NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Robinson, Kim Stanley - "Czerwony Mars" (Wymiary)

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

Ukazały się

Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"


 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

 Le Fanu, Joseph Sheridan - "Carmilla"

 Henderson, Alexis - "Dom Pożądania"

Linki

Moore, Christopher - "Najgłupszy anioł"
Wydawnictwo: Mag
Tytuł oryginału: The Stupidest Angel
Data wydania: Listopad 2006
ISBN: 83-7480-035-6
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 448



Moore, Christopher - "Najgłupszy anioł"

Rozdział 1: Wkrada się Boże Narodzenie
Boże Narodzenie wkradło się do Pine Cove jak to podstępne Boże Narodzenie: ciągnąc girlandy, wstążki i dzwonki, rozlewając ajerkoniak, cuchnąc sosną i zapowiadając świąteczną zagładę niczym odmrożenie pod jemiołą.
Zbudowane w pseudotudorowskim stylu Pine Cove, całe wystrojone w świąteczne gadżety – migające lampki na wszystkich drzewach wzdłuż Cypress Street, sztuczny śnieg w rogach każdej wystawy sklepowej, miniaturowych Mikołajów i olbrzymie świece na wszystkich latarniach – otworzyło podwoje na napływ turystów z Los Angeles, San Francisco i Central Valley, szukających prawdziwej, gwiazdkowej komercji. Pine Cove, senne nadmorskie miasteczko w Kalifornii – istne miasto-zabawka, w którym więcej było galerii niż stacji benzynowych, więcej winiarni niż sklepów żelaznych – czekało, równie kuszące jak pijana królowa balu maturalnego, a Boże Narodzenie miało nadciągnąć już za pięć dni. Wraz z Bożym Narodzeniem zbliżało się Dziecię. Jedno i drugie było wspaniałe, nieodparte i cudowne. Pine Cove czekało tylko na jedno z nich.
Co nie oznacza, że miejscowi nie odczuwali atmosfery Świąt. Dwa tygodnie przed i po Świętach wiązały się z mile widzianą falą pieniędzy, płynącą do tutejszych kas, wygłodniałych już od lata. Każda kelnerka odkurzała swoją mikołajową czapkę, wkładała rogi renifera i sprawdzała, czy ma w fartuszku parę działających długopisów. Recepcjoniści w hotelach szykowali się na wściekłych uczestników wycieczek last-minute, dla których zabraknie miejsc, a dozorcy przerzucali się ze zwykłych odświeżaczy powietrza o zapachu pudru dla niemowląt na bardziej świąteczny odór sosny i cynamonu. W butiku przyczepili tabliczkę z napisem „oferta świąteczna” do paskudnego swetra w renifery, dziesiąty rok z rzędu podnosząc jego cenę. Łosie, masoni i weterani, będący w zasadzie jedną bandą zapijaczonych staruchów, snuli gorączkowe plany na doroczną świąteczną paradę przez Cypress Street. W tym roku jej tematem miał być patriotyzm (głównie dlatego, że taki był temat parady czwartego lipca i wszyscy wciąż mieli dekoracje). Wielu mieszkańców zgłosiło się nawet do obsługi skarbonek Armii Zbawienia, ustawionych przed pocztą i Tanim Marketem. Zmieniali się co dwie godziny przez szesnaście godzin dziennie. Ubrani w czerwone kostiumy i sztuczne brody, machali swoimi dzwonkami, jakby chcieli zdobyć złoty medal w wywoływaniu ślinotoku u psa na Olimpiadzie Pawłowa.

*

- Dawaj forsę, skąpy sukinsynu – powiedziała Lena Marquez, która stała przy skarbonce w ten poniedziałek, pięć dni przed Bożym Narodzeniem. Przemierzała parking za Dalem Pearsonem, podłym deweloperem z Pine Cove, który szedł do swojego pickupa, i potrząsała dzwonkiem jak wściekła. Gdy wchodził do Taniego Marketu, skinął jej głową i powiedział: „dam pieniądze przy wyjściu”, ale gdy osiem minut później wyłonił się ze sklepu, niosąc torbę zakupów i worek z lodem, minął jej skarbonkę tak, jakby używała jej do zbierania łoju z tyłków inspektorów budowlanych i jakby musiał uciekać przed smrodem.
- Możesz się szarpnąć na parę dolców dla tych, którzy mieli mniej szczęścia.
Zadzwoniła mu bardzo mocno tuż przy uchu, a on odwrócił się, wykonując workiem lodu zamach mniej więcej na wysokości bioder.
Lena odskoczyła. Była szczupłą trzydziestoośmiolatką o ciemnej cerze, a także delikatnej szyi i idealnym obrysie szczęki tancerki flamenco. Długie, ciemne włosy miała zwinięte po obu stronach swojej mikołajowej czapki w dwa precle w stylu księżniczki Lei.
- Nie możesz wiać przed Mikołajem! To zachowanie jest złe pod taki wieloma względami, że nie mam czasu ich wymieniać.
- Chyba raczej wyliczać – odparł Dale. Łagodne, zimowe słońce odbijało się od nowej emalii, którą niedawno pokrył sobie przednie zęby. Miał pięćdziesiąt dwa lata i był niemal zupełnie łysy. Jego silne ramiona stolarza wciąż były szerokie i kanciaste, pomimo wiszącego poniżej piwnego brzuszka.
- Chciałam powiedzieć, że to złe... ty jesteś zły... i skąpy. – Z tymi słowami znowu przysunęła mu dzwonek do ucha i zamachała niczym odziany w czerwień terier, mordujący krzyczącego, mosiężnego szczura.
Dale skulił się na ten dźwięk i podstępnie zatoczył workiem lodu szeroki łuk, trafiając Lenę w splot słoneczny. Pognała do tyłu przez parking, usiłując złapać oddech. Właśnie wtedy panie z PAKERA wezwały gliny – no, jednego glinę.

*

PAKER był centrum fitness dla kobiet, mieszczącym się tuż ponad parkingiem Taniego Marketu. Ze ścieżek i maszyn imitujących chodzenie po schodach, członkinie klubu mogły obserwować wchodzących i wychodzących ze sklepu, nie czując się przy tym podglądaczkami. To, co dla sześciu z nich zaczęło się jako chwila czystej radości i lekki skok adrenaliny, gdy patrzyły, jak Lena goni Dale’a przez parking, szybko zmieniło się w szok, gdy wredny deweloper walnął latynoską Mikołajkę w bebech workiem lodu. Pięć z nich po prostu potknęło się albo jęknęło, ale Gerogia Bauman – która akurat ustawiła swoją ścieżkę na 12 kilometrów na godzinę, bo chciała przed Świętami zrzucić siedem kilo i zmieścić się w suknię koktajlową z czerwonymi cekinami, którą mąż kupił jej w napadzie seksualnego idealizmu – zleciała z urządzenia w tył i wpadła w barwną plątaninę uczestniczek kursu jogi, ćwiczących na materacach.
- Au, moja czakra dupy!
- To twoja czakra podstawy.
- Boli jak dupa.
- Widziałyście? Prawie ją znokautował. Biedactwo.
- Może trzeba sprawdzić, czy nic jej się nie stało?
- Ktoś powinien zadzwonić do Theo.
Kobiety jednocześnie wyciągnęły telefony komórkowe – niczym gang Odrzutowców z West Side Story, otwierających sprężynowe noże, by wesołym, tanecznym krokiem ruszyć do walki na śmierć i życie.
- Po co w ogóle wychodziła za tego faceta?
- Straszny z niego dupek.
- Dużo piła.
- Georgia, dobrze się czujesz, skarbie?
- Czy pod 911 dodzwonię się do Theo?
- Ten sukinsyn po prostu pojedzie i ją tak zostawi.
- Powinniśmy tam iść i jej pomóc.
- Muszę ćwiczyć na tym jeszcze dwanaście minut.
- Zasięg sieci w tym mieście to tragedia.
- Mam numer do Theo w szybkim wybieraniu, ze względu na dzieci. Ja zadzwonię.
- Popatrzcie na Georgię i dziewczyny. Wyglądają, jakby grały w Twistera i się przewróciły.
- Halo, Theo. Mówi Jane z PAKERA. Tak, no wiesz, właśnie wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, że coś się dzieje pod sklepem. No, nie chcę się wtrącać, ale powiedzmy, że pewien deweloper właśnie uderzył jednego z Mikołajów z Armii Zbawienia workiem lodu. W takim razie będę wypatrywała swojego samochodu. – Zamknęła komórkę. – Już jedzie.

*

Telefon komórkowy Theophilusa Crowe’a odegrał pięć taktów Tangled Up in Blue drażniącym, elektronicznym dźwiękiem, który brzmiał niczym chór cierpiących much albo disneyowski świerszcz wdychający hel, albo, no, wiecie, Bob Dylan – tak czy owak, zanim otworzył urządzenie, pięć osób w dziale warzywnym Taniego Marketu tak zgromiło go wzrokiem, że sałata w jego wózku zwiędła. Uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć: „Przepraszam, też nie znoszę tych ustrojstw, ale co zrobić?”, a potem odebrał: - Posterunkowy Crowe – choćby po to, by przypomnieć wszystkim, że nie gra tu sobie w kulki, tylko jest STRÓŻEM PRAWA.
- Na parkingu przed sklepem? Dobra, zaraz tam będę.
To była dopiero wygodna sytuacja. Funkcja stróża prawa w miasteczku, liczącym tylko pięć tysięcy mieszkańców, miała pewną zaletę: do źródła kłopotów nigdy nie było daleko. Theo postawił wózek na końcu przejścia między regałami, po czym przemknął obok kas i przez automatyczne drzwi na parking. (Przypominał odzianą w dżinsy i flanelę modliszkę, dwa metry wzrostu, osiemdziesiąt kilo, i miał tylko trzy prędkości: wolny krok, galop i stop). Na zewnątrz ujrzał skuloną i próbującą złapać oddech Lenę Marquez. Jej były mąż, Dale Pearson, właśnie wsiadał do swojego pickupa z napędem na cztery koła.
- Stój, Dale. Czekaj – powiedział Theo.
Upewnił się, że Lena tylko straciła dech i nic nie będzie, po czym zwrócił się do krępego dewelopera, który zamarł z jedną nogą na progu auta, jakby zamierzał ruszyć, kiedy tylko z wnętrza wyleci całe gorące powietrze.
- Co się tu stało?
- Ta stuknięta suka uderzyła mnie tym swoim dzwonkiem.
- Wcale nie – wydyszała Lena.
- Otrzymałem zgłoszenie, że to ty uderzyłeś ją workiem lodu, Dale. To napaść.
Dale Pearson szybko rozejrzał się dookoła i dostrzegł grupkę kobiet, zebranych przy oknie siłowni. Wszystkie odwróciły wzrok i ruszyły do urządzeń, na których ćwiczyły, gdy zaczął się spór. – Spytaj ich. Powiedzą ci, że przyłożyła mi dzwonkiem w głowę. Działałem tylko w obronie własnej.
- Powiedział, że wrzuci pieniądze, kiedy będzie wychodził ze sklepu, a potem tego nie zrobił – oznajmiła Lena, która odzyskała oddech. – To ustna umowa. Złamał ją. A ja go nie uderzyłam.
- To pieprzona wariatka. – Dale powiedział to takim tonem, jakby wyjaśniał, że woda jest mokra. Jakby to się rozumiało samo przez się.
Theo spoglądało to na jedno, to na drugie. Już wcześniej miał do czynienia z tą dwójką, ale myślał, że wszystko się uspokoi, kiedy pięć lat temu wzięli rozwód. (Był posterunkowym w Pine Cove od czternastu lat i widział już ciemne strony niejednej pary). Pierwszą zasadą podczas konfliktu rodzinnego było rozdzielenie zwaśnionych stron, ale to najwyraźniej już się dokonało. Nie należało się za nikim opowiadać, ale że Theo miał słabość do wariatek – sam ożenił się z jedną z nich – podjął decyzję i skupił uwagę na Dale’u. Poza wszystkim, facet był dupkiem.
Theo poklepał Lenę po plecach i podbiegł do samochodu Dale’a.
- Nie trać czasu, hipisie – powiedział Dale. – Już skończyłem. – Wsiadł do samochodu i zatrzasnął drzwi.
Hipisie?, pomyślał Theo. Hipisie? Już wiele lat temu ściął swój kucyk. Przestał nosić sandały. Przestał nawet palić trawkę. Skąd się gość urwał, że nazywa go hipisem?
Hipisie?, powiedział do siebie, po czym zawołał: - Ej!
Dale uruchomił silnik i wrzucił bieg.
Theo wspiął się na próg, pochylił nad przednią szybą i zaczął stukać w nią ćwierćdolarówką, wydobytą z kieszeni dżinsów.
- Nie jedź, Dale. – Puk, puk, puk. – Jeśli teraz odjedziesz, wydam na ciebie nakaz aresztowania. – Puk, puk, puk. Teraz Theo się wkurzył, był tego pewien. Tak, to bez wątpienia był gniew.
Dale wrzucił luz i wdusił przycisk, otwierający elektryczną szybę.
- Co? Czego chcesz?
- Lena chce wnieść oskarżenie o napaść, być może o napaść z użyciem niebezpiecznej broni. Chyba powinieneś się zastanowić, czy teraz odjechać.
- Niebezpiecznej broni? To był worek lodu.
Theo pokręcił głową i przyjął ton gawędziarza: - Pięciokilowy worek. Posłuchaj, jak rzucam pięciokilowy blok lodu na posadzkę sali sądowej przed samą ławą przysięgłych. Słyszysz to? Widzisz, jak przysięgli się kulą, kiedy rozwalam melona na ławie obrońcy za pomocą pięciokilowego bloku lodu? To nie jest niebezpieczna broń? „Panie i panowie przysięgli, ten człowiek, ten zbereźnik, ten prostak, ten, jeśli mogę tak powiedzieć, koci żwirek pełen grudek, uderzył bezbronną kobietę... kobietę, która z dobrego serca zbierała datki dla biednych, kobietę, która jedynie...”
- Ale to nie jest blok lodu, tylko...
Theo uniósł palec.
- Ani słowa, Daile, dopóki nie odczytam ci twoich praw. – Widział, że do Dale’a w końcu coś dotarło. Na skroniach dewelopera zaczęły pulsować żyły, a jego łysina stała się jasnoróżowa. Hipisie, tak? – Lena na pewno wniesie oskarżenie. Prawda?
Lena podeszła do samochodu.
- Nie – odparła.
- Dziwka! – wykrzyknął Theo. Wyrwało mu się, zanim zdołał się powstrzymać. Tak dobrze mu szło.
- Widzisz, jaka ona jest – stwierdził Dale. – Chciałbyś mieć teraz worek lodu, co, hipisie?
- Jestem stróżem prawa – powiedział Theo, żałując, że nie ma pistoletu czy czegoś w tym rodzaju. Z tylnej kieszeni wyjął portfel z odznaką, ale doszedł do wniosku, że trochę za późno na legitymowanie się, jako że zna Dale’a od prawie dwudziestu lat.
- Jasne, a ja jestem w Caribou – odparł Dale z większą dumą, niż tak naprawdę powinien.
- O wszystkim zapomnę, jeśli wrzuci do puszki sto dolców – oznajmiła Lena.
- Oszalałaś, kobieto.
- Mamy Boże Narodzenie, Dale.
- Pieprzę Boże Narodzenie i pieprzę ciebie.
- Hej, nie musisz używać takich słów – wtrącił Theo, który poczuł się rozjemcą. – Wystarczy, że wysiądziesz z samochodu.
- Pięćdziesiąt dolców do puszki i może jechać – powiedziała Lena. – Dla potrzebujących.
Theo obrócił się na pięcie i popatrzył na nią.
- Nie możesz negocjować na parkingu przed sklepem. Miałem go już na deskach.
- Zamknij się, hipisie – powiedział Dale. Potem zwrócił się do Leny: - Możesz dostać dwadzieścia, a potrzebujący niech się walą. Niech znajdą sobie pracę, jak inni ludzie.
Theo był pewien, że gdzieś w volvo ma kajdanki – a może zostały w domu, na szczebelku łóżka?
- W ten sposób się nie...
- Czterdzieści! – wykrzyknęła Lena.
- Zgoda! – odparł Dale. Z portfela wyciągnął dwie dwudziestki, zrolował i wyrzucił przez okno, tak że odbiły się od piersi Theo Crowe’a. Wrzucił bieg i cofnął.
- Zatrzymaj się! – nakazał Theo.
Dale wyprostował koła i ruszył. Gdy wielki, czerwony pickup mijał należące do Theo volvo kombi, zaparkowane dwadzieścia metrów dalej, z okna wyleciał worek, który następnie rozbił się o tylną klapę volvo, zasypując parking kostkami lodu, ale poza tym nie czyniąc żadnych szkód.
- Wesołych Świąt, ty stuknięta dziwko! – wrzasnął Dale przez okno, gdy skręcał na ulicę. – I dobranoc wszystkim! Hipis!
Lena wsunęła zwinięte banknoty w swój kostium Mikołaja i ścisnęła Theo za ramię, gdy czerwona terenówka oddaliła się z rykiem silnika. – Dzięki, że przybyłeś mi na ratunek.
- Jaki tam ratunek. Trzeba było wnieść oskarżenie.
- Nic mi nie jest. I tak by się wywinął. Ma świetnych prawników. Wierz mi, wiem, co mówię. A poza tym... czterdzieści dolców!
- To się nazywa świąteczny nastrój – powiedział Theo, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. – Na pewno nic ci nie jest?
- Wszystko gra. Nie pierwszy raz dostał przy mnie szału. – Poklepała kieszeń swojego kostiumu. – Przynajmniej coś z tego mam. – Ruszyła z powrotem w stronę swojej puszki, a Theo poszedł za nią.
- Masz tydzień na złożenie skargi, jeśli zmienisz zdanie – oznajmił.
- Wiesz co? Nie chcę przez kolejne Święta obsesyjnie myśleć o tym ludzkim odpadzie, Dale’u Pearsonie. Wolę odpuścić. Może przy odrobinie szczęścia stanie się jedną z tych śmiertelnych ofiar Świąt, o których tyle się słyszy.
- Byłoby fajnie – stwierdził Theo.
- I kto tu ma świąteczny nastrój?

*

W innej bożonarodzeniowej opowieści Dale Pearson, podły deweloper, zakochany w sobie mizogin i niereformowalny choleryk, mógłby spodziewać się nocnych odwiedzin duchów, które, pokazując mu ponure wizje świątecznej przyszłości, teraźniejszości i przeszłości, nawróciłyby go na szczodrość, uprzejmość i ogólnie ciepły stosunek do bliźnich. Ale to nie jest bożonarodzeniowa opowieść tego rodzaju, więc tutaj, za nie tak znów wiele stron, ktoś załatwi żałosnego sukinsyna łopatą. Oto duch Bożego Narodzenia, który jeszcze tu zawita. Ho, ho, ho.


Rozdział 2: Miejscowe dziewczyny coś w sobie mają

Wojownicza Laska z Pustkowi prowadziła swoją hondę kombi ulicą Cypress Street, zatrzymując się co jakieś trzy metry z powodu turystów, którzy wychodzili na jezdnię spomiędzy zaparkowanych samochodów, całkowicie obojętni na uliczny ruch. Królestwo za ostry jak brzytwa spojler z przodu i kołpaki jak tarcze blendera, żebym mogła się przedrzeć przez to stado bezmyślnych prostaków, pomyślała. A potem: Hej, zdaje się, że naprawdę potrzebuję tych leków. Powiedziała więc: - Zachowują się tak, jakby Cypress Street to była alejka w Disneylandzie. Jakby nikt nie musiał tędy jeździć. Wy byście tak nie zrobili, prawda?
Obejrzała się przez ramię na dwóch przemoczonych nastolatków, skulonych w rogu tylnej kanapy. Zawzięcie pokręcili głowami. Jeden odparł: - Nie, panno Michon, nigdy. Nie.
Naprawdę nazywała się Molly Michon, ale lata temu, jako gwiazda kina klasy B, zagrała w ośmiu filmach Kendrę, Wojowniczą Laskę z Pustkowi. Miała grzywę jasnych włosów z odrobiną siwizny i ciało modelki fitness. Mogła uchodzić za trzydziesto- albo pięćdziesięciolatkę, zależnie od pory dnia, ubioru i zażytej dawki leków. Fani zgadzali się, że jest po czterdzieste.
Fani. Dwaj chłopcy na tylnym siedzeniu byli fanami. Popełnili błąd i wykorzystali część ferii świątecznych, by pojechać do Pine Cove w poszukiwaniu kultowej gwiazdy filmowej, Molly Michon, i uzyskać jej autograf na swoich kopiach filmu Wojownicza Laska VI: Zemsta dzikiej suki, który właśnie wydano na DVD z niepokazywanymi nigdy wcześniej ujęciami cycków Molly, wyskakujących z metalowego stanika. Molly widziała, jak czają się przed domkiem, w którym mieszkała ze swoim mężem, Theo Crowem. Wymknęła się tylnym wyjściem i zaskoczyła ich przy ścianie domu za pomocą węża ogrodowego – nieźle ich opryskała, goniąc przez sosnowy las, aż cały wąż się odwinął, a potem podcięła wyższego z nich i zagroziła, że skręci mu kark, jeśli ten drugi natychmiast się nie zatrzyma.
W tym momencie dotarło do niej, że być może popełniła błąd w zakresie public relations, zaprosiła fanów, by pojechali z nią i pomogli jej wybrać choinkę na świąteczne przyjęcie dla samotnych w Kaplicy Świętej Róży. (Ostatnio zdarzało jej się podjąć niejedną błędną decyzję, a tydzień temu przestała brać leki, żeby oszczędzać na prezent gwiazdkowy dla Theo).
- No to skąd jesteście, chłopaki? – spytała wesoło.
- Proszę nie robić nam krzywdy – powiedział Bert, wyższy i chudszy z tej dwójki. (W myślach nazwała ich Bert i Ernie – wprawdzie nie wyglądali jak pacynki z Ulicy Sezamkowej, ale mieli podobne proporcje – oczywiście z wyjątkiem wielkiej łapy, wsadzonej w tyłek).
- Nie zrobię wam krzywdy. Fajnie, że tu jesteście. Chłopaki, którzy sprzedają choinki, podchodzą do mnie trochę nieufnie, odkąd parę lat temu rzuciłam ich współpracownika morskiemu potworowi na pożarcie, więc możecie odegrać rolę takich społecznych buforów. – Cholera, nie powinna była wspominać o potworze. Spędziła tyle lat w zapomnieniu, odkąd wyleciała z branży filmowej, do czasu, gdy jej filmy zyskały status kultowych, że zatraciła większość umiejętności społecznych. No i jeszcze te piętnaście lat braku kontaktu z rzeczywistością, gdy w Pine Cove była powszechnie znana jako wariatka – ale od kiedy zaczęła tworzyć parę z Theo i zażywać antydepresanty, wszystko wyglądało znacznie lepiej.
Skręciła na parking przed sklepem „Narzędzia i Upominki”, gdzie na odgrodzonej połaci asfaltu sprzedawano choinki. Na widok jej samochodu trzej odziani w płócienne fartuchy faceci w średnim wieku szybkim krokiem podążyli do sklepu, zaciągnęli rygiel i odwrócili tabliczkę z napisem „Otwarte” na „Zamknięte”.
Spodziewała się, że to może nastąpić, chciała jednak zrobić Theo niespodziankę, udowodnić, że jest w stanie dostarczyć wielką choinkę na imprezę w kaplicy. Teraz te ograniczone umysłowo sługusy Black & Deckera niweczyły jej plany na idealne Święta. Wzięła głęboki wdech i wypuszczając powietrze, starała się osiągnąć spokój, tak jak uczył ją instruktor jogi.
W sumie mieszkała pośrodku sosnowego lasu, nie? Może powinna iść i sama ściąć choinkę.
- Wracajmy do domu, chłopaki. Mam siekierę, która będzie w sam raz.
- Nieeeeeee! – wrzasnął Ernie, przechylając się przez zamoczonego kumpla i pociągnął za klamkę w drzwiach hondy, po czym obaj wytoczyli się z jadącego samochodu prosto na paletę plastikowych reniferów.
- No, dobra – powiedziała Molly. – Trzymajcie się, a ja sprawdzę, czy zdołam ściąć drzewo na podwórku. – Zawróciła na parkingu i pojechała z powrotem do domu.

*

Mokra od poru Lena Marquez wysunęła się z stroju Mikołaja niczym mała jaszczurka, wyłaniająca się z czerwonego jaja. Zanim skończyła dyżur pod Tanim Marketem, temperatura wzrosła dobrze ponad dwadzieścia stopni i była pewna, że w tym ciężkim kostiumie zrzuciła ze dwa kilo. W staniku i w majtkach pognała do łazienki i wskoczyła na wagę, by nacieszyć się niespodziewanym schudnięciem. Kółko zawirowało i zatrzymało się na jej normalnym ciężarze. Idealnym dla jej wzrostu, niskim jak na jej wiek, ale do cholery, walczyła ze swoim byłym, oberwała lodem, machała dzwonkiem, zbierając datki dla potrzebujących i przez osiem godzin radośnie znosiła upał w kostiumie Mikołaja. Chyba zasłużyła na jakąś nagrodę za swoje wysiłki.
Zrzuciła stanik i majtki, po czym znów weszła na wagę. Nie było dostrzegalnej różnicy. Usiadła, wysikała się, podtarła i jeszcze raz wskoczyła na wagę. Może z piętnaście deka poniżej normy. Ach!, pomyślała, przesuwając brodę na bok, by wyraźniej widzieć podziałkę. Może na tym polegał problem. Ściągnęła białą brodę i czapkę Mikołaja, wrzuciła je do sypialni, potrząsnęła długimi, czarnymi włosami i poczekała, aż waga się uspokoi.
No, tak. Prawie dwa kilo. Aby to uczcić, wykonała szybki kopniak Tae-Bo i wkroczyła pod prysznic. Zaczęła się namydlać i skrzywiła się, natrafiwszy na obolałe miejsce przy splocie słonecznym. Na żebrach, tam, gdzie uderzył ją worek lodu, wykwitło kilka fioletowych siniaków. Bardziej bolało ją po zbyt dużym wysiłku w siłowni, ale ten ból zdawał się promieniować prosto do serca. Może chodziło o myśl, że spędzi Boże Narodzenie sama. Byłby to pierwszy raz od rozwodu. Jej siostra, z którą spędzała Święta przez kilka ostatnich lat, wybierała się z mężem i dziećmi do Europy. Dale, mimo że był ostatnim fiutem, organizował jej różne świąteczne atrakcje, których teraz została pozbawiona. Reszta jej rodziny mieszkała w Chicago, a od czasów Dale’a nie miała szczęścia do mężczyzn – zbyt wiele pozostało w niej gniewu i nieufności. (Nie dość, że był fiutem, to jeszcze ją zdradzał). Jej koleżanki, które co do jednej powychodziły za mąż albo pozostawały we w miarę stałych związkach, mówiły jej, że powinna pozostać przez jakiś czas sama i lepiej poznać siebie. Oczywiście, była to totalna bzdura. Znała siebie, lubiła się, myła, ubierała, kupowała sobie prezenty, prowadzała się na randki, a nawet od czasu do czasu uprawiała ze sobą seks, co zawsze kończyło się lepiej, niż kiedyś z Dalem.
- Całe to poznawanie siebie zrobi z ciebie totalnego świra – powiedziała jej przyjaciółka, Molly Michon. – Możesz mi wierzyć, jestem niekoronowaną królową świrów. Ostatnim razem, kiedy tak naprawdę poznałam siebie, okazało się, że muszę się rozprawić z całą bandą wrednych suk. Czułam się jak recepcjonistka w ośrodku zdrowia. Chociaż wszystkie miały ładne cycki, muszę to przyznać. Tak czy owak, zapomnij o tym. Wyjdź i zrób coś dla kogoś innego. To będzie dla ciebie znacznie lepsze. „Poznać siebie”, co w tym dobrego? A co, jeśli siebie poznasz i okaże się, że jesteś straszną nudziarą? Pewnie, lubię cię, ale możesz ufać mojej opinii. Idź i zrób coś dla innych.
Była to prawda. Może i Molly była – no, ekscentryczna, ale czasami mówiła do rzeczy. A zatem Lena zgłosiła się do obsługi puszki Armii Zbawienia, zbierała jedzenie w puszkach i mrożone indyki w ramach zbiórki żywności organizacji Anonimowych Sąsiadów z Pine Cove, a jutro wieczorem, gdy tylko się ściemni, zamierzała wyjść, żeby zbierać prawdziwe choinki i podrzucać je pod domami ludzi, których zapewne nie było na nie stać. To powinno odwrócić jej myśli od jej samej. A gdyby nie zdało egzaminu, spędzi Wigilię na świątecznym przyjęciu dla samotnych w Kaplicy Świętej Róży. O, Boże, zaczyna się. Nadchodziły Święta, a ona wpadała w świąteczny nastrój – czuła się samotna...

*

Dla Mavis Sand, właścicielki baru Głowa Ślimaka, słowo „samotny” brzmiało niczym dzwonek kasy na kontuarze. Z nadejściem ferii świątecznych, Pine Cove zapełniało się turystami, szukającymi małomiasteczkowego uroku, a Głowa Ślimaka zapełniała się samotnymi, wydziedziczonymi marudami, szukającymi pocieszenia. Mavis chętnie go udzielała, w postaci swojego popisowego (i zbyt drogiego) koktajlu świątecznego o nazwie Powolne Bzykanie na Tylnym Siedzeniu Sań Mikołaja, który składał się z...
- Spieprzaj, jeśli chcesz wiedzieć, co w nim jest – mawiała Mavis. – Jestem profesjonalną barmanką od czasów, kiedy twój tata spuścił w kiblu prezerwatywę z jedyną nadzieją, że będziesz miał mózg, więc wczuj się w nastrój i zamów tego cholernego drinka.
Mavis zawsze była w świątecznym nastroju, przez cały rok nosiła nawet kolczyki w kształcie choinek, by nabrać „zapachu nowego samochodu”. Nad barem wisiał snop jemioły wielkości głowy łosia. A w sezonie każdy niczego niepodejrzewający pijak, który za bardzo przechylił się przez kontuar, by wywrzeszczeć zamówienie do jednego z jej aparatów słuchowych, przekonywał się, że za trzepoczącymi, nylonowymi smugami oblepionych tuszem niby-rzęs, za włochatym pieprzykiem i szminką Red Seduction, którą nakładała szpatułką, za oddechem o zapachu papierosów Tareyton 100 i klekoczącą sztuczną szczęką, Mavis wciąż skrywa budzący szacunek swą sprawnością język. Pewien facet, który bez tchu zataczał się ku drzwiom, twierdził, że sięgnęła językiem do jego rdzenia przedłużonego, wywołując wizje o duszeniu się w ciemnej szafie Śmierci – co Mavis poczytała sobie za komplement.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Dale i Lena starli się pod Tanim Marketem, Mavis, przycupnięta na stołku za barem, podniosła wzrok znad krzyżówki, by ujrzeć najprzystojniejszego mężczyznę, jaki kiedykolwiek przekroczył podwójne drzwi tej knajpy. To, co wcześniej, było pustynią, teraz rozkwitło. Korytem wyschniętego już od lat strumienia popłynęła rwąca rzeka. Jej serce przestało na chwilę bić i defibrylator, który miała wszczepiony w klatkę piersiową, zaaplikował jej lekki wstrząs, po którym poderwała się ze stołka, by go obsłużyć. Jeśli zamówi drinka o nazwie „rżnięcie”, będzie miała taki orgazm, że tenisówki jej się rozpadną od zginania palców u nóg. Wiedziała to, czuła, chciała tego. Mavis była romantyczką.
- W czym mogę pomóc? – spytała, trzepocząc rzęsami, co wyglądało tak, jakby za szkłami jej okularów dogorywały chore na padaczkę pająki.
Pół tuzina stałych bywalców, siedzących przy barze, odwróciło się na stołkach, by ujrzeć źródło tej niezwykłej uprzejmości – niemożliwe, by ten głos dobiegł z ust Mavis, która zazwyczaj mówiła do nich tonem pełnym pogardy i nikotyny.
- Szukam dziecka – powiedział nieznajomy. Jego długie, jasne włosy spływały na kołnierz czarnego płaszcza. Oczy miał fioletowe, a rysy – szorstkie i delikatne zarazem. Doskonale wyciosana twarz nie była poznaczona żadnymi bruzdami wieku czy doświadczenia.
Mavis przekręciła małą gałkę w prawym aparacie słuchowym i przechyliła głowę niczym pies, który właśnie ugryzł plastikowy kotlet. Och, jak to słupy miłości mogą runąć pod ciężarem głupoty.
- Szuka pan dziecka? – spytała Mavis.
- Tak – odparł nieznajomy.
- W barze? W poniedziałek po południu? Szuka pan dziecka?
- Tak.
- Jakiegoś konkretnego dziecka, czy może być pierwsze lepsze?
- Poznam je, kiedy je zobaczę – wyjaśnił nieznajomy.
- Pieprzony zbok – orzekł jeden ze stałych bywalców, a Mavis wyjątkowo przytaknęła mu skinieniem głowy, przy którym jej kręgi szyjne szczęknęły jak kombinerki.
- Wynoś się z mojego baru – powiedziała. Długi, lakierowany paznokieć wskazał drogę powrotną ku drzwiom. – No już, won. Myślisz, że co to? Bangkok?
Nieznajomy popatrzył na jej palec.
- Zbliżają się narodziny Pana, mam rację?
- Tak, Boże Narodzenie w sobotę – warknęła. – A co to ma, do diabła, wspólnego z czymkolwiek?
- W takim razie potrzebuję dziecka do soboty – stwierdził tamten.
Mavis sięgnęła pod kontuar i wyciągnęła swój miniaturowy kij bejsbolowy. Był przystojny, ale to jeszcze nie oznaczało, że nic się nie da poprawić ciosem po łbie, zadanym kawałkiem orzechowego drewna. Mężczyźni: mrugnięcie okiem, dreszcz, fala wilgoci i zanim się człowiek obejrzał, nadchodził czas nabijania guzów i wypluwania zębów. Mavis była pragmatyczną romantyczką: miłość – prawidłowo uprawiana, jak uważała – boli.
- Przyłóż mu, Mavis – zakrzyknął jeden ze stałych bywalców.
- Tylko zbok nosi płaszcz przy dwudziestu pięciu stopniach – odezwał się inny. – Rozwal mu łeb.
Przy stole bilardowym zaczęto przyjmować zakłady.
Mavis pociągnęła się za włosek na podbródku i znad okularów popatrzyła na nieznajomego.
- Mógłbyś iść szukać gdzie indziej?
- Jaki mamy dzień? – spytał tamten.
- Poniedziałek.
- W takim razie poproszę dietetyczną colę.
- A co z dzieckiem? – spytała Mavis, podkreślając słowa uderzeniami kija bejsbolowego o dłoń (bolało jak diabli, ale nie miała zamiaru nawet drgnąć).
- Mam czas do soboty – odparł przystojny zbok. – Na razie tylko dietetyczną colę. I Snikersa. Proszę.
- Dosyć tego – stwierdziła. – Już nie żyjesz.
- Przecież powiedziałem „proszę” – powiedział Blondasek, nieco odbiegając od tematu.
Nie zawracała sobie nawet głowy otwieraniem uchylnej części blatu, tylko przemknęła pod nim i zaatakowała. W tym momencie rozległ się dzwonek i do knajpy wpadł snop światła, co wskazywało, że do środka wszedł ktoś z zewnątrz. Kiedy Mavis z powrotem się wyprostowała, mocno podpierając się nogą, chcąc przyłożyć nieznajomemu tak, by poleciał do sąsiedniego hrabstwa, ten zniknął.
- Jakiś kłopot, Mavis? – spytał Theophilus Crowe. Posterunkowy stał w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał nieznajomy.
- Cholera, gdzie on się podział? – Mavis zerknęła za plecy Theo, po czym znów odwróciła się do stałych bywalców.
- Gdzie on się podział?
- Nie mam pojęcia – odparli chórem, wzruszając ramionami.
- Kto?
- Blondyn w czarnym płaszczu – wyjaśniła Mavis. – Musiałeś się z nim minąć, kiedy wchodziłeś.
- W płaszczu? Na dworze jest dwadzieścia pięć stopni – powiedział Theo. – Na pewno zauważyłbym kogoś w płaszczu.
- To był zbok! – krzyknął ktoś z tyłu.
Theo opuścił spojrzenie na Marvis.
- Czy ten facet zajrzał ci pod bluzkę?
Różnica wzrostu między nimi wynosiła pół metra i kobieta musiała zrobić krok w tył, by popatrzeć mu w oczy.
- A skąd. Lubię mężczyzn, którzy wierzą reklamom. Ten facet szukał dziecka.
- Tak powiedział? Przyszedł tutaj i powiedział, że szuka dziecka?
- Zgadza się. Właśnie się szykowałam, żeby dać mu...
- Jesteś pewna, że nie zginęło mu jego własne dziecko? To się zdarza, świąteczne zakupy, dzieciak gdzieś idzie...
- Nie, nie szukał konkretnego dziecka, tylko jakiegoś dziecka.
- No, może chciał być Wielkim Bratem, tajnym Świętym Mikołajem czy coś – podsunął Theo, wyrażając niepopartą żadnymi dowodami wiarę w ludzką dobroć. – Chciał zrobić coś miłego na Boże Narodzenie.
- Do licha, Theo, ty pierdoło, nie trzeba odrywać księdza od ministranta łomem, żeby stwierdzić, że nie pomagał dzieciakowi przy różańcu. Facet był zboczony.
- No to chyba powinienem go poszukać.
- No to chyba powinieneś.
Theo już zaczął się odwracać do drzwi, ale potem odwrócił się z powrotem.
- Nie jestem pierdołą, Mavis. Nie ma powodu, żebyś tak mówiła.
- Przepraszam, Theo – powiedziała, opuszczając kij, by okazać szczerą skruchę. – A po co przyszedłeś?
- Nie pamiętam. – Theo wyzywająco uniósł brwi.
Mavis uśmiechnęła się do niego. Theo był dobrym facetem – trochę ciapowatym, ale dobrym.
- Naprawdę?
- Nie, po prostu chciałem pogadać o jedzeniu na przyjęcie świąteczne. Chciałaś urządzić grilla, tak?
- Taki miałam plan.
- Właśnie słyszałem w radiu, że może padać, więc przydałby ci się plan awaryjny.
- Więcej alkoholu?
- Myślałem o czymś niewymagającym gotowania na świeżym powietrzu.
- Na przykład o alkoholu?
Pokręcił głową i ruszył do drzwi.
- Zadzwoń do mnie albo do Molly, gdybyś potrzebowała pomocy.
- Nie będzie padać – powiedziała Mavis. – W grudniu nigdy nie pada.
Ale Theo wyszedł już na ulicę, by ruszyć na poszukiwanie nieznajomego w płaszczu.
- Może padać – odezwał się jeden ze stałych bywalców. – Naukowcy mówią, że w tym roku można się spodziewać El Niño.
- Akurat. Jakby kiedykolwiek nas uprzedzili, zanim zmyje pół stanu – odparła Mavis. – Pieprzyć naukowców.
Ale El Niño naprawdę się zbliżał.
El Niño. Dziecko.


Dodano: 2006-08-18 08:14:14
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS