NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Siedlar, Paweł - "Opowieści okrutne"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: Kwiecień 2006
Oprawa: miękka
Liczba stron: 304
Cena: 28,99 PLN



Siedlar, Paweł - "Opowieści Okrutne"

Między Leckiem
Na wszelki wypadek przespacerował się dookoła domu. Potem poszedł do szopy i odciął dopływ paliwa do gaźnika motocykla. Zastanawiał się, czyby nie wyjąć akumulatora. Jednak po krótkim namyśle uznał taką ostrożność za zbędną. Zresztą było już całkiem ciemno i nie chciało mu się tego robić. Wrócił do domu, podparł drzwi kołkiem i i położył się z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Podłożył sobie pod głowę wywiniętą futrem na wierzch skórzaną kurtkę. Z przyjemnością wdychał jej zapach. Tytoniowy dym, benzyna, olej, wiatr zmieszane razem budziły wspomnienia tego, czym żył do niedawna.
„Dobrze się stało — pomyślał o Ewie. — Mniej będę w ruchu. Najwyższy czas się ustatkować”. Troskliwie poprawił brzeg śpiwora, w którym spała skulona jak zwierzątko. Sprawdził ułożenie latarki, upewnił się, czy nóż jest w zasięgu ręki, pomyślał o tym, o owym, wreszcie zasnął.
Obudziło go światło. Było niezbyt jaskrawe, ale pewne, stałe. Nie zmieniało barwy ani natężenia.
„Ożeżkurwadziad! Gospodarz wrócił” — przebiegło mu przez głowę. Nieznacznie położył dłoń na rękojeści noża. Nadal leżał spokojnie, bo nie wiedział, jak działać. Nie ruszał się, ale każdy mięsień w jego ciele był napięty jak sprężyna. Zawsze zdążyłby się zerwać, gdyby zaistniała taka potrzeba. Przez wpółprzymknięte powieki obserwował otoczenie. Nic się nie działo.
„Jeżeli ktoś wszedł i palił światło, a nie obudził nas, to znaczy, że nie miał złych zamiarów” — pomyślał przytomniej.
Szeroko otworzył oczy. Podłogę pokrywały regularne plamy błota.
„Podłogę? Jaką podłogę? Podłogi być nie mogło, bo nie było jej wcześniej”. — Zbyt dokładnie pamiętał połamane dylowanie i kilka desek poniewierających się tu i ówdzie. Teraz było inaczej: od ściany do ściany ciągnęła się gładka, jasna powierzchnia pokryta śladami ubłoconych butów. Pośrodku izby stał piec z otwartą czeluścią piekarnika i kilkoma garnkami na blasze. Był rozłożysty, bielony.
„Śnię” — pomyślał. Skubnął brodę. Zapiekło. To nie mógł być sen. Uważnie rozejrzał się po pustej kuchni. Ewa pochrapywała.
Śnię — szepnął sam do siebie, jednak usiadł, przetarł oczy. Teraz obejmował — wzrokiem większą przestrzeń, dostrzegał więcej szczegółów.
Wydeptana kilkoma parami ciężkich butów błotna ścieżka niknęła w wypalonym pokoju. Padała stamtąd smuga światła.
To musi być sen. To nic innego być nie może — usiłował przekonać sam — siebie. Spojrzał na zegarek, poruszył ręką, nogą.
Ewa chrapnęła głośniej, aż podskoczył z wrażenia. Zrozumiał już, że nie śpi z całą pewnością. Jednocześnie poczuł przypływ ciekawości. Ostrożnie podczołgał się bliżej futryny i zapuścił żurawia w miejsce, gdzie powinien zobaczyć tylko stos zwęglonych belek i krokwi.
W niewielkim pomieszczeniu, dookoła szerokiego łoża tłoczyło się czterech mężczyzn.
„To oni tak naświnili” — pomyślał, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Wciąż leżał na podłodze, toteż najbardziej rzucały mu się w oczy ich nogi w wysokich, ubłoconych buciorach.
Zaczęło drętwieć mu ramię, więc zmienił pozycję. Nikt nie zwracał na niego uwagi.
„Kim oni są, po co przyszli i skąd? Co robią? Jak to się dzieje, że ja ich widzę, a oni mnie nie?” — kłębiło mu się w głowie.
Jeden z mężczyzn uniósł wyżej prostą lampę stajenną. W bliskim świetle jego ostry profil przypominał głowę drapieżnego ptaka.
Na łóżku leżał jakiś stary człowiek. Już się budził. Mrugał oczami nieprzytomnie, otworzył usta, jakby krzyczał, ale nie wydał żadnego głosu.
Przybysze coś mówili, o coś pytali. Bezgłośnie, jak w niemym kinie. Ich gwałtowne ruchy świadczyły o podenerwowaniu, podnieceniu, złości. Twarze wykrzywiał grymas okrucieństwa. Padły pierwsze ciosy pięścią, uderzenia kolbą krótkiego obrzynka dubeltówki. Za paskiem stojącego z boku mężczyzny połyskiwała lufa pistoletu. Dwaj trzymający się bliżej środka mieli jakieś karabiny.
„Czego mogą chcieć od starego? — zastanawiał się Kuba. — Co im zawinił? Dlaczego biją go i szarpią?”.
Zrozumiał już, że nie ma żadnego wpływu na bieg wydarzeń. Dlatego nie reagował wcale. Tak samo, jak nie reagowałby na wyświetlany przed nim film. Starał się być chłodny, opanowany. Nie takie rzeczy widywał, gdy poobijanym gazikiem z żółtym napisem POMOC DROGOWA zbierał po szosach wraki rozbitych samochodów. Dlatego teraz niemal obojętnie patrzył na rozgrywające się w pokoiku sceny. A te postępowały szybko jedna za drugą.
„Czarny” — Kuba tak nazwał jednego z bandytów od jego ciemnego zarostu i kruczych włosów wymykających się spod czapki — zapala papierosa. On jest prowodyrem. Unosi kołdrę. Jego dwóch kompanów przytrzymuje starca pod ramiona. Trzeci krępuje mu nogi. „Czarny” zaciąga się głęboko. Następnie zaczyna przypiekać chude, kościste stopy. Ich widok z pewnością bardzo go bawi, bo uśmiecha się, odsłaniając lukę w uzębieniu: ten stary tak pociesznie przebiera palcami.
Znów podnosi papierosa do ust, lecz smak spalonej skóry nie podoba mu się: z obrzydzeniem spluwa w kąt. Następnie gasi peta na pięcie ofiary i sięga po następnego papierosa. Przypala go od podsuniętej mu usłużnie lampy.
Kuba stara się wszystko obserwować i zapamiętywać. Nie czuje nic prócz ciekawości. Wcześniejsze lęki i niepokoje znikły, bo już zna ich przyczynę. Teraz ma przed oczami konkret. Konkret, który na dobrą sprawę wcale go nie dotyczy.
Stary człowiek zemdlał, więc polewają go wodą. Odzyskuje przytomność. Papieros wędruje wyżej. „Czarny” szczerzy się dziwacznie, przypalając genitalia. Starzec rzuca się, wyrywa. Nagle zwisa bezwładnie w krępującym go uścisku. Bandyci przynoszą więcej wody, chlustają całą zawartością wiaderka na znieruchomiałe, jakby skurczone ciało. Bez skutku. Na prymitywnych twarzach morderców pojawia się wyraz rozczarowania. Nie osiągnęli swego celu. Kłótliwie machają rękami, prawie biją się między sobą. Tyle zachodu na nic. Wszystko przepadło.
„Szukają winnego” — myśli Kuba.
Na łóżku leży niepotrzebna nikomu kukła ze wzrokiem nieruchomo utkwionym w suficie.
Niespodziewanie obrzynek pluje ogniem i ołowiem. „Czarny” pakuje w trupa zawartość obu luf swej okaleczonej dubeltówki. Pierwszy pocisk rozwala poduszkę tuż obok głowy, pozostawiając na skroni ciemną smugę nieskrzepłej jeszcze krwi. Drugi uderza w pierś przykrytą kołdrą. W powietrze wzbija się chmura pierza. Puch tańczy, polatuje groteskowo niczym śnieg na wietrze. Pośrodku kołdry zionie dymiący otwór wielkości pięści.
Oprawcy wybiegają. Nic tu po nich. Ostatni wrzuca do pokoju płonącą lampę. Jeszcze trwa ciemność. Ogień pełza zaledwie. Nafta rozlewa się leniwie, by za moment rozbłysnąć pełnym płomieniem żarłocznego pożaru.
Kuba cofnął się odruchowo, zasłonił ręką oczy. Zanim mógł przewidzieć bieg wypadków, usunąć się z przejścia, przepuścić wybiegających w pośpiechu bandytów, oni przeniknęli przez niego jak przez powietrze. Jego bark, głowa, ramię, on cały, żywy, ze swym prawie stukilowym cielskiem nie stanowił dla nich żadnej przeszkody. I właśnie ten bliski kontakt ze zjawami, a dokładniej brak jakiegokolwiek kontaktu, wstrząsnął nim najbardziej.
Długo leżał, wpatrując się w mrok. Próbował uporządkować myśli, jakoś nazwać to, co widział. Nasuwały mu się rozmaite określenia, lecz żadne nie oddawało sytuacji do końca. Im dłużej myślał, tym bardziej czuł się bezradny.
Chciał obudzić Ewę, ale po namyśle uznał, że już nie ma po co.
Panowała ciemność. Pożar zgasł dawno, dawno temu, przed wielu, wielu laty. Albo przed chwilą. Nieważne kiedy.
Ogień strawił skąpe umeblowanie pokoju wraz ze spoczywającymi w nim zwłokami. Dach zawalił się, grzebiąc ślady zbrodni. Połowa domu spłonęła, połowa ocalała. Pewnie dzięki burzy, która tam, wtedy rozpętała się równie gwałtownie jak dzisiejsza.
Kuba spojrzał na zegarek. Fosforyzujące strzałki zbliżały się akurat do punktu, który przekroczyły już dawno. Dobrze to zapamiętał, bo jeszcze nim zasnął, sprawdził, która godzina. Nic z tego nie rozumiał. Kompletnie nic. Wstał, zaczął nabijać fajkę. Nieco drżały mu dłonie. Trudno było nad nimi zapanować. Tytoń rozsypywał się na ziemię.
Co? Co? — wyrwana ze snu Ewa obrzuciła go nieprzytomnym wzrokiem. —
Nic. Śpij spokojnie — odpowiedział. Nie potrafił się zdobyć na nic — lepszego. — Zaraz też się położę — dodał. Lecz ona nie słuchała pogrążona na powrót w błogiej nieświadomości.
Zapalił latarkę i sprawdził drzwi wejściowe. Były zablokowane tak, jak zostawił je wieczorem. Starając się robić jak najmniej hałasu, odsunął kołek i wyszedł przed dom.
----
Ostatni autobus

Padający bezustannie śnieg sprawiał, że zaspy narastały i zwężały jeszcze bardziej nitkę jednopasmowej szosy.
— A gdyby tak przeczekać?
— Do rana zasypałoby nas kompletnie — odparł kierowca. — Takie wredne warunki pamiętam z 69. Padał taki sam śnieg jak dziś i też było cholernie ślisko. Rozbiłem wtedy swój pierwszy wóz.
— W 1969 roku nie było mnie jeszcze na świecie i sporo do tego brakowało — zauważył Jonathan, chcąc zmienić temat, bo odniósł wrażenie, że w głosie kierowcy zabrzmiał lęk. Rzucił okiem w bok. Zobaczył skupioną, zaciętą twarz, niezdradzającą strachu ani senności. Uspokojony skierował wzrok przed siebie, starając się przebić ruchliwą zasłonę milionów monotonnie spadających płatków. Wytężył wzrok i tak trwał z oczami wbitymi w wypełnioną mrokiem i śniegiem pustkę.
— Weź pan ode mnie tego psa! — rozległ się nagle donośny falset.
— Jak panu pies przeszkadza, to się pan przesiądź. Miejsca jest dość — flegmatycznie odparł niższy głos.
— No już! Zabieraj pan tego psa. Całe buty mi zarzyga, jak raz zacznie — zapiszczało w odpowiedzi. Kłótnia wkraczała w dojrzałe stadium.
— Nie zacznie rzygać. Pocałuj mnie w dupę, pajacu!
— Trudno rozpoznać, gdzie masz głowę, a gdzie dupę — odpalił piskliwiec.
Zaraz rozległo się jakieś pacnięcie.
— Uderzył mnie — ze zdumieniem stwierdził cienki głos. — Nie myśl sobie, że...
Nastąpiły dwa bardzo szybkie klaśnięcia, zaraz po nich trzecie, pojedyncze i chyba silniejsze, bo zakończone głośnym auu!
W tym samym momencie zgasły reflektory.
Awantura natychmiast ucichła. Pulsacyjne hamowanie zakolebało wozem. Jonathan odruchowo chwycił się oparcia. Usłyszał przytłumione mamrotanie kierowcy.
— Strzeliły bezpieczniki. Tylko tego jeszcze, kurwa, brakowało!
Wóz zwalniał, ślizgając się w całkowitej ciemności przez kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt wlokących się jak godziny sekund. Pod koniec autobus jeszcze raz lekko zarzucił tyłem pchnięty resztką wytracanej pracowicie inercji. Wreszcie znieruchomiał na dobre.
— Szczęściem była akurat prosta. Nie widziałem absolutnie nic — przyznał kierowca. — Dobrze, że jechałem tak wolno. — Włączył mikrofon. — Proszę się nie ­niepokoić — zabrzmiało głośno. — To drobna awaria, którą usunę w dwie minuty.
Wyjął latarkę i przyświecając sobie, zajrzał pod deskę rozdzielczą.
— Jasne, że bezpiecznik pierdyknął. Wiedziałem od razu — mruknął. Wydłubał scyzorykiem przepaloną część, wziął ze skrytki identyczną i wsadził ją na właściwe miejsce. Potem włączył reflektory. Rozbłysnęły na moment pełnym światłem, ale zaraz rozległ się trzask, pod konsoletą zaiskrzyło i Jonathan poczuł swąd palonych kabli.
— Pożar! Palimy się! — wrzasnął ktoś histerycznie i zamilkł jakby zawstydzony.
Zapadła ciężka cisza. W tej ciszy rozległo się złowróżbne wycie psa.
— Co teraz będzie? Co my zrobimy? — krzyknął ten sam histeryczny głos. Zawtórowało mu kilka innych, cichszych, ale również zaniepokojonych.
— Proszę państwa o uwagę. Proszę o chwilę ciszy! — Ton kierowcy był spokojny, choć poważny. — Jeszcze raz proszę o ciszę i uwagę. Dziękuję — powiedział, słysząc, że pasażerowie uspokajają się. — Proszę państwa — powtórzył — znaleźliśmy się w trudnej sytuacji. Być może powinniśmy byli zostać w motelu. Jednak pamiętacie państwo, że tam nie byłoby dla nas wygodnego miejsca. To raz. Po drugie, ze względu na obecność chorej osoby trzeba było jechać.
— To prawda — zauważył ktoś z czwartego czy piątego rzędu. — Ale co będzie teraz?
— Na razie spróbuję usunąć uszkodzenie własnymi siłami.
— A jeśli się nie uda?
— To się okaże. Mam dość paliwa, by ogrzewać wóz do rana, a potem jeszcze dojechać do Thunder za dnia. W najgorszym wypadku będziemy tu stali tak długo, aż się rozwidni, bądź do czasu, gdy nadejdzie jakaś pomoc. Nic wielkiego się nie dzieje. W końcu nie lecimy samolotem.
— Rzeczywiście — zauważył ktoś z powagą. — Dzięki Bogu.
Ten niezamierzony żart rozładował napięcie. Któryś z pasażerów nawet się zaśmiał, ktoś powiedział coś o fajnej przygodzie i że będzie co opowiadać po powrocie do domu.
— Teraz muszę państwa na chwilę zostawić. Wyjdę na zewnątrz i spróbuję zobaczyć, co się stało. Tam przy reflektorach powstało jakieś zwarcie. Pan pójdzie ze mną. — Było w jego głosie coś, co sprawiło, że Jonathan posłusznie wyszedł w zimną noc.
— Niech pan posłucha — zaczął kierowca bez cere­gieli. — Chyba ich rozgryzłem. Im chodziło o to, żebyśmy utknęli po drodze i nie dotarli do Thunder. Prawie się udało. Ale ze mną nie tak łatwo.
„On znowu swoje. Widać moja gadka o Patrycji Rotthammer‑Boths nie pomogła” — pomyślał Jonathan z rezygnacją.
— Sądziłem, że pan mnie wezwał do pomocy — powiedział na głos.
— Tak jest. Do pomocy. Musimy ustalić, co robić i jak się bronić przed nimi. Może razem coś wymyślimy? Z pozostałymi nie ma co gadać. Pan to co innego. Niby można by jeszcze wziąć tego faceta ze strzelbą. On mógłby się nam przydać, jakby przyszło co do czego. Ale nie ma jak wyciągnąć go z wozu niepostrzeżenie. Chyba żeby pan teraz spytał, czy piesek nie potrzebuje na spacerek.
— Mogliby zacząć coś podejrzewać. — Jonathan wolał nie sprzeciwiać się wprost, przestraszony tym jakby przyszło co do czego.
— Myśli pan? — kierowca nieco oklapł.
— Tak mi się zdaje. A gdyby po prostu spytać ich, kim są i tak dalej?
— Nie przyznają się, choćbyśmy ich piekli żywym ogniem. Obcy nie mają nerwów, więc nic ich nie boli. Zresztą ja nie chciałem o tym...
— A nie przyszło panu do głowy, że jeśli oni mają takie możliwości mentalne, to wiedzą nie tylko, o czym teraz rozmawiamy, ale i o czym myślimy i myśleliśmy. Jeśli tak, to znają nasze plany.
— Właśnie dlatego wyciągnąłem pana z wozu. Tutaj nie dadzą rady nas, no... zeskanować. Aż tacy dobrzy chyba nie są. Ma pan latarkę? — zapytał niespodziewanie.
— Mam.
— Solidną?
— Czterobateryjną, mocną. Ale po co...?
— Musimy się stąd ruszyć. Im na przekór. Pokrzyżujemy ich plany. Będziemy sobie przyświecać latarkami i w ten sposób poturlamy się do przodu. Dojedziemy. Jeśli nie do Thunder, to do najbliższej osady. Pan będzie świecić na drogę, a ja jakoś poprowadzę. Chyba że ma pan lepszy pomysł?
— Nie mam. A latarka jest w plecaku. Niech pan otworzy bagażnik.
Ponad godzinę jechali żółwim tempem. Początkowo również kierowca próbował świecić swoją latarką, ale dawała zbyt słabe światło, a dodatkowo utrudniała prowadzenie. Świecił więc tylko Jonathan. Musiał siedzieć bez ruchu, bo gdy tylko próbował zmienić pozycję, jaskrawe światło odbijało się od szyby i biło po oczach.
— Już chyba niedaleko? — zapytał w końcu prawie całkiem zdrętwiały.
— Niewykluczone, że minęliśmy rozjazd — odparł kierowca. — Według mnie powinniśmy byli dojechać pół godziny temu. Chyba że to jest ta droga donikąd.
— Jak to donikąd? Co pan za bred...? — zaczął zdenerwowany Jonathan. — Znaczy się, co pan ma na myśli? Jechał pan kiedyś drogą donikąd?
— Ja nie. Ale byli tacy, co jechali. Tak mówili w radiu, w tym samym programie kilka tygodni wcześniej. Chodziło o zakrzywienie czasoprzestrzeni czy coś w tym guście. Człowiek jedzie, jedzie, a celu nie widać. Wtedy mówili też o zaginionych samolotach i statkach.
— Pewnie w kontekście Trójkąta Bermudzkiego?
— O tym też. Ale nie tylko. Takie miejsce z czasoprzestrzenią może wystąpić wszędzie. To podobno zależy od pola elektromagnetycznego Ziemi, które jest zmienne. Ta droga może prowadzić równie dobrze do jakiejś osady, jak i do piekła.
Jonathan nie odpowiedział, tylko zastygł bez ruchu, wsłuchany w monotonny pomruk pracującego na nis­kich obrotach silnika. Zaczął myśleć o odległych sprawach, tak jak zawsze, gdy stwierdzał, że nie ma wpływu na rozwój wydarzeń. Pozwolił swojemu umysłowi swobodnie wędrować po obszarach coraz mniej związanych z sytuacją i oddalał się od niej coraz bardziej.
Nagle za plecami raczej uczuł, niż dostrzegł, ruch. Przeniósł wzrok z szyby na lusterko i zdrętwiał. Środkiem autobusu pomiędzy fotelami zbliżał się do nich potwór. Był dwunogi jak człowiek, ale nie był człowiekiem. W okrytej mrokiem twarzy oczy jarzyły się jak rozżarzone węgle. Kierowca dostrzegł go również. Potwór był tuż.
— Skręcisz teraz w lewo — powiedział głosem ojca dziewczyny.
— W lewo nie ma żadnej drogi — człowiek za kółkiem odpowiedział z wyraźnym trudem.
— Jeszcze nie ma, ale zaraz będzie.
— Kim jesteś? — Na szyi i na czole kierowcy nabrzmiały grube żyły. Chciał krzyczeć, ale z jego gardła wydobywał się jedynie słaby szept.
— Nigdy tego nie zrozumiesz — z pogardą odparł potwór. — Patrz, co potrafię.
Po ich lewej stronie rozbłysnął świetlisty tunel. Na jego końcu widniał jeszcze jaśniejszy, zmniejszony niebotyczną perspektywą punkt. Autobus skręcił raptownie niby przyciągnięty przez gigantyczny magnes. Kierowca na próżno zmagał się z kierownicą. Wóz go nie słuchał. Obijając się o twarde, niby wykonane ze skrzepłego światła ściany, pędził coraz prędzej i prędzej. Wszystko wokół drgało, falowało i grzmiało jakimś przepotężnym, stałym grzmotem. Przez mgnienie oka Jonathanowi wydawało się, że rozróżnia szczegóły czegoś, co brał za punkt na końcu świetlistego tunelu. Teraz była to wielopiętrowa konstrukcja emanująca nieziemskim blaskiem.
„To statek Obcych. Zupełnie jak u Spielberga” — zauważył trzeźwo i natychmiast zdziwił się, że w ogóle jest w stanie rozumować. W drobnym ułamku spokojniejszej sekundy ujrzał przytłaczający swym rozmiarem obiekt, piętrzący się tuż przed rozszalałym w pędzie autobusem niby wyniosła skała. Instynktownie osłonił głowę rękami. Próbował się modlić, ale przez mózg przebiegały mu tylko strzępy słów pomieszane z obrazkami z dzieciństwa. Pojawiały się zapomniane twarze zmarłych, miał wrażenie, że znów słyszy fragmenty rozmów sprzed lat. Nagle wszystko ucichło, uspokoiło się, znieruchomiało.
„To koniec — pomyślał. Zewsząd otaczało go zimno. Czuł je na twarzy, na brzuchu, na plecach. — Pewnie umarłem. — Nie czuł bólu ani żalu za utraconym życiem. Odczuwał natomiast ogromną, graniczącą z euforią ulgę. — Mogło być gorzej”.
„Myślę, więc jestem — ni w pięć, ni w dziesięć przypomniał sobie cytat i choć nie potrafił dopasować do niego autora, poczuł się znacznie pokrzepiony. — Jeśli myślę, to jestem. Żyję. Obcy robią na mnie jakieś eksperymenty z wykorzystaniem niskich temperatur. Eksperymenty kriogeniczne”. — Nie był pewien tego określenia, jak i całej swojej szwankującej pamięci.
Poruszył się z początku ostrożnie, potem śmielej. Jego ruchy nie wywołały żadnych skutków, żadnej kontrakcji Obcych. Wierzgnął mocniej. Nadal nic się nie działo. Zaczął więc rzucac się i szarpać. Nikt go nie powstrzymywał. Tylko uczucie zimna nie chciało ustąpić. Nawet jakby rozszerzyło jeszcze swój zasięg. Zorientował się, że leży do góry nogami w dużej zaspie miękkiego śniegu. Musiał się tylko wygrzebać. Zaczynało mu brakować powietrza. Najpierw skurczył się jak tylko mógł, zwinął w kłębek, przekręcił, obrócił głową do góry. Potem już poszło łatwiej. Opuściło go uczucie zimna. Poczuł nawet, że jest mu ciepło, prawie gorąco.
Wreszcie wynurzył się ze śniegu całkowicie i głęboko odetchnął. Świeże powietrze wypełniło mu płuca, uderzyło do głowy. Poczuł ból w boku i w klatce piersiowej. Zaczął oddychać płytko, wolno. Bolała go też głowa i prawy bark. Nie był to jednak na razie ból zbyt dotkliwy.
Siedział na zboczu poniżej szosy. Śnieg już nie padał. Zza chmur wyszedł jasny, okrągły księżyc. W jego świetle widać było wyraźnie wyrwę w zaspie na poboczu i autobus leżący do góry kołami kilkaset jardów niżej, żałośnie, bezradnie niczym powalony na grzbiet żuk. Nieco dalej srebrzyła się nieregularna wstążka skutego lodem strumienia.
Wóz staranował lodowo-śniegowy wał. Koziołkując po stromiźnie, pozostawił w niej krótkie pojedyncze rowy. Tam gdzie się zsuwał, żłobił głęboko wyoraną rynnę w gładkim, pozbawionym drzew zboczu.


Dodano: 2006-04-23 18:13:39
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS