie bez powodu, rzucając się z okna, krzyknął: „Kali ma!”

(…)

Miał stereotypowy wygląd: stanowczy podbródek, stalowe oczy, lniana grzywka. Ale jakaś trapezoidalność nieszlachetnych proporcji sprawiała, że twarz ta przypominała zachodnie wyobrażenia na temat stereotypowego wroga z okresu zimnej wojny. Filmowi bohaterowie tego rodzaju wypijali przeważnie szklankę wódki, a następnie zakąszali szklanką, wyjaśniając przy akompaniamencie zgrzytu szkła, że to „starinny russki obychai”.
– Kurza twarz – wymamrotałam. – Co to ma być? Czyn społeczny?
– No, no – przerwał mi z urazą – nie myl FSB z glinami. Dostaniesz swoją forsę.
– Ilu was jest? – spytałam zmęczonym głosem.
– Jeden... No, góra dwóch.
– A ten drugi co za jeden?
– Zaraz zobaczysz. Ale nic się nie bój, nie oszukam cię.
Wysunął szufladę i wyjął z niej pudełko z drobnym sprzętem medycznym – ampułkami, watą i opakowaniem jednorazowych strzykawek. Jedna strzykawka była napełniona – z powodu czerwonej nasadki na igle wyglądała jak papieros, którym ktoś się zaciągał tak gwałtownie, że ogieniek rozszerzył się na całą jego długość.
– Nie będę sobie z panem dawała w kanał – powiedziałam. – Nawet za pięciokrotną taksę.
– Głupia – odparł wesoło – a któż by ci proponował?
– I forsa z góry. Bo kto wie, jaki pan się zrobi za pół godziny.
– Masz, bierz – mruknął i rzucił mi kopertę.
Przedstawiciele rosyjskiej klasy średniej często wręczają dolary w kopercie – tak samo jak otrzymują. To wzruszające. Jakby uniesiono cię w górę do takiego społecznego punktu obserwacyjnego, z którego możesz zobaczyć najtajniejsze ogniwa mechanizmu gospodarczego Rosji... Otworzyłam kopertę i przeliczyłam pieniądze. Była tam obiecana potrójna stawka i dodatkowo pięćdziesiąt dolarów. Praktycznie poziom „Nationalu”. Takiego klienta należało sobie cenić – a w każdym razie należało udawać, że się go ceni. Uśmiechnęłam się czarująco.

– No dobrze, jak odkupić, to wykupić. Gdzie jest łazienka?
– Nie tak szybko – powstrzymał mnie Michałycz. – Zdążysz. Siedź na tyłku.
– Ale...
– Siedź – powtórzył i zaczął zakasywać rękaw.
– Mówił pan, że będzie jeszcze jakiś drugi. Gdzie on jest?
Michałycz ściągnął obnażony biceps gumą i kilka razy zacisnął i otworzył pięść.
– Co ładujemy w żyłę? – zainteresowałam się chmurnie. Musiałam wiedzieć, do czego się przygotować.
– Pełny odjazd.
– Co?
– Innymi słowy, dajemy sobie calypso – wyjaśnił.
Dopiero teraz zrozumiałam, że w strzykawce była ketamina czyli calypsol, bardzo silny psychodelik, który wstrzykiwać sobie dożylnie mógł tylko psychopata albo samobójca.
– Co, dożylnie? – spytałam z niedowierzaniem.
Przytaknął. Ogarnął mnie strach. Nie cierpiałam nawet tych ketaminowych ćpunów, którzy kłuli się domięśniowo. Po tych zastrzykach działo się z nimi coś bardzo mrocznego. Stawali się podobni do mogilnych trolli, przytłoczonych wieczną klątwą – niczym żołnierze widmowej armii z ostatniego Władcy pierścieni. A ten zamierzał walnąć sobie zastrzyk dożylny. Nie wiedziałam nawet, że tak się robi. To znaczy akurat wiedziałam, że normalni ludzie tak nie robią. I wcale nie potrzebowałam drugiego umarlaka w niecały miesiąc. Najwyższy czas było się zmywać.
– To może oddam panu pieniądze – powiedziałam – i pożegnamy się.
– Co to ma znaczyć?
– Panu to dobrze, będzie pan trupem. A mnie zaczną ciągać po sądach. Lepiej już pójdę.
– Powiedziałem, siedź na tyłku, czy nie?! – ryknął Michałycz.
Wstał, podszedł do drzwi, zamknął je na klucz, a klucz schował do kieszeni.
– Jeżeli się ruszysz z miejsca, pożałujesz. Zrozumiano?
Kiwnęłam głową. Michałycz wrócił do stolika, usiadł i wyjął ze swojego metalowego pudełka dziwne urządzenie, przypominające dziurkacz z czasów radzieckich. Urządzenie skladało się z dwóch półokrągłych płytek, połączonych prymitywnym mechanizmem. Na dolnej płytce była duża przyssawka, a na górnej – wysztancowana gwiazdka i numer inwentarzowy, jak na pistolecie. Michałycz ścisnął płytki razem, starannie polizał przyssawkę i przycisnął urządzenie do przedramienia. Następnie umieścił strzykawkę w szczelinie, ostrożnie wprowadził igłę w żyłę i sprawdził – płyn w strzykawce zabarwił się na kolor ciemnoczerwony. Teraz nacisnął dźwigienkę na dziwnym urządzeniu, a to zaczęło głośno tykać. Michałycz skrzywił się jak przed skokiem do wody, rozstawił stopy, żeby pewniej trzymały się podłogi, i do oporu wcisnął tłok strzykawki.
Jego ciało prawie natychmiast osunęło się w fotelu. Nie wiem czemu przyszło mi do głowy, że tak żegnali się z życiem bonzowie Trzeciej Rzeszy. Z trwogą słuchałam mechanicznego tykania – jakby to była bomba, gotowa lada moment wybuchnąć. Po kilku sekundach coś szczęknęło, dziurkacz razem ze strzykawką odskoczył od ręki Michałycza i upadł na podłogę przy fotelu. W zgięciu łokcia mężczyzny ukazała się mała kropla krwi. Sprytnie pomyślane, przemknęło mi przez głowę. I tu mnie powaliło.
Chcę wyjaśnić jedną rzecz. Nie potrafię czytać w myślach. Zresztą nikt nie potrafi, bo w niczyjej głowie nie ma nic podobnego do drukowanego tekstu. A owo nieustanne myślowe migotanie, które przebiega przez umysł, mało kto potrafi uchwycić nawet u siebie. Dlatego czytanie w czyichś myślach to to samo co odcyfrowywanie tego, co szaleniec napisał widłami na mętnej wodzie. Mam tu na myśli nie trudność techniczną, ale praktyczną wartość takiej czynności.
Jednakże dzięki ogonowi lisicom często przytrafia się swoisty rezonans z cudzą świadomością – zwłaszcza kiedy ta cudza świadomość dokonuje nieoczekiwanego skoku. Przypomina to reakcję widzenia obwodowego na nagły ruch w półmroku. Widzimy krótką halucynację, coś w rodzaju abstrakcyjnej komputerowej kreskówki. Korzyści z takiego kontaktu nie ma żadnej, i przez większość czasu nasz umysł po prostu odfiltrowuje ów efekt – inaczej nie mogłybyśmy jeździć metrem. Zazwyczaj jest on słaby, ale zażywane przez ludzi narkotyki go wzmagają, i właśnie dlatego tak nie znosimy narkomanów.
Po dożylnym zastrzyku ketaminy z pułkownikami FSB dzieją się dziwne rzeczy. „Pełny odjazd” nie był metaforą, lecz dość realistycznym opisem: chociaż bezwładne ciało Michałycza przypominało zwłoki, jego świadomość gnała pzez jakiś pomarańczowy tunel, wypełniony widmowymi kształtami, które pułkownik zręcznie omijał. Tunel rozwidlał się ciągle w różne strony i Michałycz wybierał odnogę, w którą chciał skręcić. Przypominało to bobslej – Michałycz korygował tor swojego wyimaginowanego lotu za pomocą lekkich, niedostrzegalnych gołym okiem ruchów stóp i dłoni; nie były to nawet ruchy, lecz minimalne napięcie odpowiednich mięśni.
Zrozumiałam, że te pomarańczowe tunele są nie tylko tworami przestrzennymi, ale jednocześnie informacją i wolą. Cały świat przeobraził się w ogromny, samorealizujący się program w rodzaju komputerowego, ale taki, gdzie nie sposób rozdzielić hardware’u i software’u. Sam Michałycz też był elementem tego programu, miał jednak swobodę przemieszczania się względem innych jego bloków. I uwaga pułkownika podążała poprzez program do jego początku, do luku, za którym kryło się coś strasznego. Wpadłszy w ostatni pomarańczowy tunel, Michałycz zbliżył się do tego luku i energicznie go otworzył. I to coś strasznego, co za nim było, wyrwało się na wolność i pomknęło w górę – w światło dnia, do pokoju.
Spojrzałam na Michałycza. Zaczynał wracać do przytomności, ale dziwnie, w niedobry sposób. Kąciki ust mu drgały, wystąpiły na nich kropelki ni to śliny, ni to piany, a z gardła wydobywał się dźwięk przypominający warkot. Warkot stawał się coraz głośniejszy, następnie ciało Michałycza szarpnęło się, wygięło, i poczułam, że niepojęta straszna siła z dna jego duszy zaraz wyrwie się na swobodę. Nie miałam ani chwili do stracenia – chwyciłam butelkę szampana i z rozmachem walnęłam go w głowę.
Zewnętrznie nie zaszło nic szczególnego – Michałycz znowu osunął się w fotelu, a butelka nawet się nie stłukła. Ale w jego wymiarze wewnętrznym, z którym nadal miałam kontakt, stało się coś zdumiewającego. Zgęstek złej siły, który parł z jego głębin na zewnątrz, zboczył z trasy i wpadł w skomplikowaną kombinację myślokształtów, zapełniającą kolejny tunel. Zamigotały pulsujące gwiazdy i umykające w stronę horyzontu smugi ognia niby rozwijający się bez końca pas startowy. Było to olśniewająco piękne i przypomniało mi katastrofę trimaranu, którą oglądałam w wiadomościach w latach sześćdziesiątych: ślizgacz oderwał się od wody, powoli, jakby w zadumie, wykonał salto mortale i rozbił się o powierzchnię jeziora w drobne drzazgi. Tu stało się prawie to samo, tylko zamiast ślizgacza w drzazgi rozpękło się jezioro: widmowe konstrukcje, wypełniające pomarańczowy tunel, rozpadły się na części i z melodyjnym brzękiem rozleciały się na wszystkie strony, gasnąc, skręcając się i niknąc. A potem cały wszechświat pomarańczowych tuneli zgasł i przestał istnieć, jakby ktoś nagle wyłączył oświetlający go prąd. Pozostał tylko bezwładny facet w fotelu i melodyjny dźwięk, który powtarzał się i powtarzał, dopóki się nie zorientowałam, że to telefon.
Podniosłam słuchawkę.
– Michałycz? – zapytał męski głos.
– Michałycz nie może podejść – odparłam. – Jest bardzo zajęty.
– Kto mówi?
Nie znalazłam krótkiej i prostej odpowiedzi na to pytanie. Po kilku sekundach ciszy na drugim końcu linii odłożono słuchawkę.


Dodano: 2006-08-21 08:21:05
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS