NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

McGuire, Seanan - "Pod cukrowym niebem / W nieobecnym śnie"

Ukazały się

Markowski, Adrian - "Słomianie"


 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

 Le Fanu, Joseph Sheridan - "Carmilla"

Linki

Stephenson, Neal - "Zamęt", część 1
Wydawnictwo: Mag
Cykl: Cykl Barokowy
Data wydania: Czerwiec 2006
ISBN: 83-7480-025-9
Oprawa: miękka
Format: 135x205 mm
Liczba stron: 480
Cena: 29,99 zł
Tom cyklu: 2, część 1



Stephenson, Neal - "Zamęt", tom 1 - fragment 2

Fragment 2

– To aga, Jack – powiedział obrzezaniec. – Wódz janczarów.
Imię „Jack” brzmiało znajomo – a z całą pewnością było użyteczne. Został więc Jackiem.
Za doboszami jechał siwobrody mężczyzna, niewiele gorzej prezentujący się od agi, ale w przeciwieństwie do niego nie uzbrojony po zęby.
– Pierwszy sekretarz – powiedział towarzysz Jacka.
Dalej tłoczyło się kilka tuzinów mniej znacznych oficerów („agabaszów”) w mniej lub bardziej przepysznych uniformach, a za nimi brnął tłum facetów w pięknych turbanach zdobionych pierwszorzędnymi strusimi piórami – czyli „bolukbaszów”, jak wyjaśnił Jackowi jego kompan. Było już oczywiste, że należy do ludzi niezmordowanych w swojej erudycji i próbach oświecania prostaczków w rodzaju Jacka.
Jack miał ochotę wyjaśnić mu, że żadnego oświecenia nie chce ani nie potrzebuje, ale coś go powstrzymało – może dręczące go przeświadczenie, że zna tego człowieka, i to nie od wczoraj; gdyby rzeczywiście tak było, tamten mógł po prostu próbować zagaić rozmowę. A może przeważył fakt, że nie bardzo wiedział od czego zacząć. Zdawał sobie sprawę, że bolukbasza jest odpowiednikiem kapitana, agabasza to szarża o jeden stopień wyższa, aga zaś jest tureckim generałem, nie miał jednak pojęcia skąd zna te wszystkie pogańskie słowa. Postanowił więc trzymać język za zębami, przynajmniej do czasu, aż oddziały odabaszów (poruczników) i wekilhardżów (kaprali) sformowały szyk i dołączyły do pochodu. Następni byli hodżowie, wśród nich hodża-solarz, hodża-celnik i hodża-probierca; wszyscy szli w ślad za naczelnym hodżą. Dalej – szesnastu çavuşów z fantastycznie podkręconymi wąsami, w długich szmaragdowych szatach, przepasanych krwistymi szarfami, i białych skórzanych czepeczkach; nabrzeże drżało pod ich czerwonymi, podkutymi buciorami. Przeróżni kadiowie, mufti i imamowie też musieli swoje przemaszerować, na końcu zaś z pokładu złotej galery zeszli przepysznie wystrojeni janczarzy. Za nimi podążał samotny człowiek zakutany w wielometrowy zwój kredowobiałej materii, którą mnóstwem złotych i wysadzanych klejnotami zapinek upięto w coś na kształt ubrania. Mimo tych starań szata zapewne i tak spłynęłaby na ziemię, gdyby mężczyzna nie jechał wierzchem: dosiadał białego ogiera o różowych ślepiach, którego tak gęsto obwieszono srebrem i szlachetnymi kamieniami, że tylko cudem nie plątał się we własnych ozdobach.
– Nowy pasza. Przyjechał z Konstantynopola.
– A niech mnie… To dlatego tak strzelali?
– Tradycja nakazuje powitać paszę salutem tysiąca pięciuset armat.
– Jaka tradycja? Gdzie?
– Tutaj.
– To znaczy?
– Wybacz, zapominam, że masz kłopoty z głową. Miasto, które wznosi się tamtym wzgórzu, to Niezdobyty Bastion Islamu, Wieczna Strażnica w Walce z Niewiernymi, Bicz Na Chrześcijan, Postrach Mórz, Jarzmo Włoch i Hiszpanii, Pogromca Wysp. Morza słuchają jego praw, a cały świat jest mu poddany.
– Długa ta nazwa…
– Po angielsku to będzie Algier.
– Muszę ci powiedzieć, że widywałem całe wojny toczone przez chrześcijan, na które szło mniej prochu niż Algier zużył go na przywitanie się z paszą, więc może twoje słowa świadczą o czymś więcej niż zwykłej brawurze. Skoro o słowach mowa… Po jakiemu właściwie mówimy?
– Ten język nazywa się franco lub sabir; to drugie słowo po hiszpańsku oznacza „wiedzieć”. Są w nim słowa prowansalskie, hiszpańskie i włoskie, są arabskie i tureckie. W twoim sabirze jest więcej francuszczyzny, Jack, w moim – hiszpańskiego.
– Nie wmówisz mi, że jesteś Hiszpanem?!
Rozmówca Jacka ukłonił się, nie zdejmując czapeczki. Długie loki opadły mu ze skroni i zadyndały w powietrzu.
– Moseh de la Cruz, do usług.
– Mojżesz od Krzyża?! A cóż to za nazwisko, do stu diabłów?!
Moseh nie był ubawiony.
– To długa historia, nawet według twoich standardów. I skomplikowana. Powiem tak: Półwysep Iberyjski to dla Żyda niewdzięczna ojczyzna.
– Skąd się tu wziąłeś? – chciał zapytać Jack, ale przerwał mu potężnie zbudowany Turek, który wygrażał im bykowcem, dając do zrozumienia, że zamiast stać po kolana w wodzie mają wracać do roboty. Siesta była finis, pasza wjechał przez Beb do cité i trabajo nie mogła dłużej czekać.
Trabajo polegała na zeskrobywaniu pąkli z kadłuba pobliskiej galery, wyciągniętej na brzeg i przewróconej kilem na bok. Jack, Moseh i kilkudziesięciu innych niewolników (nie dało się bowiem ukryć, że są niewolnikami) oskrobywało drewno topornymi żelaznymi narzędziami, Turek zaś przechadzał się wzdłuż okrętu i wymachiwał bykowcem. Z wysoka, zza miejskich murów dobiegały dźwięki przypominające przemieszczającą się kanonadę: pochód trwał. Chwała Bogu, że grzmot kotłów, jazgot obojów wojennych i zawodzenie trąb oblężniczych odbijały się od murów pod niebo.
– Wydaje mi się, że naprawdę wyzdrowiałeś.
– Nie wierz waszym alchemikom i chirurgom: na francuską chorobę nie ma lekarstwa. To po prostu chwilowa przerwa w majaczeniach, nic więcej.
– Przeciwnie. Szanowani arabscy i żydowscy lekarze twierdzą, że ciało może się oczyścić z wyżej wzmiankowanej choroby, i to raz na zawsze, jeżeli pacjent będzie przez dłuższy czas gorączkował.
– Nie czuję się zbyt dobrze, ale na pewno nie mam gorączki.
– Lecz parę tygodni temu kilkunastu z nas, ty także, zapadło na la suette anglaise.
– Nie słyszałem o takiej chorobie… A przecież jestem Anglikiem.
Moseh de la Cruz wzruszył ramionami – na ile było to możliwe w chwili, gdy zardzewiałą, wykrzywioną motyką starał się zedrzeć z kadłuba skupisko pąkli.
– W tych okolicach to powszechna przypadłość. Wiosną zapadały na nią całe dzielnice.
– Może nasłuchały się za dużo muzyki…
Kolejne wzruszenie ramion.
– Nie ma z nią żartów. Nie jest może tak paskudna jak, na przykład, suchoty, tumory, influenca, lagwa, flegmona…
– Dość!
– W każdym razie zmogło cię, Jack, i byłeś tak rozpalony, że przez dwa tygodnie wszyscy tutsaklarowie w banyolarze opiekali nad twoją głową kebaby. W końcu któregoś ranka uznali cię za trupa, wynieśli z banyolaru i wrzucili na wóz. Nasz właściciel posłał mnie do Skarbca z poleceniem, aby hodża el-pencik tytuł własności do twojej osoby opatrzył adnotacją „zmarł”, co jest niezbędne dla uzyskania odszkodowania. Hodża el-pencik wiedział jednak o spodziewanym przybyciu nowego paszy i wolał nie ryzykować bałaganu w papierach. Gdyby podczas kontroli wyszły na jaw jakieś nieprawidłowości, groziłoby mu co najmniej bastinado.
– Czy słusznie wnioskuję z twoich słów, że wyłudzanie odszkodowań jest powszechną praktyką wśród właścicieli niewolników?
– Niektórzy z nich postępują wysoce nieetycznie – przyznał Moseh. – Hodża el-pencik zażyczył więc sobie, abym zaprowadził go do banyolaru i pokazał mu twoje zwłoki. Wcześniej musiałem jednak odczekać długie godziny na dziedzińcu jego siedziby. Południe nastało i minęło, a hodża uciął sobie drzemkę pod limoną, zanim w końcu udaliśmy się do banyolaru. Przez ten czas przewieziono cię na janczarski cmentarz.
– Ale dlaczego?! Taki ze mnie janczar jak i z ciebie!
– Ćśśś! Tego się domyślałem, Jack. Spędziwszy kilka lat przykuty do wiosła obok ciebie, nasłuchałem się po uszy twoich autobiograficznych wynurzeń. Z początku wydawały mi się niedorzeczne i niewiarygodne, później zabawne, przynajmniej w pewnym sensie, lecz słysząc je po raz setny czy tysięczny…
– Zamilcz. Bez wątpienia ty również nie jesteś pozbawiony wad, Mosehu de la Cruz, masz wszakże nade mną tę przewagę, że ich nie pamiętam. Ale ja chciałbym się dowiedzieć, dlaczego oni wzięli mnie za janczara?
– Po pierwsze: kiedy cię pojmano, miałeś przy sobie janczarską szablę.
– Zdobytą w wyniku rutynowego grabienia trupów. Na wojnie to normalne.
– Po drugie: walczyłeś z takim zacięciem, że kompletnie przyćmiłeś nim brak umiejętności we władaniu bronią.
– Próbowałem popełnić samobójstwo. W przeciwnym razie wykazałbym mniej zapału, a więcej kwalifikacji.
– Po trzecie: nienaturalny stan twojego prącia uznano za oznakę absolutnej wstrzemięźliwości…
– Co, siłą rzeczy, jest zgodne z prawdą.
– … zakładając przy tym, że sam się tak okaleczyłeś.
– Akurat! To wcale nie było tak…
– Oszczędź mi tego. – Moseh złapał się za głowę.
– No tak, zapomniałem, że już o tym słyszałeś.
– Po czwarte: na wierzchu dłoni masz wypaloną arabską cyfrę siedem.
– Wyjaśnię ci: to litera V, piętno wagabundy.
– Ale z boku wygląda jak siódemka.
– I czyni mnie janczarem?
– Kiedy nowy rekrut składa przysięgę i staje się yeni yoldash, czyli szeregowym, na wierzchniej stronie dłoni tatuuje mu się numer koszarowego baraku, w którym stacjonuje jego seffara. Dzięki temu wiadomo też, który bash yoldash za niego odpowiada.
– Teraz rozumiem. Przypuszczali, że jestem z siódmej seffary w jakimś ottomańskim garnizonie.
– No właśnie. Było jednak oczywiste, że postradałeś zmysły i nadajesz się co najwyżej do wiosłowania, więc miałeś pozostać tutsaklarem aż do śmierci, albo do chwili, gdy wróci ci rozum. W tym pierwszym wypadku należałby ci się janczarski pochówek.
– A w drugim?
– To się okaże. Wtedy w każdym razie myśleliśmy, że zachodzi wypadek pierwszy. Poszliśmy więc na wzgórze pod miastem, na cmentarz ocaków…
– Czego?
– Ocaków. To członkowie tureckiego zakonu janczarskiego, wzorowanego na Kawalerach Maltańskich. Algier należy do nich. Sami stanowią tu prawo.
– Czy ten człowiek, który zaraz oćwiczy nas bykowcem, też jest z tego ocaku?
– Nie. Jest na żołdzie kapitana galery, korsarza. W tutejszym społeczeństwie korsarze również stanowią osobną grupę.
Po tym, jak Turek wymierzył im po kilka batów i poszedł łoić skórę innym skrobaczom, Jack poprosił Moseha, aby ten kontynuował swoją opowieść.
– Poszedłem z hodżą el-pencikiem i jego sługami na cmentarz. Ponure było to miejsce, Jack, z mnóstwem grobów, wyglądających jak połówki olbrzymich jaj i mających przypominać jurty rozbite na stepach Transoksanii, ziemi przodków, za którą Turkowie stale tęsknią. Muszę jednak powiedzieć, że nie rozumiem, kto chciałby mieszkać w wiosce, która przypominałaby tamten cmentarz. Dobrą godzinę błąkaliśmy się wśród kamiennych jurt, szukając twoich zwłok. Słońce zachodziło i mieliśmy sobie dać z tym spokój, kiedy usłyszeliśmy przytłumiony, dudniący głos, zawodzący w obcej mowie jakąś pieśń albo przepowiednię. Hodża el-pencik od początku był podenerwowany, a przedłużający się spacer po cmentarzu natchnął go wizjami demonów, ifrytów i innych maszkar. Niewiele brakowało, żeby na dźwięk tego głosu, dobiegającego (jak się wkrótce okazało) z olbrzymiego mauzoleum pewnego zamordowanego agi, puścił się biegiem z powrotem do miasta. Służący też mieli ochotę czmychnąć. Ponieważ jednak był z nimi niewolnik, i to w dodatku Żyd, posłali go – czyli mnie – do mauzoleum, żeby zobaczyć, co się stanie.
– I co się stało?
– Znalazłem ciebie. Stałeś w samym środku tego makabrycznego, choć cudownie chłodnego grobowca, łomotałeś pięściami w pokrywę sarkofagu agi i powtarzałeś w kółko te same angielskie słowa. Nie rozumiałem ich, ale szły mniej więcej tak: „Bądźże człowiekiem. Przynieś mi kwaterkę dobrego bittera!”.
– Rzeczywiście, musiało mi się pomieszać we łbie – mruknął Jack. – W tym klimacie znacznie lepszy byłby pilzneński lager.
– Wciąż miałeś źle w głowie, to fakt, dostrzegłem jednak w tobie jakąś iskierkę, której nie widziałem od roku albo dwóch. Z pewnością nie zauważyłem jej odkąd sprzedano nas do Algieru. Domyśliłem się, że gorączka i lejący się z nieba żar, w którym przeleżałeś dobre kilka godzin, wypaliły dręczącą cię francuską chorobę. Od tamtej pory z każdym dniem trochę ci się poprawia.
– Co powiedział hodża?
– Wyszedłeś z grobowca nagi i czerwony od słońca jak ugotowany krab i Turcy wzięli cię z początku za jakąś odmianę ifryta. Trzeba ci wiedzieć, że są z natury okrutnie przesądni, a najbardziej wobec Żydów. Wierzą, że władamy tajemnymi mocami, a kabaliści ostatnio walnie przyczyniają się do utrwalenia tych przekonań. W każdym razie sprawa szybko się wyjaśniła. Nasz właściciel dostał sto kijów w pięty, wymierzonych trzcinką grubości mojego kciuka. Rany polali mu octem.
– Chryste… Już wolę bykowiec.
– Podobno za miesiąc, może dwa stanie na nogi. A na razie przeczekujemy tu towarzyszące równonocy sztormy i, jak z pewnością zauważyłeś, czyścimy i konserwujemy naszą galerę.


Dodano: 2006-06-09 09:20:09
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS