NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Lee, Fonda - "Okruchy jadeitu. Szlifierz z Janloonu"

Grimwood, Ken - "Powtórka" (wyd. 2024)

Ukazały się

Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"


 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

 Le Fanu, Joseph Sheridan - "Carmilla"

 Henderson, Alexis - "Dom Pożądania"

Linki

Komuda, Jacek - "Opowieści z Dzikich Pól"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: Październik 2004
ISBN: 83-89011-46-8
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 280
Cena: 26,99 PLN



Komuda, Jacek - "Opowieści z Dzikich Pól"

1. Nobile verbum


Weszli do przedsionka. Nietyksa wprowadził Dydyńskiego do dużej sali. Było tu ciemno, jedynie w ogromnym palenisku płonął ogień, a na stole – trzy świece w złotym lichtarzu rzeźbionym w konie i rycerzy. Oprócz lichtarza na stole leżały stare papiery – pożółkłe, złożone kilkakroć listy.
– Witam, witam waszmość pana!
Janusz Ligęza, kasztelan halicki, szedł ku nim z otwartymi ramionami. Dydyński dostrzegł jego wysokie czoło, błyszczące oczy, długą, białą brodę i wytworną delię z kołnierzem z gronostajów. Kasztelan objął Dydyńskiego i ucałował w oba policzki.
– Siadaj waszmość – wskazał mu obite skórą krzesło. Skinął na Nietyksę, a ten nalał wina do kryształowego pucharu i postawił przed Dydyńskim.
– Pewnie gawędziłeś, panie Jacku, z Zakliką – rzekł kasztelan. – Nie przejmuj się nim, bo Zaklika dobywa szabli tylko wtedy, kiedy mu na to pozwolę. Dopóki długów nie spłaci, wisi u rękawa mej delii. O tutaj – kasztelan wskazał upierścienioną dłonią rękaw karmazynowej delii obszytej futrem. – Twoje zdrowie – uniósł w górę kielich. – Za spotkanie. I za dobicie targu.
Wypili. Węgrzyn był dobry, pochodził pewnie z piwnic kasztelana. A może z loszku Boratyńskich, których zameczek Ligęza złupił wiosną w czasie zatargu o Żurawicę?
– A o cóż mamy targu dobijać, miłościwy panie? O Zaklikę? Nie jest wart tyle, abyś mnie tu wzywał. O zajazd?
Kasztelan opadł na fotel. Patrzył się na Dydyńskiego bystrze i chytrze.
– A jak myślisz, czego mógłbym chcieć od największego rębajły w województwie ruskim? Nie zaprosiłem cię tu dla pogawędki. Jest dla ciebie zadanie. Dobrze płatne zadanie.
– A więc?
Kasztelan i Nietyksa wymienili spojrzenia. A potem Ligęza spuścił wzrok.
– Ktoś zabija moich ludzi. To morderca, najemny zbój, pewnie jakiś mój osobisty wróg. Uderza znienacka, sam jeden. Wymknął się z obław. Zabił – głos mu się załamał – zabił Aleksandra, mego najstarszego syna. Jedynego dziedzica. A wcześniej ubił Samuela...
– Jak mniemam, zabija z ukrycia i nikt nie widział jego twarzy?
– Gdyby ktoś widział jego twarz, nie musiałbym wołać Dydyńskiego. Gdybym wiedział, kto to – wydyszał kasztelan – zabiłbym go dwakroć, trzykroć, czterokroć boleśniej niż on mych synów. Za jedną rękę odrąbałbym mu obie. Za jedną kroplę krwi rodu Ligęzów – wytoczyłbym z niego morze...
– Wszystko zaczęło się jakieś pół roku temu, może dawniej – podjął spokojnie wątek Nietyksa. – Najpierw zginął dzierżawca Wierszowej, jednej z naszych wiosek. Do jego dworu wpadł jeździec w czarnej zbroi. I zabił go, porąbał na strzępy... Czarny jeździec później zabił naszego ekonoma spod Halicza. Potem jeszcze dwóch naszych ludzi...
– Zapewne jeździec był bez głowy – prychnął Dydyński. – Kiedy jechał, brzęczał łańcuchami, a dusze zabitych uwiózł do piekła! A może to nie jeździec, ale bestia, która zjada chamów, co w niedzielę nie dają ofiary na mszy?
– Ten jeździec – mruknął kasztelan – ma głowę. Bez trudu zdejmiesz mu ją z karku – uderzył w stół kantem dłoni, wywracając przy tym kielich. Wąska strużka wina pociekła wzdłuż starego listu, przypieczętowanego cudzoziemskim herbem z liliami. Popłynęła zupełnie jak strużka krwi. Kasztelan opadł na fotel.
– Czarny jeździec – mruknął Nietyksa. – Chłopi gadają, że jest karą za grzechy. Ma wygubić cały ród Ligęzów.
– No cóż – rzekł spokojnie Dydyński – może więc potrzeba wam księdza albo egzorcysty. Ja nie łapię upiorów.
– To nie jest upiór. To człowiek. Jeździ na karym koniu, głowę ukrywa pod przyłbicą, ale daję słowo, że pod jego czarną zbroją bije zwykłe serce. To zabójca albo okrutnik, który chce pomsty.
– Zastawiałem na niego obławy – wycharczał kasztelan – ale jest sprytny jak ryś, okrutny jak wilk i silny jak niedźwiedź.
– Czego oczekujesz ode mnie, panie?
– Chcę zobaczyć ciebie a obok wóz albo konia. A na tym wozie lub koniu chcę, żeby znalazło się gnijące ścierwo tego mordercy. Wtedy zerwę mu z głowy hełm i spojrzę w jego martwe oczy. I już będę wiedział, komu podziękować. I podziękuję, po kasztelańsku. Chcę, żebyś wytropił i zabił mordercę. Dostaniesz tyle złota, ile będzie ważył jeździec.
– W zbroi czy bez?
– W zbroi.
– Nisko mnie cenisz, panie kasztelanie – rzekł wolno Dydyński. – Myśliwy, który ma tropić rysia, zastawiać paść na wilka i brać się za bary z niedźwiedziem, wiele ryzykuje. Dlatego moja cena będzie wysoka.
– Znajdziesz go?
– Znajdę. Lubię ryzyko. Ale to będzie drogie. Chcę dziesięć tysięcy czerwonych!
Kasztelam zacharczał, teraz znacznie głośniej niż wtedy, gdy wspominał o śmierci syna. Rozkasłał się, a Nietyksa szybko podał mu kielich wina. Ligęza wychylił je duszkiem, zachrypiał. Kaszlnął...
– Tyle... – znów chwyciły go duszności. – Myślałem, że jesteś mi przyjacielem, panie Dydyński.
– Jestem, panie. Jeno że my dwaj kochamy się jak bracia, a rachujemy jak Żydzi.
– Dobrze – wychrypiał Ligęza. – Dostaniesz dziesięć tysięcy czerwonych. Jeśli tylko go dopadniesz i przywieziesz jego ścierwo. A ja nasypię ci w wór dukatów, czerwonych, talarów, florenów i reńskich...
Zapadła cisza. Płomienie na palenisku przygasły, cicho skwierczały knoty świec. Kasztelan i Dydyński przybili ręce.
– Daję słowo szlacheckie, że pieniądze dostaniesz – powiedział uroczyście kasztelan.
– Daję nobile verbum, że będziesz miał, mości kasztelanie, głowę mordercy – pan Jacek przyłożył rękę do serca. – Słowo Dydyńskiego nie dym.
– Tedy dobiliśmy targu?
– Nobile verbum. Co wiadomo o tym jeźdźcu?
– Uderza w nocy albo wieczorem. Nosi czarną, rajtarską zbroję i hełm niemiecki. Ma straszną siłę. Gdy sześciu hajduków rzuciło się na niego – zabił wszystkich. Strzelano do niego, ale strzały odbiły się od zbroi. Jeździ na karym koniu szkolonym do walki. Ta bestia odgryza głowy ludziom, jeśli zagrażają jego panu. Nigdy nie pokazał twarzy.
– Broń jeźdźca?
– Pałasz. Długi, ciężki.
– Rajtar – mruknął cicho Dydyński. – To oręż wolnych rajtarów.
Kasztelan drgnął i aż zatrząsł się.
– Co?! Coś powiedział?!
– Jeździec używa broni wolnych rajtarów. Może to cudzoziemiec. Kiedy ostatni raz zabił?
– Miesiąc temu usiekł mego syna – powiedział drżącym głosem Ligęza. – Wybacz waść, ale nie mam sił o tym mówić. Z mych dzieci ostała przy życiu tylko córka. Moja jedyna jaskółeczka... Czy musisz o to teraz pytać, szlachetko?
– Czy jest ktoś, panie, kto mógłby cię znienawidzić? Ktoś, komu wyrządziłeś tak wielką krzywdę, że wynajął... Albo stał się jeźdźcem.
– Golskiej poniechałem, ze Stadnickimi mam zastaw. Herburt już w piekle, a Drohojowski zabity przez ludzi kasztelana przemyskiego...
– A Tarnawski – wtrącił Nietyksa.
– Tarnawski nie ośmieliłby się na coś takiego. Zresztą, on już umiera.
– A Wierusz... – wtrącił cicho klucznik.
– Mości panie – rzekł kasztelan do Dydyńskiego – mój sługa wskaże ci komnatę. – Kiedy wyruszysz ścigać zabójcę?
– Za kilka dni. Najpierw muszę się rozejrzeć.


2. Czarna Nowina

– Panie starosto!
Stanisław Stadnicki zatrzymał się na ganku zajazdu. Spojrzał na tego, który nań zawołał. To był Jan Kunicki. Wyszedł ze stajni. Sam. Jeden z towarzyszy starosty – wysoki, rosły kozak bez jednego oka – zastąpił tamtemu drogę..
– No, szczo ty?
– Chcę porozmawiać z mości Stadnickim.
Starosta skrzywił się.
– No to mów waćpan – powiedział.
– Na osobności.
Starosta spojrzał na swoich kompanów. Gdyby tylko zechciał, roznieśliby tamtego na strzępy. Uśmiechnął się. Zszedł ze stopni i ruszył za róg karczmy. Kunicki poszedł za nim. Spojrzał Stadnickiemu prosto w oczy.
– Dlaczego? – zapytał. To było tylko jedno, krótkie słowo.
Starosta wciąż uśmiechał się lekceważąco.
– Panie Kunicki, kim ty właściwie jesteś? Kim, że chcesz się ze mną mierzyć. Jam Stanisław Stadnicki. Ja jestem ze starożytnej familii. A ty?! Mógłbyś służyć u mnie za koniucha. Twoi ojcowie moim podawali strzemię, a bywało, że i kark przy wsiadaniu... A swoją żonę ty sam zaraz po ślubie zostawiłeś. Pojechałeś na wojnę – na dwa lata. Tak, panie Kunicki, jesteś kimś. Stoisz mi na zawadzie.
– Na drodze do mojej żony? Bij się ze mną, panie Stadnicki!
Starosta roześmiał się cicho. Spojrzał na Kunickiego z góry. Przyszło mu to łatwo – był wyższy od niego.
– Z chłopem mam się bić? Nie bądź głupcem. Ja nawet nie chcę się na ciebie gniewać. Po co. Żyj ze mną w zgodzie, a nie pożałujesz. Przekonaj głupią żonę, żeby przyszła do mnie. Dla niej to nie nowość. Matka i babki legiwały w pańskich łożach, to i córka może...
Kunicki położył dłoń na rękojeści szabli. Milczał. Stadnicki przyjrzał się jego twarzy, pociemniałej z gniewu. Jan potrafił się opanować.
– Masz cztery dni, aby przyprowadzić ją do mnie – mruknął starosta ze złośliwym uśmiechem. – Jeżeli tego nie uczynisz, wyegzekwuję wyrok.
– A więc to tak... – wyszeptał Kunicki. – Pragniesz mojej żony. Ale ja jestem wolnym szlachcicem. Tak samo Anna. Możesz ją wziąć siłą, ale nigdy nie będziesz miał serca. Nie będziesz miał tego, co ja miałem i mam każdej nocy.
Trafił w sedno. Na twarzy Stadnickiego zobaczył gniew. Teraz Zygmunt położył dłoń na rękojeści szabli.
– Wyciągnij broń waćpan – powiedział Kunicki. – Skończmy z tym jak szlachcice. Stań mi tutaj, pod bokiem karczmy. Zobaczymy, kto zwycięży. No, spróbuj. Jestem starym żołnierzem. Bywałem i pod Smoleńskiem, i w Inflantach. Z kolei ty na pewno miałeś dobrych preceptorów. Zobaczymy, kto lepszy.
– Nie będę się bił z kimś takim jak ty – powiedział Stadnicki z wymuszonym uśmiechem. – Za to, co powiedziałeś, mógłbym kazać cię wybatożyć. Masz cztery dni, aby przekonać swoją żonę. Że też wy, szaraczkowie, musicie być aż tak zawzięci. Kto to widział w jakimś innym kraju, żeby ktoś tak niskiego stanu jak ty śmiał podskakiwać tak wysoko! Morda w gnój, chamie! Proś łaski na kolanach!
Stadnicki cofnął się za róg karczmy. Kunicki szedł za nim. Dopadłby tamtego, ale w tej właśnie chwili zza węgła wysunęło się kilku towarzysz starosty.
– No, dość już nagadałeś się z panem starostą – powiedział jeden z nich, wysoki, w tatarskiej misiurce. Obejrzał się na Stadnickiego, jak gdyby czekając rozkazu, co ma zrobić z Kunickim, ale ten odwrócił się, zmarszczył brwi i ruszył w stronę stajni, z której wyprowadzono konie. Gdy siedział w kulbace, ruchem głowy wskazał Kunickiego jednemu ze swoich ludzi.
– Zajmij się nim – powiedział. Tamten skinął głową. Starosta uderzył konia ostrogami.
– Ty psi synu! – wycedził przez zęby. – Jeszcze cię dostanę.


Dodano: 2006-06-16 13:51:03
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS