NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

Moorcock, Michael - "Elryk z Melniboné"

Ukazały się

King, Stephen - "Billy Summers"


 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

Linki

Wolfe, Gene - "W dżunglach Zieleni"
Wydawnictwo: Mag
Cykl: Księga Krótkiego Słońca
Tytuł oryginału: In Green’s Jungles
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Data wydania: Lipiec 2006
Liczba stron: 416
Cena: 29,00 zł
Tom cyklu: 2



Wolfe, Gene - "W dżunglach Zieleni"

Rozdział 1
Nowy początek

Znów mam papier, a w małej buteleczce zostało jeszcze sporo atramentu. Jestem zresztą przekonany, że właściciel sklepu dostarczyłby mi więcej, gdybym go o to poprosił. To zdumiewające, jak wiele może znaczyć jedna marna libra papieru dla człowieka, który wytwarzał ogromne jego ilości.
To miasto ma mury obronne. Nigdy przedtem nie byłem w mieście, które byłoby obwiedzione murem. Nie jest to wysoki mur – widywałem wyższe, znacznie wyższe – ale za to otacza całe miasto, z wyjątkiem tych dwóch miejsc, w których rzeka wpływa do miasta i z niego wypływa.
Wydaje mi się, że nie jest to ta sama rzeka, którą mieliśmy na południu; ta płynie szybko i cicho, chociaż niewykluczone, że miejski hałas po prostu zagłusza jej odgłosy. Woda jest ciemna, jakby rozgniewana.
Nasza leniwa południowa rzeka zawsze się uśmiechała, a czasem śmiała w głos; przeskakując przez głazy, odsłaniała koronkową halkę z białej piany. Żyły w niej krokodyle – a w każdym razie istoty, które my nazywaliśmy krokodylami: smukłe szmaragdowe jaszczury o połyskliwych ciałach, ośmiu łapach i paszczach jak potrzask na dzikie zwierzęta. Zdawały się równie rozleniwione jak sama Nadi, kiedy wylegiwały się na słońcu i tylko ich niebieskie, rozwidlone języki wysuwały się z paszcz i znikały jak małe płomyki. Nie sądzę, aby nasze krokodyle były takie same jak te we „Whorlu”, chociaż całkiem możliwe, że każde podobne do nich zwierzę zasługuje na tę nazwę. Tak jak „ptaki” bywają rozmaite.
A skoro o ptakach mowa, to powinienem napisać, że Oreb cały czas jest przy mnie: zazwyczaj przesiaduje mi na ramieniu, albo – jeszcze chętniej – na czubku mojego kostura.
Przed przybyciem do miasta wyprałem ubranie w rzece. Widziałem parę ryb, ale ani jednego krokodyla.
Kostur zrobił mi pewien drwal. Pamiętam, że miał na imię Cugino. Nigdy nie spotkałem równie dobrodusznego człowieka; nikt też nie był tak jak on życzliwy mnie, obcemu. Bardzo się ucieszyłem na jego widok, bo od wielu dni nie widziałem żywej duszy. Pomogłem mu objuczyć osła i poprosiłem, żeby pożyczył mi siekierę, to wytnę sobie kostur. (Wcześniej próbowałem wyciąć i obrobić laskę azothem, o czym Cugino nie wspomniałem. Niestety, azoth siekł drewno w drzazgi).
Nawet nie chciał o tym słyszeć: przecież to on, Cugino, był najwyższym autorytetem, jeśli chodziło o laski i kostury wszelkiej maści. Wszyscy w wiosce przychodzili do niego – i do nikogo innego. Sam wytnie mi kostur; osobiście wybierze gałąź i odpowiednio ją obrobi.
– Wszystkim się zajmę: stosowne drewno, właściwa wysokość, uchwyt w dobrym miejscu. O wszystko zadbam! Wyprostuj się!
Zmierzył mnie wzrokiem, dłońmi, a na koniec także siekierą – teraz już wiem, że mierzę dwa trzonki i jedno ostrze siekiery Cugino.
– Wysoki! Wysoki! – powtarzał, chociaż to nieprawda. Z całą pewnością nie wyróżniam się nieprzeciętnym wzrostem.
Przekrzywił głowę w lewo, czubek palca wskazującego oparł w kąciku ust. Jestem przekonany, że mój przyjaciel z południa nie robił nawet w przybliżeniu tak niezwykłego wrażenia, kiedy snuł plany nowej bitwy.
– Wiem! – zawołał Cugino i klasnął w dłonie. Odgłos był taki, jakby uderzył deską o deskę.
Spętaliśmy jego osła (wciąż był, biedaczysko, objuczony) i zagłębiliśmy się w las, aż doszliśmy do olbrzymiego drzewa, oplecionego pnączem grubszym niż moje przedramię. Dwa potężne uderzenia siekiery odcięły solidny, rozwidlony u góry kawał pnącza, a trzecie oddzieliło jedną z odnóg rozwidlenia.
– Grube – oznajmił Cugino z taką dumą, jakby osobiście je zasadził. – Silne jak ja. – Pokazał mi naprężony biceps, który rzeczywiście prezentował się okazale. – I wcale nie sztywne.
Zerwał odcięty kawał pnącza z drzewa (które zapewne dziękowało mu z całego rdzenia) i spróbował złamać go na kolanie. Naprężył wszystkie mięśnie.
– Giętkie, widzisz? Nie złamie się.
Odważyłem się zauważyć, że mój przyszły kostur wygląda bardzo masywnie.
– Jeszcze nie skończyłem.
Sękatymi palcami zdarł grubą jak korek korę i w niespełna pół minuty później wręczył mi gotowy kostur: prawie idealnie prosty, gładki jak szkło, z zagiętą pod kątem prostym końcówką, która sięgała mi pod brodę.
Mam go do dziś. Sam kostur należy do mnie, lecz zakrzywioną końcówkę przejął na własność Oreb, który właśnie siedzi na niej i mnie prowokuje:
– Rybie głowy? Rybie głowy?
Wskazuję mu rzekę i mówię, żeby sam nałowił sobie ryb. Wiem, że to potrafi. Nie miałbym nic przeciwko posiłkowi, ale mogę z tym zaczekać do zaciemnienia, o ile w ogóle znajdę coś do jedzenia. Na razie światło pada pod takim kątem, że dobrze mi się pisze – co oznacza, że słońce przebyło połowę nieba. Tutaj, nad rzeką, powietrze jest chłodne, a słabiutki wiatr nie zasługuje nawet na miano zefirka; na pewno nie wydąłby żagla, a jednak w sam raz wystarczy, żeby osuszyć atrament na papierze. Lepiej być nie może.
Zanim zapomnę, powinienem napisać, że to, co mój dobry przyjaciel Cugino nazwał „pnączem”, na Zieleni nazywaliśmy „lianą”. Zieleń to whorl stworzony dla drzew, które uporały się tam ze wszystkimi problemami – poza problemem lian.
Właściwie można by nazwać Zieleń whorlem stworzonym z drzew: porastają całą jej powierzchnię z wyjątkiem nagich skał na urwiskach i szczytach najwyższych gór oraz biegunów (czy jak tam należałoby nazwać te obszary skute lodem). A i tam zaczynają pomalutku zapuszczać korzenie.
We „Whorlu” mieliśmy biegun wschodni i zachodni – dwa pylony, pomiędzy którymi rozciągało się długie słońce. Dlatego wciąż mówimy (zarówno tutaj, jak i na Zieleni) o wyimaginowanym biegunie zachodnim, w stronę którego zmierza krótkie słońce, i równie fikcyjnym biegunie wschodnim, z którego ponoć przybywa. Z pokładu lądownika widać, że to wszystko nieprawda. Nie ma takich miejsc. Kolorowe whorle nie są cylindryczne, choć zwykle tak je sobie wyobrażamy, lecz kuliste; można by powiedzieć, że każdy z nich ma umowne „bieguny” na dole i na górze. Oznacza to, że gdyby jakiś uczony chciał zbudować model whorla, musiałby przeprowadzić przez „bieguny” oś, na której whorl by się obracał. Ta oś wystawałaby nad powierzchnię niby ogromny rożen, na który nadziano whorl.

Kiedy pisałem te słowa, przysiadł się do mnie mężczyzna imieniem Inclito. Zaczęliśmy rozmawiać, jak to zwykle czynią ludzie, którzy nie mają nic lepszego do roboty niż wygrzewać się na słońcu jak krokodyle w ciepłe, jesienne popołudnie. Nasze języki poruszały się równie szybko, choć zapewne nie tak efektownie jak u krokodyli.
Inclito zagaił rozmowę, zadając mi całkowicie naturalne pytanie, co piszę. Odparłem, zresztą zgodnie z prawdą, że to tylko głupstwa.
– To mądrość – poprawił mnie. – Jesteś mądrym człowiekiem. Wszyscy to widzą. Taki mędrzec nie pisałby głupstw.
– A czy mędrzec w ogóle by coś pisał?
Chciałem zadać mu jakieś niewinne pytanie, żeby mówił dalej, i pomyślałem, że to będzie w sam raz.
– Właśnie, mistrzu, pisałby czy nie? – odpowiedział bez mrugnięcia okiem.
Nie spodziewałem się, że tak się do mnie zwróci, ale taki chyba panuje tu zwyczaj. W domu mistrzem nazywaliśmy zwykle nauczyciela (takiego jak na przykład mistrz Miecznik) albo dyrygenta zespołu muzycznego.
– Owszem, – odparłem – mędrzec mógłby pisać, ale nie tak jak ja to czynię. Nie spisywałby swoich dziejów. Przewidziałby, że mogą trafić do rąk przypadkowego czytelnika, który przy ich lekturze wywichnie sobie szczękę ze śmiechu. Mędrzec nigdy nie krzywdzi innych, jeśli nie ma takiego zamiaru.
– Dobrze powiedziane. – Inclito wyprężył pierś. – Też kiedyś byłem żołnierzem.
Wyjaśniłem mu, że nigdy nie parałem się tym nad wyraz szacownym zajęciem.
– Jesteś przecież ranny.
Zerknąłem w dół, pełen obaw, że rana w boku otworzyła się i krew plami moją togę.
– Tam też? – zdziwił się Inclito. – Miałem na myśli twoje oko.
Powinienem przysłonić oczodół jakimś kawałkiem materiału, tak jak to robił Świnia.
Inclito mówił dalej:
– Przepraszam. To musi być przykre, kiedy ktoś ci o tym przypomina.
Szeroka, kwadratowa twarz Inclito również jest zdeformowana, tyle że nie z powodu ran, a za sprawą jakiejś choroby skórnej. Nie jest to twarz, która podoba się kobietom, chociaż wyraźnie malują się na niej odwaga, uczciwość, siła i inteligencja. Siedzę i czekam, aż zaprosi mnie na kolację. Niewiele o nim wiem, lecz po tym, co widziałem i słyszałem, skłonny jestem sądzić, że od dawna nawykł do dźwigania brzemienia odpowiedzialności, a wobec siebie jest nawet bardziej wymagający niż wobec innych.
Rozmawialiśmy przez dobrą godzinę, próbując wzajemnie naciągnąć się na zwierzenia. Przytaczanie w tym miejscu szczegółów naszej konwersacji wydaje mi się niezbyt sensowne. Starałem się nie mówić za wiele o sobie, żeby nie dać mu poznać, jak bardzo sfuszerowałem swoje zadanie. Inclito ze swojej strony był równie powściągliwy. Przypuszczam, że panicznie bał się samochwalstwa.
– Powinieneś o mnie pamiętać, – rzekł z uśmiechem – kiedy korzystasz z łazienki. Kanały pod miastem, rozumiesz? To moja robota.
– Zaprojektowałeś je?
– Sporządziłem parę szkiców. Zbudowaliśmy kanały, ale nie funkcjonowały jak należy. – Zachichotał. – Więc podarliśmy moje szkice i zbudowaliśmy kanalizację od początku.
Wynikałoby z tego, że był również urzędnikiem.
– Przyszedłeś tu na spacer – stwierdził. Wcześniej sam mu to powiedziałem. – Gdzie chcesz zjeść kolację?
– Wątpię, żebym w ogóle… Cicho, Orebie! Nie mam sprecyzowanych planów na wieczór.
– Boisz się, że zaproszę cię do kanałów. – Znów parsknął śmiechem. – A co powiesz na wizytę u mnie w domu? O siódmej. Pasuje ci siódma?
Odparłem, że chętnie odwiedzę go o tej porze, musi mi jednak powiedzieć, gdzie mieszka.
– Daleko stąd. Przyjadę po ciebie. Gdzie się zatrzymałeś?
Tak sformułowane pytanie wydało mi się wystarczająco wieloznaczne, żeby dać pole do swobodnej interpretacji. Odparłem więc, że „zatrzymałem się” w sklepie, w którym dostałem ten papier. Podałem nazwę uliczki, przy której sklep się znajduje.
– Wiem, gdzie to jest. Atteno cię przenocuje?
– Mam przynajmniej nadzieję, że mnie nie przepędzi.
Inclito ryknął śmiechem – dobrym, głośnym donośnym śmiechem.
– Jeśli tak się stanie, pokażę ci kanały. W moim zawsze jest sucho. Dobrze by ci się tam spało. Przyjadę po ciebie o szóstej, dobrze? Tam, gdzie się zatrzymałeś.
Oto jestem. Nie ma jeszcze szóstej, ale i tak nie mam lepszego zajęcia. Właściciel sklepu był tak uprzejmy, że pozwolił mi usiąść na parapecie – siedzę więc i piszę. Wydaje mi się, że pełnię rolę żywego szyldu. Znowu pozamiatałem w sklepie, tak jak poprzednio w zamian za librę papieru, i poustawiałem na półkach drobiazgi, w których zrobił się bałagan. Wracam do zajęć, które wykonywałem w dzieciństwie. Miałbym ochotę powiązać pióra w pęczki, tak jak u ojca w sklepie, ale właściciel sam już to zrobił.
Szkoda, że nie mogliśmy sprzedawać naszego papieru po takich cenach, jakie tu obowiązują. Bylibyśmy z Pokrzywą bogaci.

Wzmianka o tutejszych kanałach przypomniała mi – a nie jest to miłe wspomnienie – olbrzymi ściek na Zieleni, w podziemiach Miasta Inhumich. Jeżeli mam zostać kronikarzem swoich niewydarzonych przygód (a coraz wyraźniej się na to zanosi), powinienem napisać także o tej, najokropniejszej ze wszystkich.
Ścięgno i pozostali spali, ja zaś czuwałem i rozmyślałem o wizycie Kraita, kiedy zjawił się Sąsiad. Otworzył drzwi i nie zamknął ich za sobą. Przez chwilę bez reszty pochłonęły mnie rozważania, czy powinienem pobudzić śpiących i kazać im uciekać, skoro nadarza się okazja. Nic dziwnego, że z początku nie byłem w stanie sensownie z nim rozmawiać.
– Jesteś naszym przyjacielem? – Uśmiechnął się i wskazał pierścień Algi.
Miał niewiarygodny głos. Nie umiem tego opisać, ale kiedy mówił, brzmiało to tak, jakby tłumaczył mi, że wszystkie nieszczęścia, jakie mnie w życiu spotkały, były tylko złudzeniem.
– Tak – odparłem. – To znaczy, chciałbym nim być.
Znów się uśmiechnął, ja zaś dostrzegłem w tym uśmiechu błysk zębów, chociaż jego twarz skrywał cień ronda kapelusza.
– Czy zatem odblokujesz dla nas kanał? Prosimy cię o pomoc.
Wszystko się we mnie wyrywało, żeby odpowiedzieć „tak”, żeby zapewnić go, iż jestem gotów do końca życia harować w kanałach, jeśli tylko takie jest jego życzenie.
– Nie mogę – odparłem jednak. – Jesteśmy tu uwięzieni.
Była to niewiarygodnie idiotyczna odpowiedź, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że za jego plecami (a częściowo także przez jego plecy) widziałem otwarte drzwi.
On także zerknął w ich kierunku.
– Istotnie, ci, którzy was pojmali, mogliby się rozzłościć.
– Mam nadzieję… Nie, właściwie to nie gra roli, ale nie chciałbym tu zostawiać przyjaciół. Mogliby pójść z nami?
Pokręcił głową.
– Rozumiem, że nie… Może chociaż mój syn?
– Nie.
Zdążyliśmy już wyjść za drzwi, które z hukiem się za nami zatrzasnęły.
– Obudzą się – mruknąłem, chociaż przede wszystkim obawiałem się, że łoskot ściągnie jakiegoś inhumiego.
– Chcemy, żebyście wszyscy się obudzili. Przejrzeli na oczy.
– I zdali sobie sprawę z niebezpieczeństwa? Na to już za późno. Wiemy, co nam grozi.
Opowiedziałem mu, jak przejęliśmy lądownik i jak inhumi później go odbili.
– Chcemy, żebyście zrozumieli, że jesteście bezpieczni – odparł, wysłuchawszy mnie do końca.
Teraz, kiedy znam tajemnicę Kraita, rozumiem także uwagę Sąsiada. Wtedy jednak nie miałem pojęcia, o co mu chodzi.
Wyszliśmy przez wąskie drzwi na pusty dziedziniec, a z niego na ulicę. Dwa ciała niebieskie na nocnym firmamencie były stanowczo zbyt duże jak na gwiazdy. Zdawały się budzić cienie (zwykle rozmyte i blade, ale miejscami głębokie i mroczne), choć zarazem wcale nie świeciły – przynajmniej takie odnosiło się wrażenie.
– Boisz się zamkniętych przestrzeni? Albo podziemi? Wielu z was żywi takie lęki.
– Nie wiem. Dawno nie byłem w zamkniętej przestrzeni. – Ledwie wypowiedziałem te słowa, przypomniała mi się dziura w ziemi, z której Krait mnie wyciągnął. Dodałem więc pospiesznie: – Poza jednym wypadkiem, kiedy się bałem, bo nie mogłem wydostać się z zamknięcia.
Spojrzał na mnie z namysłem. Kiedy widzę te słowa na papierze, wydają mi się głupie; nie widziałem jego twarzy na tyle dobrze, żeby odczytać jej wyraz. Powinienem raczej napisać, że odwrócił się w moją stronę i przez chwilę wyglądał tak, jakby bacznie mnie obserwował.
– Z tego ścieku będziesz mógł się wydostać, o ile wcześniej się nie utopisz – powiedział.
– To świetnie.
– Jeżeli się wystraszysz, będziesz mógł wyjść i zostawić kanał zatkany. Czy tak zrobisz?
– Nie mogę wykluczyć takiej możliwości, ale spróbuję nad sobą zapanować. A ty nie idziesz ze mną?
– Nie – odparł.
Po tej wymianie zdań przez dłuższy czas szliśmy w milczeniu; minęliśmy kilka przecznic – cztery, może pięć. Znajdowaliśmy się w Mieście Inhumich i przemierzaliśmy je późną nocą, a to przecież w nocy inhumi są najbardziej aktywni, zarówno tutaj, jak i na Zieleni. Zdziwiłem się więc, że widzimy ich tak niewielu, a i oni zdają się nas nie zauważać. Teraz jednak rozumiem, że ci, którzy nocą wyszli na ulice, pragnęli krwi i raczej nie spodziewali się znaleźć jej w mieście.
– Mógłbym z tobą pójść – powiedział Sąsiad. – Mógłbym sam, bez twojej pomocy, odetkać ten ściek. Muszę ci o tym szczerze powiedzieć.
– W takim razie jestem ci podwójnie wdzięczny za to, że postanowiłeś mnie uwolnić.
– Gdybym ci jednak pomógł, kanał znów by się zatkał.
Widziałem, że czeka na moją reakcję, kiwnąłem więc głową.
– Tak mi się przynajmniej wydaje, choć mogę się mylić – ciągnął. – Nawet jeśli zrobisz to, o co cię prosimy, i tak może znów zostać zablokowany. Taki jest najbardziej prawdopodobny rozwój wydarzeń.
– Ale nastąpi to dopiero po paru latach – zasugerowałem.
– Istotnie. Tyle że to bez znaczenia. Najważniejsze jest to, że jeśli ty go odblokujesz, może już na zawsze pozostać otwarty.
Chyba się wtedy uśmiechnąłem, i był to uśmiech pełen goryczy.
– Sądzisz, że mam jakąś cudowną moc?
– Jeśli ty tego nie wiesz, to ja tym bardziej nie będę wiedział – odparł z powagą.
Weszliśmy do budynku, który był w jeszcze gorszym stanie niż większość domów w tym mieście ruin: została z niego tylko pozbawiona dachu skorupa o przysypanej kamieniami podłodze. Zapytałem, czy to stąd wejdziemy do kanałów.
– Nie. Równie dobrze mogliśmy się dostać do środka z podziemnej sali, w której byłeś uwięziony. Zejście, którym się posłużysz, znajduje się daleko stąd. Masz coś przeciwko temu, żebym dotknął twojej twarzy? Byłoby dobrze, gdybyś mi na to pozwolił.
Zgodziłem się, on zaś namaścił mi oba policzki słodko pachnącym olejkiem, którego aromat zdawał się pochodzić z whorla znacznie odleglejszego niż te trzy, które znam. Zapach podsuwał mi niezwykłe myśli i obrazy, tak intensywne, jakbym śnił na jawie. Może tak miał właśnie działać.

Rozmawiałem z właścicielem sklepu, Atteno (Inclito miał rację, sklepikarz rzeczywiście tak się nazywa). Zapytałem, czy nie ma nic przeciwko temu, żebym dzisiejszą noc spędził w sklepie; obiecałem, że niczego nie ukradnę. Odparł, że przygotuje mi posłanie – rozumiem, że pożyczy mi jakieś koce. Cóż to będzie za odmiana! Mimo wszystko nie żałuję, że zostawiliśmy nasze koce dziewczynie z Hanu, chociaż od tamtej pory do spania mam tylko swoją togę. Rozdarłem ją w dwóch miejscach, przedzierając się przez las. Na szczęście ta dobra kobieta później mi ją zszyła.
Atteno twierdzi, że Inclito to ważna persona; fakt, że osobiście po mnie przyjdzie, zrobił na nim ogromne wrażenie. Zapytał mnie później, czy umiem robić „różne rzeczy”. Nie bardzo wiem, co miał na myśli. Odparłem więc, że potrafię co nieco, a on zrobił mądrą minę i poszedł sobie.
– Człowiek dobry! – stwierdził Oreb.

Przypuszczam, że Sąsiedzi muszą się czuć w naszej obecności podobnie jak ja tutaj. Jesteśmy skłonni wierzyć, że są jakimiś pomniejszymi bogami, że wiedzą wszystko i posiadają najróżniejsze tajemne moce. Oni jednak nie widzą w swoich osobach nic nadzwyczajnego. Ten, o którym pisałem (nie przedstawił mi się), powiedział w pewnej chwili coś takiego:
– Wydaje ci się, że wiem wszystko o tobie i twoim synu.
Zaprzeczyłem.
– Przyszło mi po prostu do głowy, że Sąsiedzi, których spotkałem na Błękicie, mogli ci o mnie opowiadać. To wszystko.
– Wydałeś mi się najbardziej prawdopodobnym kandydatem – odparł, ale nie wyjaśnił, czego się po mnie spodziewał.
Kiedy ujrzałem spoczywające w pojemniku z brązu miecze, bałem się ich dotknąć.
– Sam wybierzesz? – zapytał mnie wtedy. – Czy mam wybrać za ciebie?
Odparłem, że lepiej będzie, jeśli zdam się na niego, nie wiedziałem bowiem z kim – albo z czym – przyjdzie mi walczyć.
– Mam nadzieję, że w ogóle nie będziesz musiał walczyć. To mało prawdopodobne. Czy mimo to wolisz, abym to ja dokonał wyboru?
– Z pewnością lepiej ode mnie znasz się na tej broni.
Skinął głową i podał mi jeden z mieczy. Łatwiej byłoby go chyba narysować niż opisać, ale mimo wszystko spróbuję. Ostrze było czarne (zapewne ze starości). Pokrywające je wzory nie były chyba pismem, chociaż trudno mi powiedzieć, jaką inną funkcję mogły pełnić. Klinga rozszerzała się od rękojeści w dół i największą szerokość osiągała na samym końcu, tuż przed tym, jak zbiegała się w ostry szpic. Była jednosieczna, miała prosty grzbiet i łukowato zakrzywione ostrze, co trochę upodabniało ją do sierpa.
Tak wyglądał miecz, kiedy już dobyłem go z pochwy. Powinienem zaś nadmienić, że sama pochwa była czarna i wykonana z jakiegoś nieznanego mi, twardego i ciepłego w dotyku materiału, i zawieszona na pasie splecionym z wielu cienkich włókien.
– Podoba ci się?
Zanim jeszcze Sąsiad zadał mi to pytanie, wyjąłem miecz i obejrzałem jego klingę.
– Jest jak przedłużenie mojej ręki.

***

Słońce już wstało. Powinienem poszukać innego miejsca do spania. W nocy niewiele spałem, gdyż Inclito odprowadził mnie do sklepu dość późno, ja zaś za bardzo objadłem się jego wyśmienitą kolacją. Jeśli mnie pamięć nie myli, był to mój pierwszy prawdziwy posiłek odkąd w wiosce Cugino zjadłem zupę. Powtarzałem sobie, że powinienem jeść wstrzemięźliwie, ale kiedy zorientowałem się, że coś mi z tą wstrzemięźliwością nie wychodzi, było już za późno. Jedwab mówił nam kiedyś, że doświadczenie jest doskonałym nauczycielem, lecz zawsze zbyt późno udziela nam lekcji. W swoim życiu na każdym kroku przekonywałem się o prawdziwości tych słów.

Powinienem był nadmienić, że Inclito zajechał pod sklep odkrytym powozem. Wsiadłem do niego, ledwie napisałem słowo „ręki”, potrząsając w powietrzu kartką, na której atrament jeszcze nie wysechł.
– Masz ptaka – stwierdził z satysfakcją Inclito.
Powiedziałem, że nie bardzo mogę się od niego uwolnić (czy coś w tym guście), co Oreb z zapałem potwierdził:
– Ptak zostaje!
– Kiedy spotkałem cię nad rzeką, ptak był przy tobie, ale odfrunął. Pomyślałem, że musiałem się pomylić i wcale nie należy do ciebie.
– To raczej ja należę do niego – odparłem szczerze. Taka jest prawda.
– Tutejsi mieszkańcy uważają cię za czarownika – roześmiał się Inclito. – Właśnie z powodu ptaka. Wierzą w takie rzeczy.
Odparłem, że mieszkańcy miasta są dla mnie bardzo mili i że choć mieszkam wśród nich dopiero od dwóch dni, już zdążyłem ich polubić.
– Umieją cieszyć się życiem. A tacy ludzie zawsze są dobrzy, nawet jeśli są źli – wyjaśniłem, choć zapewne dość mętnie.
– Oni też cię lubią. Za to twój strój ich przeraża. Ta czerń.
– Chodzi ci o to? – Chciałem mu wytłumaczyć, że noszę szaty augura, ale doszedłem do wniosku, że nie miałoby to wielkiego sensu.
– Wydaje im się, że czerń oznacza, iż krzywdzisz ludzi, kiedy przyjdzie ci na to ochota. Ptak też jest czarny.
– Ptak dobry!
– Na to właśnie liczą. – Inclito się uśmiechnął. – Dobry ptak. Czarownicy mają swoje zwierzątka, zwykle koty, chociaż nie zawsze. Chowańce. Familiares. Słyszałeś o tym?
Spojrzał na mnie pytająco. Pokręciłem głową.
– To słowo oznacza, że zwierzę należy do rodziny czarownika; czasem jest wręcz jego matką lub ojcem… Coś w tym stylu. Bawi cię to? Mnie również. Też mam swoje ulubione zwierzę. Konia. Ale to nie chowaniec. Nie jest moim ojcem, tylko zwyczajnym koniem.
Powtórzyłem, że Oreb nie jest moją własnością.
– Masz takie siwe włosy, więc myślą, że może czasem krzywdzisz ludzi, ale tylko złych. – Inclito parsknął śmiechem. – Nawet jeśli są dobrzy.
Wytłumaczyłem mu, że jestem chory i za słaby, żeby komuś zrobić krzywdę, a zresztą i tak nie mam broni. Skłamałem, rzecz jasna, ale naprawdę nie miałem zamiaru (i nadal nie mam) używać azotha Hiacynta.
Mniej więcej w tym czasie dotarliśmy do bramy miejskiej, która była zamknięta na cztery spusty; Inclito twierdzi, że zawsze zamyka się ją na głucho po zaciemnieniu. Strażnicy zasalutowali mu i ledwie ściągnął wodze, otworzyli wrota.
– Zaprosiłem cię na kolację, ponieważ cię lubię – powiedział Inclito, kiedy z turkotem wyjeżdżaliśmy za mury.
– Dobry człowiek? – mruknął Oreb.
Pokiwałem głową. Nie miałem cienia wątpliwości, że ma rację.
– Chcesz coś zjeść? Bo ja chcę cię nakarmić. Ale to nie wszystko.
– Tego się właśnie obawiałem.
– Nie ma powodu do obaw. Chcę, żeby ludzie zobaczyli nas razem, bo wtedy pomyślą, że stoisz po naszej stronie. Nie skrzywdzą cię. Co w tym złego?
– Nic. To bardzo uprzejme z twojej strony. Teraz rozumiem, dlaczego jedziemy otwartym powozem i dlaczego obaj siedzimy na koźle.
Roześmiał się znowu – tubalnie, donośnie, tak że na wpół spodziewałem się, iż otaczające nas ciemne pola odpowiedzą mu echem.
– Zawsze sam powożę. Mam woźnicę, a mimo to sam powożę. Lubię to. Lubię świeże powietrze, słońce, wiatr.
– Ja też, jeśli pogoda jest sprzyjająca. Tak jak dziś. Mogę zapytać, kto stoi po tej „drugiej stronie”?
– Soldo i kilka innych miast. – Inclito machnął lekceważąco ręką, jakby rywale nie byli godni nawet jego pogardy. – To bratobójcza walka. Wiesz, co mam na myśli?
– Mam w tej kwestii pewne doświadczenie.
– W większości miast jest tak samo: wszyscy mieszkańcy pochodzą z jednego miasta tam, u góry. – Wskazał batem niebo. – Stamtąd, gdzie słońce ciągnie się przez całe niebo.
– Z whorla długiego słońca.
– Właśnie. Czy ludzie z twoich rodzinnych stron założyli tu więcej niż jedno miasto?
– Na Błękicie? Nie.
– Właśnie – powtórzył. – Z nami sprawa wygląda inaczej. Przyleciało nas całe mnóstwo. W kilku lądownikach. Przywódców też mamy różnych. Ale wszyscy pochodzimy z Grandecitta. To naprawdę ogromne miasto.
– Domyślam się.
– Było nas za dużo na jedno miasto. Więc są cztery. Nasze nazywa się Blanko. Mówisz, że ci się podoba. Mnie też. Najbardziej podoba mi się to, że rządzą w nim ludzie, nie jakiś diuk. Zbieramy się, dyskutujemy, podejmujemy decyzje. Czasem zdarzają się ludzie, których nikt nie słucha. Wiesz, co mam na myśli?
– Za to innych słucha się z najwyższym szacunkiem.
– Mądry z ciebie człowiek. Zresztą to wiedziałem już wcześniej. W Soldo mają diuka, Duko Rigoglio. Chciałby nam dyktować, co mamy robić. A nam się to nie podoba. Ma dużo żołnierzy i cały czas werbuje nowych. Mamy im oddawać ziemię, wiesz? Srebro. Konie. Cokolwiek im się zamarzy. Ma dużo ludzi, ale niewielu więcej może zwerbować. Znasz Jedwabia?
Zadał mi to pytanie tonem, którego nie umiałem zinterpretować.
– Kiedyś go znałem.
– Rozumiem. – Inclito przestał poganiać konie i odwrócił się do mnie. – Nie zapytam, jak się nazywasz.
Przypomniałem sobie Świnię. Powiedziałem, że może mógłby nadać mi nowe imię.
– Naprawdę tego chcesz?
– A czemu nie? Na pewno znasz wiele imion.
– Niech będzie Incanto. Podoba ci się? Ludzie cię polubią.
Pokiwałem głową.
– W takim razie nazywam się Incanto. Słyszałeś, Orebie? Nie zapomnij.
– Ptak bystry!
– Mam nadzieję.
– Chcesz ze mną walczyć? – zapytał Inclito.
– Nie! Oczywiście że nie.
– Ja też tego nie chcę. – Odłożył na chwilę bat, ujął wodze w lewą rękę i podał mi prawą.
Uścisnąłem ją.
– Powiem ci coś. Miałem brata o tym imieniu. Nie żyje. Umarł w dzieciństwie. Moja matka go pamięta, może cię polubi. Ja nie pamiętam. Jeszcze mnie wtedy nie było. Widziałem tylko jego grób.
– W Grandecitta.
– Właśnie. My przylecieliśmy. Umarli zostali. Chociaż może nie wszyscy. Czytaliśmy tu o Jedwabiu. Jest o nim książka.
Pokiwałem głową.
– Myśleliśmy, że nie żyje, a tu nagle… bach! – Strzelił z bata. – Okazuje się, że Jedwab jest w którymś z tych miast na południu. W górach. W Gaonie. Werbuje własną armię. Żołnierzy. I odbiera ludzi diukowi Rigoglio. – Znów się roześmiał, tym razem cicho, dyskretnie. – Więc mówię mojej rodzinie: Jedwab tu jest. Przyjechał nam pomóc. Nie wiem, skąd się o nas dowiedział, Incanto.
– Wątpię, aby naprawdę o was słyszał.
– Jesteś ranny. Nie w oko. Pod szatą masz świeższą ranę. Może pies cię ugryzł?
Zaprzeczyłem.
– Ktoś postrzelił cię z igłowca?
Pokręciłem głową.
– Z pistoletu?
Nic nie powiedziałem, a Inclito mówił dalej:
– Masz szczęście. Człowiek trafiony kulą z pistoletu zwykle umiera. Jedwab jest do ciebie podobny. Tak wynika z jego książki. Nie jest żołnierzem, ale też walczy. Czasem strzela z igłowca. A czasem walczy laską.
Postukał batem w mój kostur.
– Cokolwiek o mnie myślisz, nie jestem Jedwabiem. Nie chcę cię okłamywać.
– Ani ja nie chcę cię do tego zmuszać, Incanto. Jesteś moim bratem, ale nie będziemy walczyć.
W tym miejscu Inclito zaczął się rozwodzić nad swoją karierą wojskową, która była długa i bogata. Przejechaliśmy może z milę, zanim zmienił temat:
– Chciałbym zasięgnąć twojej rady, Incanto. Prosić cię o pomoc. Nie wiesz zapewne, dlaczego to robię.
– Mogę próbować się domyślić.
– Nie ma potrzeby. Sam ci powiem. Doradzam wszystkim w Blanko. Tłumaczę im, jak ćwiczyć. Jak walczyć. Mówiłem ci, że się spotykamy. Takie zgromadzenie nazywa się „corpo”. Ludzie chcą wiedzieć różne rzeczy, więc sięgam w głąb mojej głowy i mówię im. – Inclito wykonał gest, jakby wyciągał sobie coś z ucha. – Ale nie mam nic więcej do powiedzenia. Pustka w głowie. Dlatego cię proszę.
– Mądry człowiek – stwierdził Oreb. Zerwał się do lotu i poszybował nad łąkami i lasem.
– Pozwól zatem, że na początek doradzę ci, abyś oparł się pokusie i nie szukał porady u ludzi, którzy gorzej od ciebie orientują się w sytuacji.
– Słusznie. – Inclito cmoknął na konie i przez chwilę udawał głęboko zamyślonego. – Nie powinienem pytać cię o wojnę na południu, tak? Nic o niej nie wiesz?
– Z pewnością mniej niż ty.
Od blisko tygodnia nie miałem żadnych wieści z południa.
– Gdybym ci powiedział, co mnie martwi… – Umilkł, kiedy powóz podskoczył na nierównościach traktu. – Gdybym ci powiedział, może rozjaśniłoby mi się w głowie. Chodzi o Jedwabia. Nie tego z książki. Tego prawdziwego.
Pokiwałem głową.
– Werbuje żołnierzy, mówiłem ci o tym? Płaci im.
– To najemnicy.
– Wiedziałem, że jest na nich specjalne słowo. I widzę, że ty coś o nich wiesz. On wygra. Człowiek, którego nazywają Jedwabiem, wygra. Jego miasto wygra. A najemnicy, których werbuje, zaczną szukać nowych źródeł zarobku. Pozwoli im zatrzymać pistolety? W książce tak właśnie robi, Incanto. Myślisz, że i tym razem postąpi podobnie?
– Przypuszczam, że większość z nich już ma broń – zauważyłem. – Jeśli zaś chodzi o tych, którzy jej nie mają i otrzymają ją przed walką, to naprawdę nie wiem, co myśleć.
Decyzję w tej kwestii podjąłby Hari Mau.
– Tak czy inaczej są niebezpieczni. Ci najemnicy. Obojętne, czy mają pistolety, czy nie. Powiesz, żebyśmy też ich wynajęli, ale oni są groźni także dla tego, kto im płaci. Poza tym to niemożliwe. Nie jesteśmy bogaci.
– A Rigoglio?
– Jest dość zamożny. – Inclito strzelił z bata. – Bierze pieniądze od swoich ludzi.
Przypomniałem sobie plany radcy Loriego, ale o nich nie wspomniałem.
– Jeżeli nie możecie zwabić najemników, nie uda wam się chyba przeszkodzić diukowi w werbunku.
Inclito z ponurą miną pokiwał głową.
– Moglibyście natomiast odwlec wybuch wojny do czasu, kiedy nie będzie w stanie dłużej ich opłacać – stwierdziłem, choć w moich słowach było więcej optymizmu niż w sercu. – Od chwili, gdy zaciągną na służbę u diuka, czas zacznie działać na waszą korzyść. Ale wspomniałeś o tym, że inne miasta mu pomogą…
– Novella Citta i Olmo. Leżą dalej niż Soldo. Też mają swoich diuków czy kogoś w tym rodzaju. To jeden powód.
Pokiwałem głową, żeby dać mu do zrozumienia, że rozumiem.
– Co zyskają na zwycięstwie diuka Rigoglio?
– Może da im spokój. Myślę, że się go boją. Widzisz to wzgórze? – spytał Inclito i wyciągnął przed siebie bat.
Noc była pogodna, Zieleń świeciła jasno na niebie. Otwarta, łagodnie pofalowana przestrzeń oświetlona blaskiem Zieleni zawsze wygląda niesamowicie. Chyba nigdy wcześniej nie zdawałem sobie z tego sprawy tak wyraziście, jak wczoraj w nocy.
– Będzie stamtąd widać mój dom. Zatrzymamy się na chwilę na wzgórzu, to sobie popatrzysz.
– Tylko dlatego chcesz się tam zatrzymać? Żebym obejrzał twój dom z daleka?
– Chyba muszę ci to powiedzieć… – Inclito strzelił z bata. Konie przyspieszyły kroku, a on położył sobie bat na kolanach i uderzył się otwartą dłonią w czoło. – Ależ ze mnie głupiec!
– Mam wiele powodów, by w to wątpić.
– Jestem głupcem, bo sądziłem, że muszę powiedzieć ci o czymś, o czym dobrze wiesz. Obawiam się, że w moim domu jest szpieg. Właściwie to jestem prawie pewien.
– Woźnica?
– Woźnica to dureń, więc nie sądzę… – Inclito pokręcił głową. Wzruszył ramionami i znów popędził spienione konie. – Ale może jest dość głupi, żeby przyjmować karty od diuka?
– Być może. Ponieważ mam zasiąść do kolacji z tobą i twoimi domownikami – przy okazji jeszcze raz dziękuję ci za zaproszenie – może lepiej powiedz mi, kogo zastaniemy w domu i kogo podejrzewasz o zdradę.
– Dobrze. – Inclito ściągnął wodze i zatrzymaliśmy się na szczycie pagórka. – Zaraz ruszymy dalej. Kiedy są spocone, nie powinny stać bez ruchu. Dobrze im zrobi, jak sobie pochodzą.
Pokiwałem głową.
– Nie mam żony. Od razu ci to powiem, to lepiej zrozumiesz. Kiedy opuszczaliśmy Grandecitta, poszła za mną. Czy na waszym lądowniku umarły jakieś kobiety?
– Owszem, całkiem sporo. Mężczyźni zresztą też umierali. Ale najwięcej umarło dzieci, więcej niż dorosłych obojga płci razem wziętych. Przyjmij moje najszczersze, choć spóźnione wyrazy współczucia z powodu śmierci żony.
Inclito milczał długą chwilę.
– Gdzie twój ptak? – zapytał w końcu.
– Nie mam pojęcia. Pewnie rozgląda się po okolicy. Wróci, kiedy mu przyjdzie na to ochota. Jeśli w ogóle mu przyjdzie.
– Może to i lepiej, że go nie ma. Moja matka nie weźmie cię za strego. To znaczy za czarownika. Tak na nich mówi.
Inclito się uśmiechnął. Dostrzegłem błysk zębów na tle jego śniadej twarzy, ale pomyślałem, że wcale nie żartuje.
– Mieszkasz z matką?
Skinął głową.
– Miałem ci powiedzieć, kogo zastaniemy w domu i komu ufam. Zacznę od matki i córki. Może jest tam szpieg, a może nie, ale one na pewno są poza wszelkim podejrzeniem. Widzisz mój dom?
– Nie wiem, czy patrzę na ten, co trzeba – przyznałem. Miałem przed sobą skupisko niskich, pobielonych budyneczków, przesłoniętych rzędem smukłych drzew niczym kolumnadą.
– Kiedy przylecieliśmy, dostałem dobrą ziemię – westchnął Inclito. – Współczuli mi, bo straciłem Zittę. Potem wspierałem ich przy różnych okazjach. Pomagałem miastu w czasie wojny, więc corpo głosowało, żebym dostał dodatkową ziemię. Nie mogłem z niej korzystać, bo jest za daleko, więc zamieniłem się z sąsiadem. Dwa do jednego. Od dostał dwa razy więcej niż mi oddał. – Inclito wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Niezbyt korzystna transakcja, co? W takich sprawach jestem jak dziecko.
Wydawało mi się, że dobrze go rozumiem.
– Dostałeś dobrą ziemię?
– Naturalnie. Nie gorszą od tej, którą już miałem. O, tam. – Wskazał ręką. – Za to oddałem gorszą. I daleko od Blanko. Nie podobała mi się.
Milczałem, wsłuchany w nocną ciszę, i czekałem, co jeszcze powie Inclito.
– W Grandecitta mieliśmy mądre powiedzenie. Ty na pewno znasz takich mnóstwo.
– Kilka pewnie by się znalazło.
– Może to będzie jedno z nich… Jeśli praca jest dobrą rzeczą, to czemu bogaci nie biorą jej dla siebie? Ale ja jestem teraz bogaty, więc biorę. Ile zdołam, wiesz? – Inclito szarpnął wodze. Konie ruszyły leniwym krokiem. – Dalej chcesz wiedzieć, kto jeszcze mieszka u mnie w domu? I komu ufam?
– Owszem, jeśli tylko zechcesz mi to powiedzieć.
– Nasza rodzina to ja, moja matka i moja córka. To już mówiłem.
– Nie mówiłeś, że to już wszyscy.
– Wszyscy. Wszyscy krewni. Mieszka u nas teraz przyjaciółka Mory. Jej ojciec wyjechał.
– Mora to twoja córka?
– Tak. Przyjaciółka ma na imię Fava. Siądzie z nami do stołu. To miła dziewczyna.
– Ale i tak jest podejrzana?
Inclito podniósł ręce, nie wypuszczając z nich wodzy.
– Kogoś muszę podejrzewać. Nawet jeśli szpiega nie ma. Chcesz usłyszeć resztę? Wszystkie imiona?
– Na razie powiedz mi, kim są ci ludzie. Imion nauczę się później, kiedy będą mi naprawdę potrzebne.
– Dobrze. Mam trzech ludzi do pomocy. O woźnicy już mówiłem. Affito. Najstarszy. Jest od powożenia. Zwykle tym powozem jeździ moja matka. Kiedy ona albo Mora gdzieś się wybierają, Affito czyści powóz i zabiera je ze sobą. Nie jest zbyt bystry, ale umie się obchodzić ze zwierzętami. Zobacz, widzisz, jakie są spocone?
Pokiwałem głową.
– Ja jeżdżę za szybko. Affito powozi wolniej, więc koniom na dłużej starcza sił. Dwaj pozostali to bratankowie Affito. Szproty jego brata. Urodzili się już tutaj, nie tak jak ty i ja.
Znowu skinąłem głową.
– Ja mam trzech mężczyzn, a matka trzy kobiety do pomocy. Chociaż tak naprawdę to ma pięć, bo Mora i Fava też czasem pracują.
Zapytałem, czym zajmują się służące.
– Jedna gotuje, dwie pomagają w domu. Jedna z nich głównie w kuchni. Nazywa się Onorifica. Druga zmywa podłogi i ściele łóżka.
– Rozumiem. Gdzie śpią mężczyźni?
– Gdzie śpią?
– No właśnie, gdzie? To chyba nie tajemnica? Śpią w domu?
Inclito pokręcił głową – przede wszystkim z niedowierzania, jak mi się wydawało.
– Na tyłach domu, w stodole. Mają tam taki mały kantorek, tylko dla siebie. Pokażę ci go, jeśli będziesz chciał.
– Może po kolacji, zobaczymy. A kobiety? Gdzie śpią?
– Gdzie indziej. O to ci chodziło?
– O nic mi nie chodziło. Po prostu pytam.
– Kucharka w kuchni. Kuchnia jest jej sypialnią, więc jeśli w nocy chcę coś zjeść, muszę pukać. Czasem jedna z dziewcząt śpi z nią. Albo z moją matką. Kiedy matka źle się czuje albo wie, że będzie czegoś w nocy potrzebować, jedna z nich śpi u niej w pokoju na małym łóżku, które specjalnie tam wstawiliśmy. Albo moja córka. Albo Fava.
– Przypuśćmy, że twoja córka ma spać z matką, a kucharka nie potrzebuje pomocy w kuchni. Gdzie wtedy śpią Fava i dwie służące?
Inclito odłożył bat i otarł pot z masywnej, gładkiej czaszki. Jest prawie całkiem łysy, o czym powinienem był już wcześniej napomknąć.
– Chcesz u nas zanocować? Mamy dwa puste pokoje. Torda wyszykuje ci posłanie.
– Nie próbuję robić żadnych aluzji. Chcę się tylko dowiedzieć, czy te kobiety mogą podsłuchiwać wasze rozmowy, czytać listy i tak dalej. Woźnica mógłby na przykład usłyszeć twoją rozmowę z przyjacielem, gdyby siedział na koźle i powoził, ale…
– To się prawie nie zdarza.
– Właśnie. Mógłby jednak usłyszeć, jak matka powtarza przyjaciółce twoje słowa, więc nie możemy go zupełnie pominąć. Wydaje mi się natomiast, że jego bratankowie jeszcze gorzej nadają się na szpiegów. Uważasz, że mogę być patere Jedwabiem. Pozwól, że przytoczę ci słowa prawdziwego Jedwabia.
Inclito pokiwał głową.
– To będzie coś ważnego, prawda? Chętnie posłucham.
– Można te słowa znaleźć w książce, o której wspomniałeś. Jeżeli ją czytałeś, prawdopodobnie je sobie przypomnisz. Kiedy radca Potto powiedział, że uwielbia sekrety, patere Jedwab odparł, że on za nimi nie przepada i że zawsze stara się je rozwikłać. Przez całe życie próbuję go naśladować. Pytałeś mnie o radę w kwestii wojny, która, jak się obawiasz, może wkrótce wybuchnąć.
Inclito bez słowa skinął głową.
– W takim razie posłuchaj mnie: dowiedz się, kto jest szpiegiem. Zrób to jak najszybciej. A potem przeciągnij go na swoją stronę, jeśli tylko zdołasz. Niech dostarcza diukowi fałszywe informacje.
– Dobrze. Spróbujemy tak zrobić, Incanto. Razem, ty i ja. Masz jeszcze jakieś pytania?
– Jeśli dobrze usłyszałem, powiedziałeś, że siądziemy do stołu w piątkę: ty, twoja matka, córka, przyjaciółka córki Fava i ja. Kto nam będzie usługiwał? Kto będzie podawał jedzenie?
– Dziewczęta.
– Onorifica i Torda, tak?
– Mhm. Przy szczególnych okazjach Decina sama podaje pieczyste. Matka czasem jej pomaga, jeśli dobrze się czuje.
Decina była kucharką.
Zajechaliśmy pod dom.
A ja naprawdę muszę się teraz zdrzemnąć.




Dodano: 2006-06-24 16:40:12
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS